Jerzy Turowicz całe życie otaczał się młodymi ludźmi o szerokich zainteresowaniach. Ci, którzy byli młodzi w latach 50. i 60., żyjąc w systemie mniej lub bardziej zamkniętym na świat, głodni byli informacji artystycznych i intelektualnych. Jerzy był jednym z nielicznych wówczas ludzi, którzy wyjeżdżali na mityczny Zachód, odwiedzali znajdujące się tam muzea, chodzili na koncerty i wystawy. Przywoził stamtąd czasopisma, choćby francuski „Paris Match” czy włoską „Epokę”, książki, nawet karteczki z reprodukcjami dzieł Picassa, Moneta, Gaugina, i mnóstwo własnych opowieści o tym, co ważnego działo się wówczas w zachodniej kulturze. Dla wielu z nas był to pierwszy kontakt z wielką sztuką, do której wtedy w Polsce nie mieliśmy żadnego dostępu.
Od Jerzego nauczyliśmy się łączyć zainteresowania muzyczne z literackimi i plastycznymi. On miał przecież nie tylko tomiki wierszy Gałczyńskiego, ale, jako jeden jedyny, poezje Miłosza. Poza tym, chodził na wszystkie koncerty w filharmonii. To już widziałam ze sceny Filharmonii Krakowskiej, gdzie, jeszcze przed uzyskaniem dyplomu, dostałam angaż w chórze i pracowałam jako akompaniatorka.
Mnie i grono moich przyjaciół – m.in. Karola „Bratka” Tarnowskiego, dzięki któremu, jako uczennica średniej szkoły muzycznej w Krakowie przy Warszawskiej, Turowicza poznałam – on po prostu uformował. I tego rodzaju szkołę w tamtych latach kulturalnej posuchy jemu tylko mam do zawdzięczenia. Siłę oddziaływania formacji Jerzego dobrze ujęła Krystyna, moja starsza siostra: Jerzy chciał, by polska młodzież była europejska, a nie komunistyczno-radziecka; by była otwarta na świat, ciekawa inności, a nie skupiona na sprawach wyłącznie polskiego podwórka. Zaszczepił nam wówczas przekonanie, że należy się interesować wszystkim i na wszystko znajdywać czas.
Oczywiście my, młodzi, szturmowaliśmy też dom Turowiczów przy Lenartowicza. Ale jak mogłoby być inaczej, jeśli tam właśnie można było coś zobaczyć, czegoś posłuchać, porozmawiać z kimś interesującym, np. z gośćmi Turowiczów i rezydentami ich domu. Choćby z Wojtkiem Plewińskim, który zrobił mi zdjęcie nagrodzone później pierwszym miejscem w konkursie fotograficznym w Niemczech. Razem z Elżbietą Turowiczówną, z którą do dziś się przyjaźnię, i Jerzym chodziliśmy na sesje jazzowe do klubów przy Łobzowskiej czy Sławkowskiej.
Jerzy Turowicz po prostu kształtował polską inteligencję na różnych poziomach, nie tylko przez redagowanie „Tygodnika Powszechnego”, ale i przez osobiste oddziaływanie na jej młodych adeptów. I jego, i Annę nie tylko ja uważam za swoich intelektualnych rodziców, bo grono młodych ludzi, którymi się duchowo i intelektualnie opiekowali, było spore. Oboje mieli pojemne serce i szerokie skrzydła.
***
Wiosną 1962 roku wyjechałam z orkiestrą kameralną Andrzeja Markowskiego do Włoch. Dawaliśmy koncerty muzyki współczesnej, byłam solistką i grałam m.in. utwór Bogusława Schaeffera „Tertium datur”. Przed wyjazdem Jerzy na karteczce z pudełka po papierosach dał mi spis tego, co mam zobaczyć: filmy Antonioniego, każdy film z Moniką Vitti, filmy Felliniego, przede wszystkim „La Stradę” z Giuliettą Massiną, ale też: zbiory Muzeum Watykańskiego, w Wenecji Palazzo Ducale, gdzie wiszą obrazy Caravaggia i Carpaccia, a we Florencji Boticellego. Sporo zresztą już o Włoszech wiedziałam, choć jechałam tam pierwszy raz, ponieważ Jerzy, zafascynowany Italią, sporo o tym kraju i jego historii opowiadał.
Wspierał przekazując kontakty. Kiedyś otrzymałam od Jerzego adres pewnego dziennikarza w Rzymie, już wiekowego, nazywał się Cartoni, u którego mogłam grywać na fortepianie, gdy podczas studiów chciałam ćwiczyć więcej, niż wynikało to z zajęć. Własnego instrumentu, ponieważ to były początki mojego włoskiego życia, jeszcze wtedy nie miałam.
W pewnym momencie stanęłam przed wyborem, gdzie zgłębiać dalej tajniki muzyki baroku, bo proponowano mi stypendium w Wenecji i gdzieś we Francji. Jerzy powiedział od razu: „Włochy. Tam jest bałagan, ale jest też prawdziwa kultura, jedyna taka”.
