Bronisław Mamoń

Poniższy tekst to fragment wspomnień napisanych w 2003 roku; autor zdołał je doprowadzić tylko do roku 1956. Fundacja Jerzego Turowicza dziękuje żonie autora – Helenie Styrnie-Mamoniowej – w której posiadaniu znajduje się całość wspomnień, za udostępnienie poniższych fragmentów i możliwość ich przedstawienia szerszemu gronu czytelników.

Latem 1954 roku przeniosłem się z Lublina do Krakowa. Rozprawę magisterską o dramatach Romana Brandstaettera napisałem w ciągu trzech miesięcy i oddałem ją niemal na rok przed terminem. Prof. Czesław Zgorzelski próbował mnie zatrzymać na KUL-u. Mówił o możliwościach otrzymania asystentury po zdaniu egzaminów magisterskich i otwarcia przewodu doktorskiego na którymś z państwowych uniwersytetów. KUL – z wyjątkiem wydziału teologicznego – był pozbawiony możliwości przeprowadzania przewodów doktorskich.

Perspektywa kariery naukowej była dla mnie kusząca, ale po głębszym namyśle odsunąłem ją od siebie. Warunki pracy na KUL-u były więcej niż skromne. Bardzo marne wynagrodzenie, brak mieszkań dla młodszych pracowników naukowych. Asystentów upychało się w akademiku po dwóch, trzech w jednym pokoju. W Krakowie miałem znajomych, przyjaciół, w pobliżu dom rodzinny. W pośpiechu spakowałem książki i podręczne rzeczy, które miałem ze sobą i wsiadłem w pociąg jadący do Krakowa.

Osiadłem przy ul. Juliusza Lea, u znajomych moich rodziców, państwa Machów, u których mieszkałem, kiedy chodziłem do liceum. Odstąpili mi jeden pokój, za który nie chcieli pieniędzy. Zobowiązali mnie jedynie do pomagania w nauce ich synowi, który był bardzo słabym uczniem w piątej klasie szkoły podstawowej. Nie radził sobie ani z matematyką, ani z językiem polskim. Korepetycje, których mu udzielałem, kosztowały mnie wiele wysiłku. Był dzieckiem tępym, z którym trzeba było spędzić wiele czasu, zanim coś zaczął chwytać.

O etatową pracę w Krakowie wcale nie było łatwo. Obszedłem wszystkie większe biblioteki w mieście, ofiarowując swoje usługi. I za każdym razem była ta sama reakcja, kiedy okazywałem dyplom KUL-u: „Nie skorzystamy. Mamy komplet pracowników”. Wkrótce po przyjeździe do Krakowa odwiedziłem Jacka Susuła, którego znałem jeszcze z czasów licealnych.

Jacek mieszkał przy ul. Garbarskiej 13, w sąsiedztwie kościoła ojców karmelitów trzewiczkowych. Mieszkał z trzema kobietami: matką, ciotką i nianią. Wnętrze mieszkania było bardzo mieszczańskie: ciężkie, solidne meble, na ścianach wełniane kilimy i obrazy Kossaków, w kredensach stare srebra i kryształy. Kiedy przychodziłem do Jacka, przy jego tapczanie, a także na biurku, na kryształowych talerzykach znajdowały się zawsze wedlowskie czekoladki. Dla Jacusia i jego gości. Jacek był całkowicie wolny od trosk codziennych. Kolekcjonował książki, albumy, płyty muzyczne. Kochał muzykę i dużo czasu spędzał przy klawiaturze fortepianu.

Pracował już wtedy w redakcji krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. Kiedy mu się zwierzyłem, że szukam jakiegoś zajęcia, powiedział, że może da się coś zrobić. Po kilku dniach odwiedził mnie, przynosząc – jak powiedział – dobrą wiadomość: „Możesz otrzymać engagement w »Tygodniku«. Rozmawiałem o tobie z redaktorem naczelnym. Obiecał cię przyjąć. Na razie w korekcie. Ale przecież możesz pisać, publikować. Publikacje otworzą ci drogę do redakcji”. Przyjąłem pracę korektora. Nie zajmowała mi zbyt wiele czasu. Codziennie parę godzin mogłem przeznaczyć na lektury w Jagiellonce, na czytanie nowości wydawniczych, na pisanie recenzji i artykułów.

O kulisach przejęcia przez PAX pisma od prawowitych właścicieli nie wiedziałem nic. Były to czasy, kiedy zmieniali się redaktorzy naczelni gazet, odchodziły stare zespoły, a przychodziły nowe. Uważało się w owym czasie, że wszystko należy do państwa i że państwo może ingerować w każdą dziedzinę życia publicznego. Nie przeżywałem więc dylematów moralnych, czy przyjąć tę pracę czy ją odrzucić. O ludziach PAX-u przed przełomem październikowym wiedziałem też niewiele. Ludzie tamtego czasu o wielu sprawach nie mówili, lub mówili nie wszystko. Strach odbierał im odwagę. Panowie z UB, ich współpracownicy i kapusie wszędzie byli obecni. Nawet przed przyjacielem nie można się było otworzyć do końca, gdyż nie miało się pewności, czy w chwili słabości nie doniesie o nas „władzy ludowej”.

Wkrótce zacząłem publikować w PAX-owskim „Tygodniku”. Były to recenzje książkowe, artykuły o pisarzach, którymi się nie zajmowano w prasie państwowej. Opublikowałem szkice o poezji Lieberta, o Norwidzie, Parandowskim, Iłłakowiczównie, Brandstaetterze. Miałem z tymi szkicami trochę kłopotu. Redaktor naczelny Mieczysław Kurzyna zarzucił mi, że do literatury mam stosunek wyłącznie estetyczny, że nie dostrzegam w niej problemów społecznych, politycznych. Zdarzało się, że z redaktorem Kurzyną toczyłem długie spory, że za wiele chciał w moich tekstach poprawić, wykreślić lub dopisać. Na ogół jednak, po długich dyskusjach, ustępował. Nie był całkowicie głuchy na argumenty natury intelektualnej. Roli rozjemcy w tych sprawach podejmowała się często Michalina Białecka, sekretarka osobista redaktora naczelnego. Próbowała łagodzić ostrość stanowisk. Czasem się jej to udawało, czasem nie.

Po paru miesiącach pracy korektorskiej zaproponowano mi wejście do zespołu redakcyjnego. Odpowiedziałem przychylnie na tę ofertę po dłuższej rozmowie z Jackiem Susułem, który bardzo mi zachwalał ludzi odpowiedzialnych za dział kulturalny „TP”. Redagowali go: Kazimierz Brończyk, Wiesław (wówczas jeszcze nie Paweł) Szymański i Jacek Susuł.

O Brończyku wiedziałem sporo. Był znakomitym tłumaczem dramatów Racine’a, pisał sam sztuki teatralne, cenił go nawet tak wymagający krytyk jak Karol Irzykowski. Podobały mi się także jego niewielkie eseje na tematy literackie czy teatralne ogłaszane w „TP”. Kiedy go poznałem bliżej, pokochałem serdecznie. Był człowiekiem wielkiej zacności, nienawidzącym komunizmu. Jego jedyny syn został wywieziony do łagru w głąb Rosji po wejściu do Lwowa Armii Czerwonej. Ojciec wierzył, że syn żyje i przez wiele lat poszukiwał go przez Czerwony Krzyż, ale ślad po nim całkowicie zaginął. I nie uzyskał żadnej wiarygodnej informacji o jego losie.

