Poznałam Jerzego Turowicza podczas prób do okupacyjnego przedstawienia „Balladyny” w reżyserii Tadeusza Kantora.
Jerzy zagrał księcia Kirkora. Ja – Goplanę, ale – schowaną za łukiem stojącym na scenie (to był mój strój!) – nikt mnie nie widział; głos był zniekształcony – miał być przecież głosem bóstwa, a nie moim – mówiłam bowiem przez tubę do miednicy. Przemawiałam do Tadzia Brzozowskiego (malarza)[1], który w spektaklu był Grabcem. Ewa Siedlecka (graficzka) została matką Aliny i Balladyny. W postać Aliny wcieliła się Krystyna Zwolińska (historyk sztuki, wykładowca w łódzkiej szkole filmowej). Lila Krasicka (pianistka, aktorka teatru „Cricot 2”) była Balladyną. Marcin Wenzel (scenograf) – grał Filona; Pustelnika – Henryk Jasiecki, Chochlika – Anna Chwalibożanka, a Skierkę – Marta Stebnicka (aktorka, reżyserka teatralna).
Spektakl, choć konspiracyjny, miał oprawę muzyczną: na pianinie grano „Legendę” Ludomira Różyckiego oraz „Polonez fis-moll” Fryderyka Chopina.
Premiera odbyła się 22 maja 1943 roku w mieszkaniu Ewy Siedleckiej w Krakowie przy ulicy Szewskiej 21. To było pierwsze autorskie dzieło Kantora, które pokazał w czasie okupacji. A że był on wówczas mocno zainspirowany stylem radzieckiego proletkultu i teatrem konstruktywistycznym, mowy nie było, by w spektaklu pojawiły się jakieś naturalistyczne elementy. Wszystko było uproszczone – także stroje, właściwie geometryczne.
Przypuszczam, że to Ewa Siedlecka znała Turowicza i zaprosiła go do spektaklu; oboje należeli bowiem do podobnego kręgu towarzyskiego[2]. To ona, wraz z Lilą Krasicką – wspólną znajomą Kantora i moją (samej Ewy jeszcze wówczas nie znaliśmy) – zaproponowała swoje mieszkanie na miejsce przedstawienia. To było bardzo dobre mieszkanie do konspiracji: miało pokoje od strony oficyny, a od podwórka drugie wyjście. W przypadku rewizji – a tej nigdy nie można było wykluczyć, gdy organizowało się nielegalne podczas okupacji większe spotkania – była droga ucieczki przez tylne schody.
Do grona aktorów zaproszono bliskich znajomych: zaufanych, interesujących się teatrem, ale i przekonanych, że nawet podczas okupacji, jaka stała się naszym udziałem po wybuchu wojny, warto urządzać takie przedstawienia. Że to ma sens, mimo że widownia jest zaledwie kilkunastoosobowa, a spektakl nie ma charakteru „ku pokrzepieniu serc”. (Nie my jedni tak myśleliśmy – działał przecież jeszcze w okupowanym Krakowie, oczywiście nielegalnie, Teatr Rapsodyczny prowadzony przez Mieczysława Kotlarczyka.) Po przedstawieniu odbywały się spotkania dyskusyjno-towarzyskie, z których pamiętam m.in. Tadeusza Kwiatkowskiego i Wojciecha Żukrowskiego (wtedy należał do AK i organizacji konspiracyjnej Unia; dopiero w 1945 roku wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego, a po 1956 roku związał się z obozem władzy).
Parę osób, zaangażowanych w przedsięwzięcie, znało się z Kunstgewerbeschule – uruchomionej przez Niemców zawodowej szkoły dla rzemieślników. Tak przynajmniej wyglądało to oficjalnie, de facto zajęcia prowadzili wykładowcy z przedwojennej Akademii Sztuk Pięknych, a wśród studentów nie brakowało utalentowanych artystów. Uczyli się tam m.in. Tadeusz Brzozowski, Jerzy Kujawski, Kazimierz Mikulski, Jerzy Nowosielski. Kantor pojawiał się w szkole z powodu Ewy Jurkiewicz, swojej późniejszej żony; nigdy nie chodził tam na zajęcia. Miał zresztą równie dobre papiery jak my – nasze legitymacje szkolne zabezpieczały nas przed wywiezieniem na roboty do Niemiec – pracował w warsztatach teatralnych z rzemieślnikami, którzy przygotowywali dekoracje w przedwojennym Teatrze im. Słowackiego (do teatru mogli chodzić, rzecz jasna, tylko Niemcy).