***
Kilka miesięcy po koncertach z Markowskim, otrzymałam w Wenecji pierwsze stypendium rządu włoskiego. Potem wygrałam konkurs na grę w pewnej orkiestrze włoskiej i wyjechałam do Rzymu, jak się okazało – na stałe. Rozpoczęłam tam kolejne studia muzyczne, a zarabiałam na życie, m.in. koncertując z zespołem kameralnym Renato Fasano. W 1966 roku poznałam mojego przyszłego męża, Ezio Alovisi, reżysera filmów dokumentalnych, i rok później wyszłam za mąż. Przez wszystkie te lata, jeśli tylko Jerzy, sam albo z Anną, bywał w Rzymie – spotykał się ze mną. Mimo, że mieszkałam w Grottaferrata, 20 kilometrów od Rzymu. Oczywiście, „opiekowaliśmy się” też innymi „Tygodnikowcami”: ks. Mieczysławem Malińskim, Spodkiem, Stefanem Wilkanowiczem, Jackiem Woźniakowskim.
Jerzy bywał w Rzymie potwornie zajęty. Chodził z wielką torbą wyładowaną po brzegi papierami, sporo czasu spędzał w Ufficio Stampa. Kiedyś towarzyszyłam mu w Sala Stampa i właściwie co pięć kroków zaczepiali go obcy dziennikarze, by o coś zapytać czy porozmawiać. Widać było, że liczą się ze zdaniem „Tygodnikowego” watykanisty. Właśnie z Sala Stampa nadawał korespondencje do redakcji, które spisywała Irena Kinaszewska.
Jerzy był au courant w każdej dziedzinie, także we włoskiej polityce. A jeśli znalazł chwilę wolnego czasu, szedł do kina albo na koncert. Bywało, że kładł się dopiero wtedy, gdy był już na ostatnich nogach, a i tak spał zaledwie dwie–trzy godziny.
Kiedy ks. Adam Boniecki został redaktorem naczelnym polskiej edycji „LʼOsservatore Romano”, jego biuro stało się dla wszystkich zainteresowanych miejscem spotkań. Także dla Jerzego, który traktował biuro ks. Bonieckiego jako „przystanek odpoczynkowy”.
***
Jerzy pomógł mi w problemach osobistych. Gdy zakochał się we mnie wielki artysta, człowiek nie wolny, ale bardzo interesujący, nie pozostał mi obojętny i przeżywałam kryzys. Porozmawiałam o tym z Jerzym. Napisał wtedy do mnie długi list, właściwie esej, o miłości, który ustawił mi myślenie o niej na całe życie. Wiele lat później, z okazji mojego ślubu z Ezio Alovisi, Jerzy napisał do mnie kolejny „list o miłości”, adresowany już do nas obojga.
***
Turowicz dużo dawał z siebie innym ludziom. I to w sposób nie narzucający się, dyskretny, naturalny. On potrafił dobrze poradzić: jakiego muzeum nie można pominąć, jaki film koniecznie zobaczyć, kogo w obcym mieście poprosić o pomoc, ale też z kim układać sobie życie.
By pokazać, o jaki rodzaj obdarowania chodzi, opowiem taką sobie, zwyczajną historię. Na początku mojego włoskiego życia korzystałam ze stypendium polskiej fundacji hrabiny Umiastowskiej, wileńskiej arystokratki: w zamian za mieszkanie u hrabiny sprzątałam pokoje i kuchnię po posiłkach (na tym zresztą te stypendia polegały, nikt nie dostawał pieniędzy). I tam właśnie, dzięki Jerzemu, poznałam Kazimierza Wierzyńskiego i jego żonę. Zrobiliśmy sobie nawet zdjęcie na tarasie mieszkania hrabiny: Wierzyński, ks. Edmund Uliński (był prezydentem fundacji), Jerzy Turowicz, młodziutki ks. Karol Wojtyła i ja. Z Wierzyńskimi zostałam w kontakcie, byli zresztą na moim ślubie, z okazji którego dostałam od nich pakę włocławskich fajansów i tomik wierszy poety z dedykacją.
Gdyby nie Jerzy, nie byłoby mi dane z kimś takim się zaprzyjaźnić. Na tym właśnie polegało jego szczególne obdarowywanie ludzi, którzy mieli szczęście bliżej się z nim zetknąć.
Kraków, 2 stycznia 2009 roku
DANUTA CHMIELECKA-ALOVISI (ur. w 1929 roku we Lwowie) – w latach 1958–1962 studiowała na wydziale instrumentalnym (fortepian i klawesyn) w Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. Po studiach uczestniczyła w zagranicznym tournée z Orkiestrą Kameralną Filharmonii Krakowskiej po Włoszech, Jugosławii, Czechosłowacji. W 1962 roku otrzymała stypendium rządu włoskiego; w 1965 – dyplom Akademii S. Cecilia w Rzymie i została asystentem prof. Ferruccio Vignanelli. W 1972 roku objęła katedrę w konserwatorium w Peruggi, a w 1976 została profesorem. Mieszka w Rzymie.
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja
© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego