„Pani Elce Tabakowskiej, w dniu przyznania wyżej wymienionej tytułu mojej córki* honoris causa.
Z wielką serdecznością – Jerzy Turowicz, 29 czerwca 1995 r.
*To honor dla mnie.
Promotor w przewodzie hc – Anna Turowiczowa”.
Rozmowy o Jerzym Turowiczu – przeprowadzone i opracowane przez Annę Mateję – powstały w latach 2008–2012. Autorka, usuwając własne pytania z nagranych wypowiedzi, napisała samodzielne opowieści ponad sześćdziesięciorga osób, które przyjaźniły się i współpracowały z wieloletnim redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”. Fragmenty relacji zostały opublikowane w książce Anny Matei Co zdążysz zrobić, to zostanie. Portret Jerzego Turowicza (Znak, Kraków 2012). Na naszej stronie internetowej udostępniamy je w pełnej wersji.
Prowadzenie prac nad zebraniem i opracowaniem relacji zostało sfinansowane przez Fundację Tygodnika Powszechnego (ze środków Krakowskiej Fundacji Komunikacji Społecznej) i Fundację Jerzego Turowicza (ze środków Narodowego Centrum Kultury), dzięki niezastąpionym działaniom Krzysztofa Kozłowskiego, współzałożyciela i pierwszego prezesa obu instytucji.
„Pani Elce Tabakowskiej, w dniu przyznania wyżej wymienionej tytułu mojej córki* honoris causa.
Z wielką serdecznością – Jerzy Turowicz, 29 czerwca 1995 r.
*To honor dla mnie.
Promotor w przewodzie hc – Anna Turowiczowa”.
„Tygodnikiem Powszechnym” zainteresowałem się jeszcze przed maturą dzięki wychowawcy, który opowiedział mi, jak ważne jest to pismo, w jakich okolicznościach zostało przejęte przez PAX i dlaczego, mimo wszystko, warto je czytać. Z lektury tamtego PAX-owskiego „Tygodnika” pamiętam przede wszystkim teksty Anny Morawskiej. To ona wprowadzała mnie w świat Teilharda de Chardin czy Thomasa Mertona.
Najpierw był „Tygodnik Powszechny”, który, jako ważne w czasach PRL-u pismo społeczno-kulturalne, czytało się w moim domu rodzinnym. I nie mogło być inaczej…
Jerzego Turowicza poznałam w Piwnicy pod Baranami, gdzie pojawiłam się w styczniu 1979 roku. To był dla Piwnicy trudny czas, po odejściu gwiazd i wielkich osobowości. Nie było już Ewy Demarczyk, Krysi Zachwatowicz, Krzysia Litwina, Miki Obłońskiego, Mieczysława Święcickiego. Irena Wiśniewska wyjeżdżała do Paryża, Ola Maurer chyba była w ciąży. Wiesio Dymny zmarł w lutym 1978 roku. Nie występował już Leszek Długosz.
Znam człowieka, którego stworzył Jerzy Turowicz.
Do redakcji polskiej edycji „L’Osservatore Romano”, gdzie pracowałam jako tłumaczka i redaktorka, przyszedł pewnego dnia młody, wysoki człowiek z grzywką (taką polską grzywką…). To były lata 80. i redakcja pisma była miejscem otwartym, gdzie każdy mógł przyjść: przejrzeć gazety, porozmawiać, zapytać o informacje. W tamtych czasach, jak wiadomo, nie chodziło się do polskiej ambasady.
[1]Z mojego świadectwa chrztu można się dowiedzieć, że w chrzest Barbary Strzeleckiej, urodzonej 26 października 1938 roku, zaangażowani byli trzej bracia Turowiczowie. Ojcem chrzestnym został najstarszy brat mamy, dr Andrzej Turowicz; ponieważ jednak był we Lwowie, w jego zastępstwie trzymał mnie do chrztu najmłodszy wuj – inż. Jerzy Turowicz. (Wuj Jerzy studiował wówczas na Politechnice Lwowskiej i stąd ten tytuł – to chyba zresztą jedyny dokument, w którym występuje on jako inżynier.) Chrztu udzielił środkowy brat – ks. dr Juliusz Turowicz. Uroczystość odbyła się oczywiście w Kolegiacie św. Anny – kościele ważnym i dla Turowiczów, i dla Strzeleckich. Między innymi moja babka Strzelecka, która wcześnie owdowiała i została z siedmiorgiem dzieci, choć było jej ciężko, haftowała obrusy do kolegiaty. Może nawet gdzieś jeszcze zachowały się ich szczątki?
