Janina Ochojska

 

„Tygodnik Powszechny” wzięłam pierwszy raz do ręki w Toruniu, w domu rodziców mojej koleżanki Madzi Dokurno, gdzie mieszkałam podczas egzaminów wstępnych na astronomię. Rodzina Magdy była inteligencka, związana z Uniwersytetem Mikołaja Kopernika w Toruniu i z Kościołem. „Tygodnik” pojawiał się w tym domu systematycznie co tydzień, ponieważ rodzice Magdy mieli założoną w kiosku tzw. teczkę, a więc kioskarka odkładała dla nich pewne tytuły. (W latach ustawicznego niedoboru, kiedy niektóre tytuły prasowe rozchodziły się błyskawicznie, np. „Tygodnik”, teczka w kiosku była rzeczą bezcenną!).

Kiedy zostałam już studentką astronomii UMK i zamieszkałam z Madzią w mieszkaniu, które otrzymała po zmarłym dziadku, każdy numer „Tygodnika”, przeczytany wpierw przez jej rodziców i ich sąsiadów, pojawiał się u nas.

Lekturę „Tygodnika” zaczynałam, jak chyba wszyscy wówczas, od felietonu Kisiela. Podobnie obowiązkowa była lektura „Obrazu tygodnia” – z tej rubryki czerpaliśmy informacje, których nie było gdzie indziej. Pismo Turowicza otworzyło mi oczy m.in. na problematykę żydowską. Nie była to dla mnie jakoś specjalnie ważna sprawa, nikt wcześniej jednak nie zwrócił mi na nią uwagi. Także „Tygodnik” obudził we mnie zainteresowania historyczne, choćby najnowszą historią Polski, ale za sprawą pisma sięgnęłam też po raz pierwszy, np. po książki Pawła Jasienicy. Po 1980 roku, kiedy możliwe było zaznaczanie ingerencji cenzury, dociekaliśmy i komentowaliśmy to, czego decyzją cenzora nie mogliśmy przeczytać.

Ogromny szacunek dla pisma pojawił się jednak we mnie nie tylko za sprawą publikowanych w „Tygodniku” artykułów. Zdałam sobie sprawę, że jest to pismo niezależne, że tam znajdę myślenie nieobecne w innych tytułach, że z łamów „Tygodnika” nikt mnie nie będzie indoktrynował. Bo choć czytałam wówczas również „Politykę” i „Kulturę” (tę wydawaną w Warszawie), były to już inne pisma, mimo wszystko zabarwione ideologicznie. W „Tygodniku” Turowicza ideologii nie było.

Z czasem lektura „Tygodnika Powszechnego” stała się właściwie obowiązkiem, bo artykuły z pisma omawialiśmy podczas spotkań w duszpasterstwie akademickim prowadzonym przez ojca Władysława Wołoszyna SI. Dzięki jego zaproszeniom przyjeżdżali do Torunia redaktorzy i autorzy „Tygodnika”: sam Turowicz, Józefa Hennelowa, Kisiel, Krzysztof Kozłowski, Tadeusz Mazowiecki, ale też: Władysław Bartoszewski, Stefan Bratkowski, Andrzej Micewski, ks. Józef Tischner. Przyjeżdżał też do nas Bohdan Cywiński z cyklem wykładów, których część, na temat Kościołów wschodnich, odbywała się w zamkniętym gronie. Ojciec Wołoszyn miał szerokie kontakty, potrafił też wypracować renomę swojego duszpasterstwa, jako zgromadzenia ludzi rozbudzonych intelektualnie, dla których warto przyjechać do miasta jednak wówczas trochę prowincjonalnego i położonego na uboczu. Frekwencja zawsze była imponująca i wiele razy wykład trzeba było przenosić do kościoła, bo uczestnicy nie mieścili się w salce duszpasterstwa.

