Jadwiga i Stanisław Kracikowie

Jadwiga: Miałam kilkanaście lat, gdy zaczęłam czytać w „Tygodniku Powszechnym” teksty Kisiela i pani Józefy Hennelowej. Gdy kończyłam pierwszy fakultet, historię (potem studiowałam jeszcze socjologię), poznałam ks. Adama Bonieckiego, który na przełomie lat 60. i 70. zapraszał studentów z duszpasterstwa akademickiego, jakie prowadził przy Kolegiacie św. Anny, na niedzielne posiadówy do siebie. Dyskutowaliśmy, czytaliśmy (np. pisma św. Tomasza z Akwinu, ale w ramach rozrywki intelektualnej także „Rekreacje Mikołajka”), jedliśmy chleb z żółtym serem.

Spotkania odbywały się w mieszkaniu państwa Turowiczów przy ulicy Lenartowicza, od których Adam wynajmował pokój. Pokój był zaraz na prawo od wejścia, po lewej była kuchnia – to był cały obszar zajmowany przez gości Adama.

Stanisław: Jeszcze łazienka! Pamiętam też dywan z butów w przedpokoju. Korytarzy między stosami gazet nie znaliśmy, bo do pokoi w głębi mieszkania się nie zapuszczaliśmy. Nie spotykaliśmy się też z Jerzym Turowiczem. On był guru – otaczał go nimb pewnej tajemnicy.

Jadwiga: Świadomość, że jest to czyjś dom rodzinny wypełniała się treścią, kiedy przychodziła Magdalena Turowiczówna i zasiadała z nami, np. robiąc na drutach i przysłuchując się, o czym rozmawiamy. Albo, gdy w kuchni pojawiała się pani Anna. Szybko się zorientowałam, że choć do Adama przychodziło po kilkadziesiąt osób za jednym razem, ona nas rozpoznaje. Nie mam pojęcia, jak tego dokonywała…

Stanisław: Jej zainteresowanie sprawami innych nie było podszyte wścibstwem. Ona miała taki dar… A może dobrą rękę miał jej chrzestny, Józef Piłsudski? Wiele lat później, gdy w drugiej połowie lat 90. Turowiczowie spędzili u nas trzy ostatnie sezony wakacyjne, przekonywaliśmy się nieustannie, jak bystrym i uważnym obserwatorem była pani Anna: kot, dzieci, zmiany w mieszkaniu… Wszystko pamiętała i wiedziała. Była świetnie zorientowana w przestrzeni, w której się poruszała.

Mieszkanie przy Lenartowicza miało zapach domu długo zasiedziałego, choć wiem, że rodzina mieszkała tam zaledwie od 1945 roku, a nie od pokoleń. To była mieszanina zapachu parkietu klejonego na lepiku (inaczej przecież wówczas klepek się nie kładło), dużej liczby książek nie odkurzanych co tydzień oraz pewnej niedbałości, bo mieszkanie nie było utrzymane w przesadnej czystości. Było jej dokładnie tyle, ile konieczne, by wygodnie żyć, nie poświęcając na sprzątanie i porządkowanie więcej czasu, niż takie czynności na to zasługują.

Jadwiga: Dla mnie odkryciem było prowadzenie przez Turowiczów domu otwartego – dla tylu ludzi, właściwie przychodzących z ulicy.

Stanisław: Byli tolerancyjni wobec Adamowych metod duszpasterzowania. Dla niego i dla nas wyzbywali się prywatności podczas tamtych wieczorów, kiedy chmary obych ludzi grasowały po mieszkaniu i objadały im lodówkę.

Jadwiga: Nie byliśmy tacy okropni! Kupowaliśmy wcześniej ciemny chleb na miodzie (można było dostać taki rarytas w delikatesach przy Rynku Głównym), masło i żółty ser. To był właściwie przysmak, nie jakieś postne jedzenie.

Stanisław: Dzięki temu spotkania nabierały domowego charakteru. Jak jest dom, musi być przecież coś na ząb…

Jadwiga: Kanapki przygotowywały w kuchni dziewczyny, stąd ich bliższa znajomość z panią Anną. Ale chłopców też rozpoznawała.

