Pisma Wybrane

PUBLIKUJEMY WSTĘP DO ROZDZIAŁU IX: KULTURA „PISM WYBRANYCH” JERZEGO TUROWICZA, KTÓRE UKAŻĄ SIĘ WKRÓTCE NAKŁADEM WYDAWNICTWA UNIVERSITAS

„Nie ma kultury innej, niż niezależna”

Małgorzata Dziewulska

 

Wystan Hugh Auden, poeta, który wiele rozmyślał o współczesnym chrześcijaństwie, uważał, że można mówić o sztuce i kulturze chrześcijańskiej tylko wtedy, kiedy określony artysta lub człowiek nauki tworzą je w chrześcijańskim duchu. Sztuka jako taka przynależy jednak temu, co cesarskie. Stara się o pozyskanie trwałego podziwu innych ludzi, a więc jest odległa od zaleceń Ewangelii, zaś wielka epoka malarstwa religijnego trwała, kiedy Kościół miał potężną władzę doczesną. Idąc za logiką Audena warto zapytać, czy słowo „kultura” pod piórem Jerzego Turowicza nie powinno być rozumiane swoiście, zamiast uniwersalnie. Pragnął odebrać kulturę temu, co cesarskie i zwrócić ją domenie ducha, z akcentem na samorządność osoby. Jego postawa, inna niż poety wychowanego w cywilizacji angielskiej, miała związki z obszarem, który mało precyzyjnie można nazwać idealizmem europejskich kresów. Kiedy w XX wieku narażone zostały na przemoc nowoczesnego despotyzmu, w swoich pamiętnych objawach broniły się w imię własnego, swoistego pojmowania kultury. Trwały w nim jeszcze w jakimś stopniu pozostałości świata magiczno-mitycznego, jak go nazwie antropolog, czy kategorie świata biblijnego, jak o nim powie chrześcijanin, gdzie samo metrum, sama strofa, samo słowo było święte, a poeci byli prorokami. Dlatego jasnym momentem w historii wspólnej Jerzego Turowicza i Czesława Miłosza, których skądinąd wiele dzieliło, były przekłady biblijne poety. Obok całego religijnego nurtu twórczości Miłosza oraz czegoś jeszcze, na co chcę zwrócić uwagę: praktykowania kultury w postaci głośnego czytania wierszy. Ta dawna ceremonia była praktyką wzorcową dla pewnej mikrowspólnoty, a też może skromnym wyzwaniem w obliczu słabnącego stanu skupienia wspólnot wyznaniowych.

Rytuał osobisty i polityczność

Myśli Jerzego Turowicza, jako rodzących się w obronie chrześcijańskiego ducha kultury przed nadzorem sił dominacji, trudno odczytywać bez udziału jego kultury osobistej, ale też poza konkretnymi sytuacjami politycznymi. Naczelnym motywem wspomnień o nim są cechy osoby, łagodność i umiarkowanie w bardzo niekonwencjonalnym znaczeniu, z ich cechami świetlistymi i gatunkiem pokory, a także cierpliwość i bezwarunkowa niemal akceptacja ludzi, z którymi zdecydował się nawiązać dialog. Każdy z nas dostawał od niego kredyt, na który zasługiwał lub nie. Było to może coś więcej: obyczaj obchodzenia się z bliźnimi, prywatny rytuał, w którym „ja” zostaje wycofane. Jednak nie dla grzeczności i nie po to, by dać przystęp rozprzestrzenieniu się „ja” rozmówcy. Rezultatem było uruchomienie skutecznego sabotażu rytuałów małego zła w stosunkach między ludźmi. W wypadku spotkań o publicznych konsekwencjach na wstępie wykluczał rozprzestrzenianie się konfliktu nie jako sporu racji, lecz jako zwarcia. Odwrotnie, niż dzieje się to często, kiedy w miejsce konwencjonalnie zawieszonej konfrontacji wchodzi równie konwencjonalne zastosowanie tak zwanych zasad współżycia. Reguła sabotażu w stosunku do dwuznacznych sytuacji, hodowanych rozmyślnie jako nie całkiem jasne, znajdowała zastosowanie w całej działalności Turowicza.