Kontakt z autorami i samym „Tygodnikiem” był dla mnie kształcący i równie silny formacyjnie jak uczestnictwo w duszpasterstwie akademickim ojca Wołoszyna. Myślenie o świecie, zaangażowanie na rzecz innych, stosunek do Boga – wszystko to zaczerpnęłam z tych dwóch źródeł, które uczyły mnie otwartości, myślenia wspólnotowego i opartego na odpowiedzialności za Kościół, świat i jego potrzeby. Przyznam, że robię to wyznanie z dużym wahaniem, bo zdaję sobie sprawę, jak banalnie to brzmi i jak wiele różnych osób dziś to mówi. Ale ze mną naprawdę tak było! Gdy rozpoczynałam studia, byłam bowiem białą kartą, którą można było zapisać dowolnie. Miałam szczęście, że trafiłam na takich ludzi i takie pismo – pierwszy tygodnik, który czytałam systematycznie.

Wcześniej uważałam, że powinnam zapisać się do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Nie dlatego, że miałam komunistyczne poglądy, po prostu wydawało mi się to naturalne: jestem przecież studentką, mieszkam w państwie socjalistycznym… Na pierwszym wykładzie z fizyki, kiedy rozdawano deklaracje związku, też po nią sięgnęłam, tyle że dla mnie zabrakło. Następne miały się pojawić na kolejnych zajęciach, tymczasem w sobotę znajomi zaprowadzili mnie do duszpasterstwa akademickiego, gdzie mi powiedziano, że do SZSP zapisywać się nie należy. No i się nie zapisałam, co teraz uznaję za szczęśliwy zbieg okoliczności.

Równie pomyślne dla mnie zdarzenie miało miejsce wcześniej w Świebodzinie, gdzie poznałam Madzię Dokurno. To jej mama namówiła mnie, żebym studiowała w Toruniu, a nie w Krakowie, jak planowałam. Dzięki temu trafiłam do ciekawego środowiska: poznałam intelektualistów i otwartych katolików. Ludzi oddanych nauce, dla których większą wartością było wykształcenie niż np. posiadanie samochodu. To mi otworzyło horyzonty: sięgnęłam po książki, które w innych okolicznościach być może by mnie nie zainteresowały, zaczęłam słuchać muzyki, której wcześniej nie znałam. W Toruniu narodziłam się jako dorosła osoba.

Wcześniej na wiele spraw nie miałam poglądu. Nawet, kiedy już byłam związana z duszpasterstwem, wciąż nie nazywałam siebie osobą wierzącą. Rodzice nie przywiązywali większego znaczenia do spraw wiary, chodzili do kościoła od czasu do czasu. Zresztą bardziej niż przez nich byłam przecież wychowywana przez państwo, z racji choroby spędziłam bowiem wiele lat w szpitalach i ośrodkach dla niepełnosprawnych. W niektórych były msze, nie zawsze jednak w nich uczestniczyłam. Jako dorastająca panienka byłam dosyć zbuntowana i zafascynowana, dzięki astronomii, naukowym poznaniem świata. Zdarzały mi się więc szczeniackie prowokacje wobec wierzących koleżanek w rodzaju: „Jeżeli Pan Bóg istnieje, to mi go pokaż”.

Kryły się pod tym zapewne jakieś wątpliwości i poszukiwania, ale było mi dane je zaspokoić dopiero w toruńskim duszpasterstwie akademickim. Tam po roku uczestnictwa w zajęciach przystąpiłam do spowiedzi i komunii. Tamta decyzja była świadomym wyborem.

***

Duszpasterstwo kształtowało w nas postawę osobistego zaangażowania, byłam więc pełna podziwu dla ludzi, którzy potrafili stworzyć samodzielne środowisko. Takich jak Jerzy Turowicz i jego przyjaciele.

Życiorysy tych ludzi, wiernych sobie nawet wówczas, gdy stracili pracę i oparcie – poza kręgiem najbliższych osób – budziły podziw. Oni byli nie tylko publicystami i redaktorami. Ich życiorysy uwiarygadniały to, co piszą. Siłą rzeczy czuliśmy się zmuszeni do zadania sobie paru podstawowych pytań: co my zrobimy ze swoim życiem? co dla nas będzie wartością? praca za wszelką cenę? kariera i dorabianie się (takie, jakie na przełomie lat 70. i 80. było możliwe)? a może trzeba robić to, co się uważa za ważne? Koniec końców człowiek stawał przed pytaniem: jak sobie poradzić z takimi dylematami i jak się nie poddać komunizacji? Dla mnie i wielu moich przyjaciół wzorcem postaw było właśnie środowisko „Tygodnika Powszechnego” i Znaku.