Dział kulturalny „Tygodnika” pod jego kierownictwem był enklawą na miarę realną w tamtych strasznych czasach. Nie zajmował się, lub tylko marginesowo, literaturą socrealistyczną. Gros wysiłku i zainteresowań kierowało się w stronę piśmiennictwa wartościowego, w stronę pisarzy przemilczanych lub niedowartościowanych. Zauważyli to nawet tacy czytelnicy jak Jan Parandowski czy Roman Brandstaetter.

Strona graficzna pisma była także staranna. Czuwali nad nią Teresa Stankiewicz i Jerzy Skąpski. Publicystyka polityczna „Tygodnika” oczywiście nam się nie podobała, choć i ona była o wiele przyzwoitsza od tego, co się w owym czasie drukowało w innych gazetach.

Dział literacki w osobach Jacka Susuła, Wiesława Szymańskiego i autora tego tekstu stawał się często przedmiotem ostrej krytyki ze strony centrali warszawskiej. Próbowano nas zmienić, wychować. Przysyłano z Warszawy do Krakowa ludzi (Zofię Kobylańską, Macieja Malickiego), którzy mieli zadbać o naszą czystość ideologiczną. To się nigdy nie udawało, bo wychowawcy byli za prymitywni. Posługiwali się formułkami ideologicznymi, które często powtarzane same się ośmieszały.

Parę razy byliśmy wzywani na rozmowy do centrali. Pamiętam taką jedną wyprawę do Warszawy na ul. Mokotowską 43. Byliśmy mocno zdenerwowani (Jacek, Wiesław i ja), gdyż miał z nami rozmawiać sam wódz PAX-u, Bolesław Piasecki. Przyjechaliśmy rannym pociągiem. Czekaliśmy na niego w siedzibie PAX-u chyba ponad godzinę, by się dowiedzieć, że jest bardzo zajęty, bo przyjmuje jakąś delegację zagraniczną. W jego zastępstwie rozmawiał z nami Nik Rostworowski. Powiedziałem mu wtedy, że mam takie poglądy, jakie mam. I chyba się nie zmienię, więc albo godzą się na to, albo rezygnuję z pracy redakcyjnej. Rostworowski, zaniepokojony moją stanowczą reakcją (paxowcy nie chcieli się z nami rozstać, bo chyba cenili tę pracę, którą wykonywaliśmy), zaczął tonem perswazyjnym przekonywać nas o potrzebie większego zaangażowania kultury w sprawy przebudowy zastanej rzeczywistości (…?).

Po powrocie do Krakowa zacząłem coraz poważniej rozmyślać nad zmianą miejsca pracy. Coraz więcej miałem wątpliwości i zastrzeżeń, co do moich pracodawców. Coraz więcej o nich wiedziałem. A ta wiedza nie była wiedzą radosną. Na początku 1956 przestałem w PAX-ie pracować. Nie było wtedy już „Tygodnika Powszechnego”, gdyż połączono go z „Dziś i Jutro” (które dostało się na indeks kościelny), wydając nowe pismo: „Kierunki”.

Korepetycjami z języka polskiego zarabiałem na życie. (…?)

Zbliżał się przełom październikowy. Życie publiczne stawało się coraz bardziej jawne. Ludzie o wielu rzeczach przemilczanych zaczęli mówić bez lęku, że trafią do więzienia. Hanka Morawska, którą wcześniej poznałem (miała także swój udział paxowski), zbierała podpisy pod deklaracją potępiającą działalność PAX-u – poprosiła także i mnie o podpis. Podpisałem, ale nie wiem, pod jaki adres ta deklaracja trafiła. I czy w ogóle miała jakiś swój finał. Jacek Susuł znalazł pracę w krakowskim oddziale wydawnictwa Ossolineum, Wiesława Szymańskiego zatrudnił Jan Frankowski w redakcji „Hejnału Mariackiego”. Ja pozostawałem wciąż bez stałej pracy. Korepetycje, których udzielałem, wystarczały na chleb i opłacenie pokoju sublokatorskiego.

Na początku grudnia 1956 roku Hanka Morawska, spotykając mnie w klubie dziennikarzy „Pod Gruszką”, przekazała mi wiadomość, że chce się ze mną zobaczyć red. Jerzy Turowicz. Wiedziałem wcześniej, że ma być reaktywowany „Tygodnik Powszechny”, odzyskany przez prawowitych właścicieli. Wybrałem się na Wiślną 12 na jakieś dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia. W lokalu, który dobrze znałem (zajmowała go bowiem paxowska redakcja „Tygodnika”), panował niesłychany rozgardiasz. Wszyscy biegali, bez przerwy rozmawiali z telefonu, o coś się wykłócali. Kilku redaktorów znałem z widzenia, kilku – po raz pierwszy widziałem. W sekretariacie przy maszynie do pisania siedziała pani Zofia Michałowska, przepisując teksty z rękopisów.

Moja wizyta u naczelnego trwała kwadrans, może 20 minut. Przyjął mnie w swoim gabinecie. Na biurku piętrzyły się stosy gazet, książek, maszynopisów. „Znam pańskie teksty” – powiedział na przywitanie. Mówiąc to, uśmiechnął się. Wydawało mi się, że jest to uśmiech dwuznaczny. To odczucie skojarzyłem natychmiast z mocno krępującą mnie sytuacją. Pomyślałem: mógł przeczytać moje teksty tylko w paxowskim „Tygodniku”, piśmie mu ukradzionym. Sam fakt, że tam pisałem i pracowałem, wytwarzał między nami już jakiś obszar nieufności czy nawet podejrzliwości.

„Potrzebujemy młodych ludzi do pracy. Hanka Morawska powiedziała mi, że jest pan bez zajęcia. Możemy pana przyjąć do pracy jutro. Do zajęć pana należałaby korekta i adiustacja tekstów przyjętych do druku. Także pomaganie pani Zofii Starowieyskiej-Morstinowej w pracach redakcyjnych, czytanie i opiniowanie nadesłanych do redakcji tekstów, bo to ona będzie pana bezpośrednią przełożoną”. I tak zaczęła się moja praca, trwająca ponad 40 lat, w „Tygodniku Powszechnym” Jerzego.

Niewiele zdarzeń pamiętam z tamtego czasu. Przychodziłem do redakcji ok. godziny 9.00, wychodziłem przed 15.00, czasem później. Miałem także wieczorne dyżury w drukarni, kiedy oddawaliśmy numer do produkcji. Trzeba było wtedy wielu rzeczy dopilnować: wyrobienia cięć cenzury, końcowych korekt redaktorskich, prawidłowych podpisów pod zamieszczanymi ilustracjami. Należało także sprawdzić wszystkie tytuły artykułów. Wybrać dla tych tytułów odpowiedni krój czcionki. Często, kiedy ingerencji cenzorskich było dużo, w ostatnich godzinach przełamywało się większość kolumn, zamieszczając na nich nowe teksty. Urząd Kontroli Prasy pracował także w godzinach wieczornych a nawet nocnych. Latało się do niego wiele razy, odbierając teksty pokreślone ołówkiem cenzora.

Nie pamiętam – więc chyba ich nie było? – aby spotkały mnie jakieś większe przykrości ze strony starszego zespołu redakcyjnego. Zofia Starowieyska-Morstinowa okazywała mi od samego początku dużą życzliwość, a nawet serdeczność. Wysłuchiwała chętnie moich opinii. Raz się z nimi zgadzała, raz – nie. Dawała mi do czytania przed drukiem swoje teksty, gdyż uważała, że im więcej jest czytających, tym lepiej dla tekstów. Każdy ma jakiś własny punkt widzenia i warto z sobą te punkty zderzać.