W pokoju Adama natomiast oddawaliśmy się poważnym lekturom. Prowadzone dyskusje uczyły nas samodzielności myślenia, umiejętności publicznego wypowiadania się i obrony własnych racji.

Stanisław: Gdy w latach 70. zaangażowaliśmy się w Synod Krakowski, spotkaliśmy tam wiele osób, które przeszły przez „szkołę dyskusji” z Lenartowicza. Ale to było później. Natomiast, gdyby przysłuchać się naszym ówczesnym rozmowom, przypuszczam, że raziłyby nieznajomością tematu, a ujmowały żarliwością wypowiedzi. Ważna była w nich rola Adama, który umieszczał to, co mówiliśmy w jakiejś relacji do świata, bynajmniej nie wolnomyślicielskiej, ale też nie kościelnej, czy nawet katolickiej, ani nadmiernie duchowej. Spotkania nie były tylko towarzyskie, Adam nie zapominał przecież o powinnościach duszpasterza, rozmowy prowadziliśmy jednak bez zadęcia, bardzo naturalnie. Czasami wystarczała po lekturze dwuzdaniowa puenta, która ustawiała nasze myślenie na właściwych torach, a już jakie kto wyciągał wnioski, było jego sprawą.

W pewnym momencie zniknąłem na pół roku. Przez ten czas intensywnie czytałem, bo doszedłem do wniosku, że bez przeczytania paru książek niewiele z tych spotkań wynoszę – nie jestem partnerem do rozmowy. Na pewno łatwiej było się odnaleźć osobom, które studiowały dłużej albo były z kierunków humanistycznych, niż mnie, przyszłemu inżynierowi.

Teraz dopiero sobie uświadomiłem, że mimo ewidentnych różnic między nami, w ogóle nie dochodziło do słownej agresji podczas tych spotkań, nawet jeśli ktoś strasznie gadał od rzeczy.

Jadwiga: Może dlatego, że każdemu pozwalaliśmy dobrnąć do puenty albo płaciliśmy pięć złotych, żeby już nie zabierał głosu.

Stanisław: Adam potrafił wiele sytuacji obrócić w żart. Bywał też lekko złośliwy – do dzisiaj uważam, że z Adama klasztor hrabiego do końca nie wypędził i jego hrabiostwo mnie drażniło, o czym uczciwie mu po latach powiedziałem (może jako „syn kułaka” byłem na to jakoś szczególnie wrażliwy). Nie zmienia to faktu, że ks. Adam Boniecki był i jest ważną postacią w moim życiu, m.in. dlatego, że był pierwszą osobą z kręgu „Tygodnika Powszechnego” i Znaku, z którą się zetknąłem. Wzięło się to stąd, że już będąc na studiach pojawiła się u mnie potrzeba częstszego chodzenia do kościoła niż tylko w niedzielę. Chodziłem więc na msze do Kolegiaty św. Anny, dokąd nie miałem daleko ani z Kapelanki, ani z akademików AGH, gdzie kolejno mieszkałem. I na jednej z tych mszy, to było w 1969 roku, usłyszałem apel pani Hanny Chrzanowskiej, wygłoszony przez Adama, która poszukiwała młodych ludzi do pomocy przy organizacji wczaso-rekolekcji dla chorych i niepełnosprawnych w Trzebini. Zgłosiłem się do pomocy – Jagoda była osobą, która organizowała ten wolontariat; tak się poznaliśmy – a kiedy wróciłem stamtąd było jasne, że przystaję do Adama.

Jadwiga: Z tych rekolekcji w równym stopniu korzystali chorzy, jak my – pod ich wpływem dojrzewaliśmy, kształtowaliśmy na nowo własną tożsamość. Te wyjazdy umocniły też więzi między ludźmi Adama.