Zaczęło się wcześnie – w 1957 roku pojawiłem się w redakcji miesięcznika „Znak” w zastępstwie Stefana Wilkanowicza, który jako sekretarz pisma wyjechał pierwszy raz zagranicę. Do pracy redaktorskiej zarekomendował mnie prof. Stefan Swieżawski, promotor mojej pracy magisterskiej, który blisko współpracował ze Stefanem i całą redakcją „Znaku”. W ten sposób znalazłem się pod skrzydłami pani Hanny Malewskiej, redaktor naczelnej pisma (wspaniała kobieta, wielki umysł, genialna pisarka). Zostałem współpracownikiem miesięcznika, a jednocześnie zacieśniały się moje kontakty z „Tygodnikiem” (nigdy jednak nie byłem związany formalnie z pismem Jerzego Turowicza). Tym bardziej, że pracowało tam paru moich znajomych, m.in. Krzysztof Kozłowski, który studiował filozofię na KUL-u w tym samym czasie co ja; znałem też Marka Skwarnickiego i Jurka Kołątaja.
[1]Moja mama, Irena z Grudzińskich-Schroederowa, znalazła się w Goszycach w połowie lat 20. Wcześniej moja babcia, Maria z Hryckiewiczów Grudzińska, uciekła przed bolszewikami, którzy zamordowali jej męża, z Mińszczyzny. Tam pozostawiła dom i cały majątek. Rozpoczęła nowe życie: korzystając z pomocy niepokalanek z Szymanowa, została nauczycielką, miała mieszkanie i małe gospodarstwo. Potem, wraz z młodszą córką, Heleną, wyprowadziła się do Wilna.
Do „Tygodnika” przyszłam z ulicy. Przechodziłam obok siedziby redakcji, pomyślałam, że wejdę i zapytam się, czy może potrzebują grafika. Byłam studentką krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, miałam już męża, a na naszym utrzymaniu było dziecko, moja mama i rodzina mojej siostry. Nietrudno się domyślić, że brakowało nam pieniędzy (mieszkałam z rodziną w jakiejś zawilgoconej norze w Podgórzu, gdzie zimą zeskrobywało się szron ze ścian), czasy były ponure, a „Tygodnik” był jedyną gazetą czytaną u mnie w domu od zakończenia wojny. Pomyślałam więc, że może tam uda mi się pozyskać jakieś zlecenia.
O Jerzym Turowiczu mogę powiedzieć tylko tyle, że uosabiał to, co jest w Polsce najlepszego.
Poznaliśmy się bardzo dawno temu – może już na początku lat 70., przez mojego stryja, Antoniego Słonimskiego, który zaczął wówczas pisać felietony dla „Tygodnika Powszechnego”[1]. Wcześniejsze moje poznanie Turowicza raczej możliwe nie było, bo po tym, jak się osiedliłem we Francji w 1947 roku, polskie władze nie zgadzały się na moje odwiedzanie kraju. Pytałem Antoniego, dlaczego się na to zdecydował, skoro to pismo katolickie. Odpowiedział, że, po pierwsze, nigdzie indziej nie może pisać, po drugie, jest w redakcji tego pisma kilku niegłupich ludzi i tu wymienił m.in. Turowicza. Sam jestem niewierzący, ale nigdy nie byłem nastawiony antyreligijnie – po prostu byłem i jestem przeciwny głupocie i to niezależnie od tego, gdzie ona kwitnie, w Kościele, partii czy jakiejkolwiek kurii.
Czytelnikiem „Tygodnika Powszechnego” jestem od roku 1946, czyli od czasów mojej nauki w jednym ze szczecińskich liceów. Właściwie mogę powiedzieć, że wychowałem się na tekstach Kisiela i Turowicza.