Ówczesna rzeczywistość polityczna sama mnie zaprowadziła do redakcji „Tygodnika”. Pod koniec lat 70. co kilka miesięcy jeździłam z Torunia do redakcji przy Wiślnej w Krakowie, by zabrać bibułę od Tadzia Konopki, współpracującego z redakcją, który potem odprowadzał mnie na dworzec z pudłami. Przeżywałam każde – z reguły przypadkowe, gdzieś w przejściu – spotkanie z Jerzym Turowiczem, choć z trudem byłam w stanie wydusić z siebie odpowiedzi na kurtuazyjne pytania w rodzaju: „Skąd jesteś?”. To jednak wystarczało, by, kiedy wracałam do Torunia i mówiłam, że widziałam Jerzego Turowicza, który przekazuje wam pozdrowienia itd., wszyscy wstrzymywali oddech i traktowali mnie niczym relikwię: „To ta, z którą rozmawiał sam Turowicz…”.

W mojej pamięci zamiast słów zostały z tamtych czasów uśmiechnięte oczy Turowicza, takie szpareczki, zdradzające człowieka przyjaźnie nastawionego do świata i ludzi. Miałem też poczucie, że kiedy mnie zauważał gdzieś tam w korytarzu i podawał mi rękę na powitanie, a ja spłoniona jak pensjonarka się uśmiechałam, zawsze miałam wrażenie, że ta chwila jest rzeczywiście dla mnie. To ja w tej chwili byłam dla niego najważniejsza – na mnie, szarej myszy, skupiała się jego uwaga. Tak podchodził do drugiego człowieka także ks. Tischner, który zresztą w 1984 roku, kiedy musiałam przejść operację kręgosłupa w pewnej klinice we Francji, starał się o znalezienie źródeł jej sfinansowania. Nic z tego nie wyszło, ale jego zaangażowanie pamiętam do dziś.

Pod koniec lat 80. przeżyłam kolejną ważną przygodę z „Tygodnikiem”. W 1988 roku, kiedy trwały strajki w Gdańsku, przyjechał do Polski Noël Mamert, dziennikarz, który zgromadzić materiał do filmu o Polsce dla francuskiej telewizji publicznej. Byłam jego tłumaczką i trochę przewodnikiem, zaprowadziłam go więc m.in. do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zrobił wywiad z panem Jerzym i innymi redaktorami. Wtedy po raz pierwszy dłużej rozmawiałam z Jerzym Turowiczem, przedstawiając mu ten projekt, dzięki czemu mnie zapamiętał. Kiedy parę lat później zaczęłam organizować konwoje z pomocą humanitarną, pan Jerzy już wiedział, że Ochojska to ja. Dawał temu wyraz, choćby przychodząc pożegnać każdy konwój, który wyjeżdżał z Krakowa, np. ten z lipca 1993 roku, w którym jechali m.in. Zbigniew Bujak, Marek Edelman, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Henryk Wujec i wielu innych dawnych opozycjonistów. Sam też bardzo chciał jechać, ale to już nie wchodziło w grę – miał ponad 80 lat.

***

W maju 1994 roku otrzymałam, wraz z Jackiem Kuroniem, Medal Św. Jerzego od „Tygodnika” i wtedy chyba powstało coś na kształt przyjaźni między mną i panem Jerzym. Pisywał do mnie listy: króciutkie, ale czułam w nich szczerą sympatię i jego głębokie przekonanie, że to, co robię jest słuszne i ważne.

Kiedy się widywaliśmy, pan Jerzy przede wszystkim pytał i słuchał. Wtedy, na początku lat 90., tematem rozmów był przede wszystkim konflikt w byłej Jugosławii, w tym życie w oblężonym Sarajewie, gdzie byłam wielokrotnie podczas tamtej wojny. Opowiadałam panu Jerzemu o zniszczonym mieście i ludziach żyjących bez elektryczności i bieżącej wody, dla których głównym źródłem żywności były zagraniczne konwoje humanitarne. Jednak mimo tych trudności, sarajewianie animowali życie kulturalne. W podziemiach jednego z teatrów i na podziemnym parkingu odbywały się dyskusje, wspólne śpiewy, deklamacje poezji.

Panu Jerzemu moje opowieści przypominały jego przeżycia okupacyjne, ale nie tylko dlatego był ciekaw mojej relacji. Jego uwagę zajmował cały świat. Dla niego relacje dziennikarskie, bezstronnie opisujące tamte wydarzenia, to było za mało. Potrzebował świadectwa kogoś, kto mieszkał z oblężonymi mieszkańcami Sarajewa, spędzał tam święta, najgłębiej jak to możliwe wchodził w środek tamtego życia. Podzielał też moje przekonanie – dzisiaj też je mam, jadąc np. do Sudanu – że to w miejscach dotkniętych konfliktem, gdzie ludzie stykają się z elementarnymi problemami (głód, choroby, brak wody i dachu nad głową) dzieje się prawdziwe życie. Czułam miałkość tego, co się działo w spokojnych częściach świata, także w Polsce, gdzie wielu polityków zajmowało się przede wszystkim wzajemnym siebie obrażaniem.

Jerzego Turowicza bolało to, co się działo w byłej Jugosławii, eskalacja konfliktu właściwie go przerażała. Chyba trudno mu było uwierzyć, że niecałe pół wieku po krwawej wojnie, która nieodwracalnie zmieniła Europę, wybucha kolejna, równie tragiczna, a świat znowu wydaje się być bezradny. Nie miał złudzeń, co do świata, na pewno jednak nie był człowiekiem cynicznym. Wręcz przeciwnie: miał w sobie duże poczucie odpowiedzialności za świat; uważał, że na miarę posiadanych możliwości należy coś robić wobec wydarzeń, których nie sposób nam zaakceptować. W „Tygodniku Powszechnym” zawsze więc znalazło się miejsce na zamieszczenie ogłoszenia o zbiórce pieniędzy na kolejny konwój albo tekstu apelu „Pokój teraz”, napisanego w związku z sytuacją w oblężonym Sarajewie, który podpisał Czesław Miłosz i wiele znakomitych osobistości związanych z „Tygodnikiem”.

***

Moje kontakty z Turowiczami zintensyfikowały się, gdy w 1995 roku zaręczyłam się z Michałem Okońskim, redaktorem „Tygodnika”. Pani Anna i pan Jerzy przyjechali na nasz ślub i wesele, które odbyły się w Toruniu, w czerwcu 1996 roku. Obojgu byłam wdzięczna za ten gest, tym bardziej, że pan Jerzy nie wyruszał już wówczas w żadne dłuższe podróże (to chyba była jedna z jego ostatnich), a pani Anna zrezygnowała ze świętowania swojego prywatnego jubileuszu 80. urodzin (obchodziliśmy jej urodziny u Jasiów Młynarczyków w przeddzień naszego ślubu).

Przed ślubem z Michałem rozmawiałam o tym z Turowiczami – nie ukrywałam przed nimi, że decyzja o założeniu rodziny nie była dla mnie łatwa i, przynajmniej na początku, nie bardzo tego chciałam. W pewnym momencie dostałam nawet od nich list, w którym pisali, jak bardzo się cieszą z moich zaręczyn, że zdają sobie sprawę z moich obaw, ale że Michał jest wspaniały, odpowiedzialny… Teraz ciężko się to mówi, nawet nie dlatego, że odejście Michała było w moim życiu dużym dramatem – z tym już sobie poradziłam – ale ze względu na wspomnienia: jak bardzo Turowiczowie w nas wierzyli. Taki scenariusz: małżeństwo się rozpada, bo jeden z partnerów wiąże się z kimś innym, myślę, nie przystawało do ich wyobrażeń o świecie i najbliższym otoczeniu. Tamten list pisali jednak w szczerości serca, z przekonaniem, że przez to małżeństwo adoptują mnie do rodziny „Tygodnikowej”. Nie ukrywam, że dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Bo tak jak w Toruniu środowisko, w które weszłam mnie ukształtowało, tak nowe środowisko w Krakowie zapewniło mi oparcie i poczucie akceptacji.