Czym był dla nas ten spektakl? Mówiąc banalnie: wyrwą w codzienności, na którą składały się kolejki do sklepów, źle ogrzewane mieszkania, zagrożenie łapankami, świadomość, że wielu z bliskich i przyjaciół żyje w stanie bezpośredniego zagrożenia życia, bo przebywają w obozie, są Żydami albo zostali wywiezieni na roboty przymusowe. Proszę pamiętać, że artysta zajmuje się sztuką zawsze, nawet w obozie koncentracyjnym. A my, mimo opresyjnych okoliczności, mogliśmy stworzyć w kręgu ludzi sobie bliskich (także wiekowo – Turowicz był z nas najstarszy) środowisko artystyczne.
Wiele lat później, 28 listopada 1990 roku, w galerii Krzysztofory uczestniczyłam w spotkaniu, z udziałem między innymi: Kantora, Porębskiego i Turowicza, w którym wspominano próby i przedstawienia tamtej „Balladyny”. Mówiono, że braliśmy udział w narodzinach zjawiska artystycznego – niezwykle ważnego w dziejach światowego teatru… Na pewno, tym właśnie był teatr Tadeusza Kantora. Wtedy, podczas okupacji, kiedy przygotowywaliśmy „Balladynę” liczyło się po prostu to, że mogliśmy działać! Poza tym, że pracowaliśmy nad spektaklem, nie przestawaliśmy malować i pokazywać wzajemnie, co udało nam się osiągnąć. Przekazywaliśmy też sobie informacje na temat sztuki. Można powiedzieć, że była to artystyczna samopomoc naukowa.[3]
Sama, dla nauki w Kunstgewerbeschule, uciekłam w pierwszych miesiącach okupacji do Krakowa od rodziców z rodzinnego Sosnowca, wcielonego po rozpoczęciu wojny do Rzeszy. Już nie pamiętam, czy się bałam przekraczania tzw. zielonej granicy, życia w obcym mieście (na dodatek stolicy Generalnej Guberni), gdzie mieszkałam w nigdy nie ogrzewanym pokoju przy ulicy Gramatyka, wynajmowanym wspólnie z koleżanką, Haliną Rosińską. Byłam szczęśliwa, że mogę malować i się uczyć, to przede wszystkim pamiętam.
***
Z Turowicza trochę się wówczas śmialiśmy: ma żonę i dzieci, a tu jeszcze zachciewa mu się grania w teatrze… To, że dla prób i spektakli przyjeżdżał z podkrakowskich Goszyc zabawne już być nie musiało – w pociągach też przecież zdarzały się łapanki.
Pamiętam, że był niesłychanie delikatny, pełen empatii, otwarty na ludzi, łagodny. Przystojny brunet o aksamitnym tembrze głosu, nawet w ciemnych oczach pojawiał się jakiś miękki wyraz. Sympatyczny, o miłym uśmiechu. Co rzadko się zdarza u mężczyzn, nie było w nim agresji ani szorstkości. Był uważny: skupiony na rozmówcy, czuło się, że przyjmuje go takim, jaki jest.
Podczas spektakli poznałam jego żonę, Annę, bardzo ładną blondynkę. Zapamiętałam go jako osobę o innym niż Jerzy Turowicz charakterze: raczej wymagająca, nawet dosyć egocentryczna. Wiele lat później, gdy już była starszą panią, uderzało mnie zawsze, jak, mimo wieku, trzymała fason. Tak zresztą kiedyś wychowywano: żeby zawsze, niezależnie od okoliczności, nie dawać po sobie poznać, że nie mamy sił albo zdrowia. Ona potrafiła to robić znakomicie. Miała klasę, po prostu.
O rozmowach z Turowiczem, jakie mogłabym z nim prowadzić w latach okupacji, opowiedzieć nie mogę, bo byłam dziewięć lat od niego młodsza, a wtedy każde parę lat różnicy wieku sporo zmieniało, jeśli chodzi o sposób wzajemnego odnoszenia się ludzi do siebie. Na dodatek byłam nieśmiała, i, co za tym idzie – małomówna, więc do starszych nie odzywałam się za dużo.
Po wojnie było już łatwiej o nawiązanie bardziej intensywnych relacji między nami, ponieważ dość szybko zaczęłam otrzymywać od Jerzego, już wówczas redaktora „Tygodnika Powszechnego”, zlecenia na wykonywanie ilustracji do pisma. Zamówienia musiały się pojawić około 1946 roku, bo byłam już wtedy zamężna (pod koniec 1945 roku wyszłam za mąż za Jana Świderskiego, malarza i pedagoga – kilka miesięcy po tym, jak wyszedł z obozu jenieckiego, gdzie spędził całą okupację). Nie mieliśmy własnego mieszkania, dlatego Tadeusz Kantor, gdy wyjechał na jakieś zagraniczne stypendium, pozwolił nam u siebie zamieszkać. Jeden pokój zajmowaliśmy my, drugi – Mieczysław Porębski, trzeci – Jadwiga Umińska, podobnie jak my: malarka i graficzka. Bardzo żeśmy się lubili, więc miło się nam wspólnie mieszkało; pamiętam, że tam właśnie przygotowywałam rysunki dla „Tygodnika”.
Zapewniałam oprawę graficzną między innymi opowiadaniom Jana Józefa Szczepańskiego (ilustrowałam „Buty”, opublikowane w lutym 1947 roku, opowiadanie niezwykle ważne w tuż powojennych dyskusjach rozrachunkowych), którego znałam jeszcze sprzed wojny. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na przyjęciu zorganizowanym przez moją przyjaciółkę po tym, gdy przeprowadziła się z Zagłębia do Katowic. Jan Józef pojawił się tam w towarzystwie swoich sióstr, Anny i Jadwigi[4].
Przychodząc z rysunkami do redakcji, poznałam Hannę Olczakową, Stefana Kisielewskiego (ilustrowałam jedno z jego opowiadań) i jego małego wówczas synka, Wacława. Złośliwy Kisiel był przeciwieństwem Turowicza; obaj jednak byli otwarci na sztukę. Nie zastanawiałam się nigdy, dlaczego u osoby przywiązanej do wiary katolickiej i tak konsekwentnie podkreślającej przynależność do Kościoła – a kimś takim był Turowicz – pojawiła się wrażliwość na sztukę i to także tę, którą wówczas nazywano nowoczesną. Co więcej – on poszukiwał towarzystwa artystów! Był ciekaw ludzi, to na pewno. Jest w tym jednak i coś więcej: wtajemniczenie w sztukę było być może dla niego kolejnym stopniem dojrzewania duchowego. Czy można zresztą być osobą rozbudzoną duchowo, a jednocześnie głuchą na muzykę, ślepą na kształt i kolor, niewrażliwą na słowo? Mnie się to wydaje niemożliwe.
Wtedy, w latach 40., nie rozmawiałam z Jerzym Turowiczem zbyt dużo na tematy światopoglądowe albo polityczne. Mój mąż, przedwojenny komunista i internacjonalista, należał do partii, przekonany, że będzie nam dane tworzyć „polską drogę do komunizmu”. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wszystko zakończy się wprowadzaniem nowego ustroju na modłę sowiecką. Panowała nieufność, trudno więc było o szczere rozmowy, dotykające najważniejszych ówczesnych problemów, między osobami z różnych opcji światopoglądowych. Może nawet byliśmy ostrożni w poruszaniu tematów, które mogłyby nas zasadniczo poróżnić.
Swobodniej było po odwilży październikowej – zmienił się w Polsce klimat, nie tylko polityczny, otworzono galerię Krzysztofory. Tam widywałam się z Jerzym, np. na kolejnych spektaklach teatru Kantora czy wernisażach Jonasza Sterna. Dawni znajomi czym prędzej chcieli się spotkać, by zobaczyć, co nowego zrobił Kantor, np. ze sztukami Witkacego. Rozmawialiśmy jednak o sztuce, nie o polityce, choć wyglądała już ona wówczas zupełnie inaczej niż w mrocznych, stalinowskich czasach.
Różnice światopoglądowe między nami nie przeszkadzały nam czytać, czy choćby przeglądać, „Tygodnika Powszechnego”. Pismo było po prostu interesujące jako propozycja intelektualna: i jeśli chodzi o piszących tam ludzi, i ich teksty. Na prowincji jednak, np. gdy wykonywałam zlecenia artystyczne w kościołach parafialnych, zdarzało mi się spotykać opinie, że „Tygodnik” jest jednak podejrzany: za mało pobożny, za bardzo rozdyskutowany. Czy tak może wyglądać prawdziwe pismo katolickie? I były to opinie, które słyszałam na długo przed latami 90., kiedy krytyka „Tygodnika” w kręgach prawicowo-kościelnych była czymś oczywistym.
***
Zauważyłam, że Jerzy nie zmieniał się z wiekiem, także fizycznie. Przybyło mu trochę zmarszczek, ot tyle. Postać została ta sama. Niezmieniona też pozostała jego struktura wewnętrzna: artystycznie żywa i otwarta, podszyta wrażliwością na świat i ludzi, niestępioną przez ograniczenia wieku.
Kraków, 30 listopada 2011 r.
JANINA KRAUPE-ŚWIDERSKA (ur. w 1921 roku w Sosnowcu – zm. w 2016 roku w Krakowie) była malarką i graficzką (studiowała w krakowskiej ASP, m.in. u Pawła Dadleza i Wacława Taranczewskiego). Od 1957 roku była członkinią II Grupy Krakowskiej. Uprawiała grafikę, malarstwo sztalugowe i monumentalne (polichromie ścienne). Prace artystki znajdują się w wielu muzeach i kolekcjach prywatnych, w Polsce i zagranicą; były eksponowane na kilkudziesięciu wystawach indywidualnych oraz blisko dwustu zbiorowych.
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja
© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza
[1] W nawiasach podane są informacje o powojennych zajęciach i losach aktorów okupacyjnego przedstawienia „Balladyny”.
[2] Jerzy Turowicz, podczas spotkania zorganizowanego w galerii Krzysztofory 28 listopada 1990 roku, wspomina Tadeusza Brzozowskiego, z którym był już wówczas zaprzyjaźniony, jako osobę, która wprowadziła go do kręgu przyjaciół Kantora. Nie wyklucza też jednak inicjatywy Ewy Siedleckiej-Kotulowej, z której rodziną Turowicz też był zaprzyjaźniony (z jej bratem, Stanisławem, geologiem i polarnikiem, chodził do szkoły powszechnej). W spektaklu, czego rozmówczyni już nie wymienia, wziął także udział Mieczysław Porębski – był łącznikiem między scenami przedstawienia, który „komentował akcję, komentował inscenizacyjne i twórcze pomysły Tadeusza Kantora”. Podane za: „Imaginacja do władzy!” (nadtytuł: Rozmowa sprzed lat: Jerzy Turowicz – Tadeusz Kantor – Mieczysław Porębski), podał do druku i opracował: TF [Tomasz Fiałkowski], „Tygodnik Powszechny” nr 51–52, 19–26 grudnia 1999, s. 18.
[3] Patrz też: Wspomnienia Kirkora – z Jerzym Turowiczem rozmawia Zbigniew Baran, „Rzeczpospolita” nr 132, 8–9 czerwca 1996, dodatek: Plus–Minus nr 23, s. II; Pierścień „Balladyny”. Gra z Teatrem Podziemnym Tadeusza Kantora, koncepcja i redakcja: Zbigniew Baran, Ośrodek Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora CRICOTEKA, Kraków 2003.
[4] Ojciec Jana Józefa Szczepańskiego, Aleksander, był konsulem polskim w Bytomiu, w latach 1922–1928. Następnie, od 1930 roku do śmierci w 1937, był dyrektorem Syndykatu Blachy Cynkowej w Katowicach, zaangażowanym w animowanie obecności Polski na Górnym Śląsku (tak w wymiarze gospodarczym, jak kulturalnym).