Dla mnie Adam jako ksiądz był interesujący dlatego, że widziałam w nim kapłana w pełni: nie tylko nauczał i komentował Ewangelię, ale miał konkretny pomysł na działanie, np. zbieramy na mieszkanie dla osoby, której groziła bezdomność, na pomoc dla chorych. On zawsze miał osobę czy osoby, których losem był przejęty i starał się im zorganizować pomoc. Takie rozsadzanie dobra, które zostało w nim do dziś.

Stanisław: Z kolei w takiej przygodzie intelektualnej, jaką były spotkania w Lenartowiczówce, odkrywaliśmy drugie oblicze katolicyzmu. To było przecież coś dużo więcej, niż tylko głęboka, ale katechizmowa, wiara moich rodziców. Mój ojciec na początku nie rozumiał, po co jadę do Trzebini. Kalekom pomagać? W jego świecie przeżywali najsilniejsi, a jeśli ktoś był niepełnosprawny, powinien się był trzymać na uboczu, np. zamknięty w jakimś zakładzie. I potem, kiedy dzięki Jagusi i jej przyjaciółce przyjechali do mojego domu rodzinnego w Spytkowicach pod Krakowem dwaj chłopcy z Lasek, a mój ojciec stał się ich oczami, pokazując im gospodarstwo, był to dla niego przełom w myśleniu o słabszych.

A wszystko wzięło się ze spotkań w mieszkaniu Turowiczów, którzy tolerowali i akceptowali Adamowe metody kształtowania młodych. Tam się przekonywaliśmy, że wiara wymaga czegoś więcej, niż tylko samego wyznania. By nie przeintelektualizować, ale też nie spędzać czasu wyłącznie na modlitwie, bo, jak pisał św. Paweł, „wiara bez uczynków martwą jest”. To była pełnia i to nas właśnie połączyło.

Jadwiga: Gdy w 1971 roku zachorowała mama pani Anny Turowiczowej i nie mogła już samodzielnie mieszkać, Adam przeprowadził się na kilka miesięcy z Lenartowicza do naszego małego mieszkania na Kozłówku. Po śmierci pani Zofii Kernowej wrócił jeszcze na jakiś czas do Turowiczów, ale czas Lenartowiczówki nieubłaganie się kończył. Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce w kwietniu 1972 roku – żegnaliśmy wówczas Adama przed jego wyjazdem na dwuletnie stypendium do Rzymu i Paryża.

***

Jadwiga: Kontakt z Turowiczami urwał się na długie lata. Jeżeli jednak spotykałam, zupełnie przypadkowo, gdzieś na mieście, panią Annę zaczynałyśmy rozmowę na tematy bieżące tak, jakbyśmy się widziały ostatni raz wczoraj. Czas, jaki upłynął, i rozstania nie miały znaczenia.

Stanisław: Nie byliśmy jednak partnerami do rozmów z Turowiczem. W latach 80. byłem szefem Solidarności w swoim zakładzie pracy – w Krakowskiej Fabryce Aparatów Pomiarowych – jeździłem do jego tarnowskiej i limanowskiej filii; zostałem m.in. asystentem Mieczysława Gila. Byłem więc zaangażowany w politykę opozycyjną, tyle że lokalną, i na pewno nie byłem partnerem do debat strategicznych, w jakich uczestniczył Jerzy Turowicz – autorytet. Z jego opinią bardzo się liczono, także w późniejszych latach, po rozpoczęciu transformacji ustrojowej. Podczas tamtych dyskusji miałem wrażenie, że włączał się do rozmowy dokładnie wtedy, kiedy trzeba było powrócić na drogę, której wytyczanie zgromadziło ludzi. Miał dużą umiejętność syntetycznego wyrażania myśli.

Od Jerzego Turowicza rozpoczęła się, w moim przekonaniu, polska tranformacja – od jego przemówienia wygłoszonego w dniu inauguracji obrad Okrągłego Stołu, 6 lutego 1989 roku. On powiedział zebranym, do czego zmierzamy, ustawił słupy konstrukcji, którą później zaczęto tworzyć. Niewielu o tym pamięta i to docenia.

Jadwiga: Przez wszystkie te lata prenumerowaliśmy jednak „Tygodnik Powszechny”. Każdy numer rozpoczynałam od lektury „Obrazu tygodnia” – to było dla mnie źródło wiedzy o świecie, poza Radiem Wolna Europa, i ważny punkt odniesienia. Pozostaliśmy wierni „Tygodnikowi” mimo zmian, jakie w nim zachodziły i krytyki, z jaką się spotykał. Może dlatego, że nie jesteśmy ze Staszkiem osobami, które by się czymkolwiek gorszyły…

Stanisław: Nawet wywiadem z byłym księdzem Eugenem Drewermannem z początku lat 90.[1], niesłychanie krytycznym wobec kleru, który wielu księży odgonił od „Tygodnika”.

Jadwiga: Zmiany przyjmowaliśmy z nastawieniem: jest inaczej, ale spróbujemy się w tym odnaleźć. Jak do tej pory – udaje nam się.

Stanisław: Mimo, że „Tygodnik” się zmieniał, pojawiały się nowe prądy i nowi autorzy. Na tym też polegał fenomen mądrości Jerzego Turowicza, który otwierał przed tym łamy swojego pisma. Zdawał sobie bowiem sprawę, że jeśli zależy mu na kontynuacji dzieła, musi znaleźć następców.

Gdy szykowałem się do odejścia z Niepołomic, gdzie byłem burmistrzem od 1990 roku przez 20 lat, starałem się postąpić podobnie: przygotować następców, bo kiedyś trzeba odejść. Nic nie jest wieczne.

***

Stanisław: Przypadkiem dowiedziałem się – w rozmowie z Adamem, a może z Krzysztofem Kozłowskim – że Jerzy Turowicz nie może nigdzie wyjechać na wakacje, bo ma problemy z chodzeniem i nie najlepiej się czuje. Powiedziałem, że nasz dom jest pusty, bo Jagoda z synami wyjechała na wakacje; na dodatek nie ma tam ani jednego progu, także schodów, bo wszystko jest na jednym poziomie. Nawet wyjście do ogrodu jest bezproblemowe; puszcza rośnie w odległości krótkiego spaceru. Więc może u nas, w Niepołomicach, Turowiczowie spędziliby wakacje?

Podczas pierwszego ich pobytu, latem 1996 roku, miałem przyjemność odbywania długich rozmów z panem Jerzym. Wtedy było to jeszcze możliwe. W 1997 i 1998 roku można było porozmawiać z panem Jerzym już tylko dwie–trzy godziny dziennie, dłuższa rozmowa była dla niego zbyt męcząca. Potrzebował też dużo czasu rano, by się „rozkręcić”.

Jadwiga: Bo oboje z panią Anną prowadzili nocny tryb życia.

Za każdym razem mieszkali u nas miesiąc albo i dłużej. Mieli do dyspozycji cały stary dom (jest przyklejony ścianą do tego, w którym mieszkamy obecnie) i radzili sobie samodzielnie. Sytuacja była więc zupełnie dla nich nie krępująca, zapewniała im swobodę.

Stanisław: Wzruszał mnie sposób, w jaki pani Anna zwracała się do męża: „Jeżu…”. Od niego samego biła nieprawdopodobna życzliwość do świata i ludzi. Podziwiałem go za to.

Z rozmów pamiętam, że dotyczyły detali polskiej rzeczywistości, tzn. nie rozmawialiśmy o Moskwie, Warszawie czy Brukseli, ale, np. jak się buduje samorządowa Polska w praktyce. Miałem frajdę w opowiadaniu panu Jerzemu o usamodzielnianiu się ludzi, którzy musieli wykupić mieszkania od gminy i teraz są na swoim, mają hipotekę: że naprawiają, upiększają, czują się odpowiedzialni. Słuchał uważnie, zadawał celne pytania.

W Niepołomicach odwiedzili Turowiczów, m.in. Marek Edelman, Czesław Miłosz, Tadeusz Mazowiecki. Te wizyty utwierdzały mnie w przekonaniu, jak ważny był dla nich Turowicz, skoro zadawali sobie trud, by przyjechać, nieraz z daleka, dla rozmowy z nim.