Powiedziano też wielokrotnie, że ów obraz łagodności byłby niepełny bez chwil, kiedy stanowczo mówił „nie”. Otwarty atak, który nie pozostawia niedomówień i treści ukrytych, również po swojemu obezwładnia instynkty typu barbarzyńskiego. Co więcej, wchodząc w konflikt Turowicz nie wyrażał jedynie opcji, jak dziennikarze robią najczęściej, tylko używał nazwisk. Nie wszyscy czynili tak nawet wobec otwartego faszyzmu w przededniu wojny. Kiedy „Prosto z mostu” przyznało Adolfowi Nowaczyńskiemu, jako pisarzowi narodowemu i katolickiemu, doroczną nagrodę literacką w roku 1938 za całokształt twórczości, uderzył: „(…) odpowiedź musi być krótka, jasna i wyraźna. Nowaczyński nie jest pisarzem katolickim”. Uzasadnienie: „(…) skrajny nacjonalista, wyznawca rasistowskiego antysemityzmu w jego najczystszej hitlerowskiej formie, nieskażonej śladami miłości bliźniego (…)”. Kończył prokuratorsko: wzór Nowaczyńskiego to „Action Française” i fakt ten należy zapamiętać.

Ów wizerunek dwoisty, łagodności i waleczności, nie byłby pełny bez zmysłu negocjacji, o którym mówi się mniej, a który wypełnia wiele stron publicystyki Turowicza. Nie należy tu do tematu cierpliwa, na granicy samozaprzeczenia, negocjacja z Kościołem, dyktowana obawą o pogłębianie podziałów w długo prześladowanej wspólnocie, niemniej trudno jej tonów nie pamiętać. Wyrazistym przykładem jest historia komentarzy Turowicza do kolejnych zjazdów Związku Literatów Polskich. W 1975 roku, w okresie nowego otwarcia tak zwanego okresu gierkowskiego, zabierając głos podczas krakowskich obchodów 30. rocznicy pierwszego zjazdu, nie przypomniał ponurych zjazdów, w których brał udział i których manipulacje był opisał. Ani pokrętnego zjazdu wrocławskiego z 1947 roku, ani tym bardziej najgorszej pamięci szczecińskiego z 1949, na którym podyktowano pisarzom doktrynę socrealizmu. Przywołał tylko pierwszy zjazd krakowski z 1945 roku, gdzie Jerzy Putrament był w mundurze wojskowym, a kapitan Ważyk z naganem u pasa, niemniej było równouprawnienie. Turowicz nie chce w roku 1975 wnosić nut „antagonistycznych”: „(…) było rzeczą ważną i cenną, że w kraju, w którym istnieje pluralizm światopoglądowy, to jest którego obywatele różne wyznają światopoglądy, Związek Literatów stał się trybuną, na której – we wspólnej trosce o kształt naszej narodowej kultury, o wspólne dobro narodu, w poczuciu odpowiedzialności za społeczną funkcję literatury – toczył się spór ideowy, dokonywała się konfrontacja światopoglądów. Tę rolę ZLP pełnił i później. Myślę, że jest ona nadal aktualna”. To sytuacje polityczne decydowały o cyklu troistego gestu publicystyki Turowicza, również w rejonie kultury.

Zadanie zbiorowe

Co znaczy słowo „humanizm”, którego używa we wczesnej publicystyce, nie bardzo dziś wiemy, bo zbyt długo i regularnie posługiwano się nim wbrew treści. Używa też kilku innych słów, które w czasach stowarzyszenia „Odrodzenie” miały żywe znaczenie, a dziś już nie mają. To jest pierwszy powód trudności natury językowej, jakie nas dzielą od jego artykułów. Drugi wiąże się z tym, że ukształtowany jeszcze przed wojną język katolickiego publicysty, język człowieka Kościoła, a nawet język personalizmu, potrzebuje dziś przekładu. Translatorzy podejmują wybory dość dowolne i łatwo przy tym o poczucie naruszania treści. Powstaje pewien zator i pytanie, jak ten problem rozwiązywać.

Na szczęście wiedział to, jak się zdaje, sam Redaktor. Lektura jego tekstów z kolejnych lat nasuwa domysł, że w jakimś momencie przemyślał i przyjął strategię, która okazała historyczne znaczenie. Dysponując sformułowaną wizją kultury, w której wypunktował linie obrony, rozpoczął dzieło dystrybucji swoich tematów. Uchwytne staje się to w latach 60., kiedy podjął próbę zaproszenia do współpracy grupy pisarzy po oddaniu przez nich legitymacji partyjnych, czemu oni się zdziwili, a nawet zaprotestowali. Relacja Krzysztofa Kozłowskiego pokazuje, jak dalece ów przejaw wyobraźni redaktorskiej robił z początku dziwaczne wrażenie. Po 1968 roku dziesiątki piór, coraz lepszych, opracowywało już w różnych językach, aspektach i kontekstach aktualnych sporów, cząstki jego wizji kultury. Jemu samemu, wraz z kilkoma kompetentnymi autorami, pozostały rejony tak dla niego ważne, jak: życie religijne, myśl soborowa, problemy Kościoła, a z czasem coraz więcej z rozrastającego się obszaru spraw aktualnych. Można więc historię „Tygodnika” zobaczyć jako układanie mapy sztabowej, którą, pod nieuwagę kontrolerów, rozpisywał ciągle na nowo, zaprzęgając umysły i talenty zdecydowane stawić opór. Nie decydowała tu czysta solidarność z opozycjonistami, jak to się nieraz przedstawia.

Dużą rolę – co może uświadamiać skalę – odgrywali na tej mapie poeci. Pod pozorem wierszy, które wielu brało za ozdobnik, Redaktor tworzył wieloznaczną, nieoczywistą, metafizyczną naraz i zmysłową nadbudowę tego, co da się wyrazić dyskursem bezpośrednim. Poezja wyznaczała zadanie znacznie trudniejsze i znacznie bardziej złożone, niż zapisane tylko w języku dziennikarskim, nawet filozoficznym, nawet eseistycznym. Pozwalała też wyrażać treści niecenzuralne i rozumieć się nie wprost. Przypadek zdarzył, że w gabinecie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Neapolu przeczytałam pierwszy raz, tegoż dnia dostarczone pocztą, „Przesłanie pana Cogito”. W ciągu tygodnia, może dwóch, dało się je widzieć w „Tygodniku”. To była gorąca linia, a Turowicz bynajmniej nie werbował poetów tylko dlatego, że był miłośnikiem poezji.

Jak powinno być i jak jest

Niemniej książki, muzyka i obrazy to tylko materialne emanacje kultury, które mają pozostawić w człowieku ślady, napisał w 1936 roku. Dwudziestoczteroletni autor widzi osobę w jej wewnętrznym ruchu, z chwiejną równowagą między dobrem a złem. Człowiek jest powołany do świętości, chce być lepszy niż jest, pisze dalej, ale nie chodzi tu o świętość jako odległy wzorzec, tylko o „potencjalną świętość z pragnienia”, o podpowiedź wyobraźni duchowej. Przekonany, że „dziś kultura europejska znajduje się w stanie całkowitego rozkładu”, spisuje apologię rozwiązania katolickiego – z jego pesymizmem punktu wyjścia i optymizmem zasady rozwoju – jako jedynego twórczego, wolnego od przywar materializmu, skrajnego liberalizmu oraz totalizmu. Każdy nosi w sobie Boga, więc ma podstawy wewnętrznej kultury, reszta, napisze w roku 1939, jest w człowieka rękach własnych. Zmieszany wewnętrznie, nieuporządkowany, może stać się „dobrym nie z natury, ale z kultury”.

Tu autor, który jest realistą, przechodzi do realiów. Powyższy projekt jest dobrym życzeniem, bo „ogromna większość ludzi nie dochodzi do znajomości swego powołania, nie panuje nad swoją osobowością, nie zna swych możliwości, (…) wiele z tych możliwości zatraca, płynąc z prądem”. Młodzi ludzie, zanim się rozwiną, zostają wdrożeni w system zależności, dostosowują się do okoliczności i biegu wypadków. Czyli między wyobrażeniem a rzeczywistością losów ludzkich dokoła zachodzi zupełna niezgodność. Realista, mając za sobą lata przemyśleń wojennych, porzuci teorię osoby na rzecz krytyki kultury biernej, czyli takiej, która nie czyni wyborów i pozostawia słabych samym sobie.

Fikcja liberalnej koncepcji sztuki

W chwili powojennego obrachunku zobowiązań wobec żywych i umarłych, kiedy już właściwie jest po klęsce (Armia Czerwona zajmie Polskę, nie ma jednak pełnej jasności, jaki model polityczny przyniesie), Jerzy Turowicz przedstawił deformację sztuki w cywilizacji liberalnej. Rozwiązanie liberalne przyjmuje, że sztuka musi się kierować wewnętrznymi prawami, bo zabija ją próba narzucenia norm. Zaleca więc zawieszenie wyborów oraz tego, co autor nazywa „świadomym kształtowaniem”. To zaniechanie Turowicz uważa za złudzenie i fikcję, ponieważ zaobserwował, że kiedy sztuka nie wybiera świadomie, zaczynają ją kształtować niekontrolowane siły „beznamiętnego klimatu liberalizmu”, czyli opinii, mody i pieniądza.

Nie pisał tego ideolog, raczej gospodarz, świadomy, że w miejsce nieuprawiane wejdzie zielsko. Zwolennik awangardy, który doceniał różne języki i postawy, uczestnik okupacyjnego teatru Kantora, który również samo stowarzyszenie „Odrodzenie” nazywał był awangardą. Człowiek, którego goszyccy uciekinierzy zapamiętali pomiędzy lekturą św. Tomasza a głośnym czytaniem „Króla Ubu”, znał słabości świata artystycznego, potrzebę podniet, łatwość neuroz, podatność na demagogie. Manifest liberalnej niezależności spycha człowieka w artyście pod próg świadomości, ku przecenianym przeżyciom, by mógł utrzymać „swoją plazmę ludzką w stanie ciągłej płynności, bo zakrzepnięcie jej w jakiś wyraźny kształt wykluczałoby możliwość innych kształtów”. Ową plazmę rzeźbią jednak nieraz cudze ręce, wysycha bogactwo osobowości, źródło sztuki znaczącej i wyrażającej. Mimetycznej lub nie, bo deformacja jest przecież próbą wydobycia sensu.

W warstwie inteligencji sytuacja jest gorsza

W artykule z 1947 roku Turowicz napisał, że w Polsce nie pamięta się o tym, że miłość to nie tylko uczucie, ale przede wszystkim świadome nastawienie woli: „W Polsce szerokie masy są w Kościele, mają wiarę, do której są tak przywiązane, że są gotowe bronić jej w razie potrzeby, aż do męczeństwa; w warstwie inteligencji sytuacja jest gorsza”. Otóż, mówił, z kulturą intelektualną katolicką jest źle, wystarczy policzyć nazwiska na poziomie europejskim. Zamierzony plan, by to zmienić, był potem realizowany wśród sprzeczności i również je zawierał, jak każde odważne działanie. Powstało całkiem nowe pojęcie katolicyzmu otwartego do granic niepodobieństwa, w oczach polemistów do granic samodestrukcji, a było wymuszone przez nienormalną, ciasną alternatywę postaw wyhodowaną w PRL. Za wizją przestrzeni dialogu, w której prawa otrzymują apostaci, agnostycy i ateiści, stał również gatunek wyobraźni, kto wie czy nie artystyczny, która z całym ryzykiem szła za sytuacją, nie za doktryną. Dlatego też czarno-białe podziały, dominujące w potocznej legendzie Turowicza, nie zawsze są prawdziwe. Nie opublikował obszernego programu dla polskiego teatru, zdumiewająco podobnego do zasad, jakie przyjął z początku powojenny ustrój, i jakie do dziś cenimy. Włącznie z pewną pedagogiką społeczną. Inicjatywa obudzenia uśpionej potrzeby teatru należy do artystów, napisał, ale oni z trudem rozumieją potencjał narzędzia, jakie mają w ręku.

Po czasie, „którzy trzeba było przetrwać”, przyszły fale odwilży, ograniczeń, represji, poluzowań, aż do odzyskania niepodległości. Jednak cezura roku 1989 jest myląca, ponieważ to w latach 80. powstało lub tylko się ujawniło swego rodzaju kłącze „spraw Turowicza”, splot o charakterze bardzo niejasnym, w jakiejś mierze utajonym. Wyznawca światła w każdym rozumieniu, od religijnego przez oświeceniowe do „odrodzeniowego”, wobec tych niejasności miał prawo być bezradny. Wtedy wróciły treści pierwszej jego niezgody na obrządki, które w skrócie bywają nazywane religią narodową. Starania i prace całego życia zatoczyły krąg, silnie przy tym dramatyzując jego treści. Dobrze już rozpoznanego przeciwnika zastąpiły niełatwe do zlokalizowania alianse, wytwarzające nowe odmiany nacisku – zawsze w istocie politycznego – na kulturę jako miejsce rozwoju osoby.

Kiedy w 1989 roku powstało zapotrzebowanie na Jerzego Turowicza jako na żywy pomnik, a z wzrostem pomnika malała atrakcyjność jego spokojnych słów o roztropności, rozwadze oraz pluralizmie nie tylko deklaracji, tania skądinąd maksyma, że miejsce bohaterów jest na cmentarzu, zdawała się zyskiwać potwierdzenie. Z daleka, w oczach czytelnika prasy, wyglądało to tak, że jego słowa zaczynały powtarzać setki ludzi, a one zmieniały się w slogany. Na niezależnym forum kultury w kwietniu 1989 roku zaczął od tego, że nie ma kultury innej, niż niezależna. Przypomniał swoje powojenne pojęcia o kulturze manipulowanej, podporządkowanej polityce, odwróconej od siebie samej. Jak szeroki zakres miały w nadchodzących latach osiągnąć kłopoty naszej skupionej na mizerii przeszłości „kultury niezależnej” z 1989 roku, wiemy od niedawna. Rozpoznanie nowych czynników podległości, ustalenie, na mocy jakich mechanizmów kultura pozornie niezależna staje się zależna, pozostaje dla ewentualnych następców. W tym sprawy, w których Jerzy Turowicz miał pewność gestu i pewność poglądu: zaniechanie rozmowy o pryncypiach oddaje pole mocom niekontrolowanym, w rezultacie powołując do życia rzeczywistość bez koncepcji. Zostaje, chciałoby się dodać, pogańska przestrzeń zwarcia.

© Fundacja Jerzego Turowicza

Dofinansowanie ze środków Narodowego Centrum Kultury – Kultura – Interwencje

MAŁGORZATA DZIEWULSKA (ur. 1944) jest eseistką, pisarką teatralną, reżyserką. Debiutowała na łamach „Tygodnika Powszechnego” na początku lat 70. pod pseudonimem: Joanna Michałowska; do współpracy z pismem powróciła 20 lat później. W latach 70. była współzałożycielką eksperymentalnego zespołu: Puławskie Studio Teatralne, potem współpracowała z „Instytutem Laboratorium” Jerzego Grotowskiego. W latach 1991–1996 doradca literacki Starego Teatru w Krakowie; 1997–2002 kierownik literacki Teatru Narodowego w Warszawie. Wykładała w Zakładzie Teatrologii Instytutu Filologii Polskiej UJ, potem na Wydziale Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Obecnie prowadzi seminarium w Instytucie Teatralnym w Warszawie. Współredagowała miesięcznik „Res Publica”. Autorka książek: Teatr zdradzonego przymierza (PIW, Warszawa 1985), Artyści i pielgrzymi (Wyd. Dolnośląskie, Wrocław 1995), Inna obecność (Teatr Dramatyczny/wyd. Sic!, Warszawa 2009). Zrealizowała film dokumentalny o Ludwiku Flaszenie (2010).