W styczniu 1957 roku do redakcji na Wiślną 12 przyszedł Jerzy Kołątaj, którego znałem z czasów lubelskich. Studiowaliśmy polonistykę na tej samej uczelni. Dwa miesiące później doszedł Marek Skwarnicki. Po nim (latem) Jacek Susuł. Pracował z nami także Zygmunt Kubiak. Bardzo szybko między młodymi wytworzył się klimat zaufania i przyjaźni. Dużo rozmawialiśmy ze sobą. Chodziliśmy wspólnie na wycieczki niedzielne, wyjeżdżaliśmy razem na wakacje. Przeszliśmy ze sobą większość szlaków turystycznych w Gorcach, Pieninach, Tatrach.

Pasjonujące były rozmowy nocne u Jacka Susuła. Głównym ich bohaterem był Zygmunt Kubiak. Przybierały najczęściej postać wielkich monologów. Były to monologi o poezji francuskiej, angielskiej, greckiej, polskiej, poezji dwudziestowiecznej. Zygmunt czytał ją w oryginalnej wersji i duże jej fragmenty znał na pamięć. Jego zachwyty nad Saint-John Percem, Baudelaire’m, Eliotem, Kawafisem udzielały się i nam. Szukaliśmy polskich tłumaczeń tych autorów. Przerabialiśmy gruntownie Kochanowskiego, Mickiewicza, Leśmiana, Tuwima. Zdarzały się czasem ostre dyskusje i spory. Pamiętam jak Zygmunt wystąpił gwałtownie przeciwko przyjęciu do druku przez naczelnego wierszy Marii Morstin-Górskiej. Zagroził odejściem z redakcji.

Wiersze pisywał także Antoni Gołubiew. Przykładał do nich duże znaczenie, nie były to utwory, które by zachwycały nas, młodych. Dawaliśmy to nieraz odczuć ich autorowi. Dziś wiem, że bardzo ciężko to przeżywał. I że w tych naszych reakcjach – może nie w pełni świadome – było jakieś okrucieństwo wobec cudzego wysiłku. Kiedyś między autorem „Bolesława Chrobrego” a nami młodszymi wybuchła wprost awantura, kiedy Gołubiew przyniósł ogromny rysunek swojej żony, aby go zamieścić jako ilustrację do wierszowanego poematu. Rysunek nie podobał się naczelnemu. Nie chciał go także wydrukować w „Tygodniku”. Uległ jednak presji Gołubiewa i rysunek wraz z poematem znalazł się na szpaltach pisma.

Jerzy Turowicz był uważnym czytelnikiem poezji współczesnej. Wiedział, co w niej jest wartościowe, a co tandetne. Drukował niekiedy teksty słabsze, jeśli sygnowane były nazwiskiem znanego autora, ale nigdy grafomańskie. Kiedy prowadziłem już samodzielnie dział literacki w „Tygodniku”, po śmierci pani Zofii w 1966 roku, w osobie redaktora naczelnego miałem zawsze sprzymierzeńca. To, co było poniżej średniego poziomu, nie miało prawa do publikacji. Także kultura plastyczna naczelnego, jego wiedza i znajomość sztuki, zabezpieczała pismo przed schlebianiem niewybrednym gustom czytelników.

Dr BRONISŁAW MAMOŃ (ur. w 1929 roku w Rusocicach pod Krakowem – zm. w 2003 roku w Krakowie) był krytykiem literackim i wieloletnim recenzentem teatralnym „Tygodnika Powszechnego”, w którym zadebiutował w styczniu 1953 roku. Publikował także m.in: w „Kresach”, „Miesięczniku Literackim”, Polskim Słowniku Biograficznym, „Ruchu Literackim”, „Twórczości”, „W Drodze”, „Więzi”, „Znaku”. Autor monografii o Karolu Ludwiku Konińskim (Znak, Kraków 1969) i edytor jego pism: Uwagi: 19401942 (wybór, wstęp i przypisy; W Drodze, Poznań 1987) oraz biografii Cieszyć się życiem. Zofia Starowieyska-Morstinowa szkic do portretu (Znak, Kraków 2003).