Zdziwiłem się natomiast, ile pan Jerzy oglądał telewizji. Wyobrażałem sobie, że Turowicz to tylko gazety i książki!

Jadwiga: No tak, ale pan Jerzy, gdy był sprawny i zdrowy, chodził do teatru i kina, do Piwnicy pod Baranami, nie zapominał o żadnej premierze ani wernisażu, dużo podróżował. Z pewnością brakowało mu tych wrażeń, dzięki telewizji dalej chciał być au courant. Poza tym Turowiczowie nie oglądali wszystkiego – w programie tygodniowym zaznaczali flamastrem to, co chcieli obejrzeć i chyba tylko wtedy włączali odbiornik.

***

Jadwiga: Nasze kontakty z Turowiczami zamknęły się niespodziewaną klamrą: najpierw my bywaliśmy u nich, potem oni u nas.

Stanisław: To niezasłużony dar dla nas.

Jadwiga: Moim prywatnym odkryciem było przekonanie, że dom powinien być otwarty na ludzi – tak, jak to było u Turowiczów. W moim domu rodzinnym wpuszczenie do środka chmary obcych ludzi raczej nie mieściło się w głowie. Własny dom staraliśmy się prowadzić ze Staszkiem właśnie tak: by każdy mógł przyjść, porozmawiać, przenocować, a nawet zamieszkać na jakiś czas, gdy zaszła tego potrzeba. Nauczyłam się, że powierzchnia nie ma znaczenia, przecież początkowo mieszkaliśmy na 37 metrach kwadratowych…

Stanisław: Plus ciemna kuchnia!

W domu na tablicy korkowej mamy zdjęcia Anny i Jerzego Turowiczów, ks. Józefa Tischnera, Hanny Chrzanowskiej – patroni domu. To, co nam dali, jak nas ukształtowali, wciąż jest w nas obecne.

Jadwiga: Bo spotkania z ludźmi niezwykłymi to chyba największe szczęście, jakie się może w życiu przytrafić.

Stanisław: Podczas jednego z pobytów w Niepołomicach pani Anna rozmawiała ze mną o rodzinnym dworze w Goszycach (oczywiście, paląc papierosy i strzepując starannie popiół do zakręcanej popielniczki). O problemach z jego odzyskaniem dowiedziałem się od swojego starszego syna, Maćka, który przyjaźni się z Michałem Smoczyńskim, wnukiem Turowiczów. Odbijali się od ściany do ściany… Skontaktowałem ich z ówczesnym szefem Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, Adamem Tańskim, i udało się znaleźć wyjście. Powrót Goszyc do rodziny, spotkania tam organizowane (np. z okazji 11 listopada czy z cyklu „Świat Turowicza”) uważam za wyjątkowe dobre zrządzenie losu.

Kraków, 8 kwietnia 2011 r.

JADWIGA KRACIK ukończyła historię i socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na początku lat 70. była konsultantem społecznym; po ukończeniu Studium Teologii Rodziny przez 20 lat prowadziła kursy parafialne dla narzeczonych w Niepołomicach. Założyła świetlicę dla dzieci przy szkole podstawowej w Niepołomicach, jest prezesem Stowarzyszenia „Pomocna Dłoń”.

STANISŁAW KRACIK (ur. w 1950 roku w Spytkowicach) jest absolwentem Wydziału Elektrotechniki Górniczej i Hutniczej AGH. Działacz Solidarności w latach 80. Od 1990 do 2009 roku był burmistrzem Niepołomic, posłem na Sejm II i III kadencji (z listy Unii Demokratycznej i Unii Wolności). W latach 2009–2010 – wojewoda małopolski. Z żoną Jadwigą mają dwóch synów; mieszkają w Niepołomicach.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]         Drewermann ma głos – z (suspendowanym) księdzem dr. Eugenem Drewermannem rozmawia Wojciech Pięciak, „Tygodnik Powszechny” nr 51, 20 grudnia 1992, s. 6–7.