Gdy już zamieszkałam w Krakowie, razem z Michałem zaczęłam odwiedzać Turowiczów w ich mieszkaniu przy Lenartowicza. Gdy pojawiłam się tam pierwszy raz, zdziwiłam się, że tacy ludzie żyją w dość zniszczonym mieszkaniu, bez podstawowych wygód. Mieszkanie było co prawda duże, pełne książek i gazet, w powietrzu unosił się zapach kurzu i kawy, ale w sumie było jednak ubogie. Ale też podobało mi się, że Turowiczowie na takie rzeczy w ogóle nie zwracali uwagi, wręcz cenili sobie skromność i prostotę życia. Świetnie w tym mieszkaniu funkcjonowali, bo posiadali rzeczy dla nich ważne. Najbardziej dotkliwym utrudnieniem okazało się to, że mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze kamienicy, na które z biegiem lat obojgu coraz trudniej było się wdrapać.

Zazwyczaj bywałam tam wieczorami, więc chyba dlatego został mi w głowie obraz stolika oświetlonego wiszącą nad nim lampą w pokoju po prawej stronie od wejścia. Wszędzie leżały książki. Pani Anna podaje ciasteczka, konfitury, kawę, wino. Oboje Turowiczowie z papierosami w ustach (pani Anna z nieodłączną popielniczką). Pamiętam ciepło tego mieszkania i długie rozmowy, niestety, nie potrafię powtórzyć ich treści. Teraz żałuję, że ich nie zapisywałam, a należało to robić, bo były to dla mnie ważne spotkania. Podczas jednego z nich, gdy pan Jerzy pytał o moje życie, o to skąd się wzięłam, opowiedziałam mu, ile dla mnie „Tygodnik” i on sam znaczyli. Na pewno jednak nie powiedziałam tego tak otwarcie, jak robię to teraz.

Niewątpliwie to pani Anna zajmowała się praktyczną stroną ich wspólnego życia. To się w domu czuło: to ona nakrywała do stołu, podawała, robiła miejsce. Uczestniczyła w naszych rozmowach, ale miała też pieczę nad całością. Przypuszczam, że nie tylko podczas spotkań towarzyskich – w całości ich wspólnego życia to ona stwarzała panu Jerzemu możliwości pracy.

***

Ważne było dla mnie samo bycie z Turowiczami; dodawało mi ono siły i pewności siebie, utwierdzało w poczuciu, że to co robię ma sens. Bywały bowiem momenty, kiedy tego bardzo potrzebowałam, np. wówczas gdy Polska Akcja Humanitarna pojechała po raz pierwszy z konwojem do Serbii i nawet „Gazeta Wyborcza” napisała, że to głupi pomysł, bo w Serbii leki można dostać w każdej aptece. A tak nie było. Pomocy potrzebowały chociażby oddziały chorych na raka, embargo nie pozwalało bowiem wwozić np. klisz do wykonywania zdjęć rentgenowskich. Pan Jerzy to rozumiał; wierzył mi, że to jest ważne.

Dalej: pomoc dla Czeczenii, która nie była kontrowersyjna, ale była trudna, bo niebezpieczna dla uczestników konwoju. W 1995 roku, kiedy Rosjanie nas zatrzymali, polska ambasada w Moskwie oskarżyła nas, że wjechaliśmy do Rosji nielegalnie, co było kompletną bzdurą. Pan Jerzy nie osądzał, tylko po moim powrocie skrupulatnie mnie wypytał, jak było. Wspaniała rzecz czuć się obdarzonym takim zaufaniem. To dodawało odwagi.

Po wypadku w Afganistanie w 1998 roku, rodzina Turowiczów pomagała Michałowi, który szukał dla mnie lekarza, a przede wszystkim możliwości sprowadzenia mnie do Polski. Potem komentowano, że to nie był ważny konwój, a jego organizatorzy pojechali sobie na wyprawę. Znowu: gdy już doszłam jako tako do siebie, pan Jerzy chciał poznać moją relację i mój punkt widzenia.

Jego myślenie było podporządkowane przekonaniu, że jeśli robi się coś dobrego, to ma zawsze sens i zawsze jest ważne. Takie stanowisko Jerzego Turowicza rozwiewało wszelkie moje wątpliwości i uodparniało na zarzuty.

Pamiętam swoje emocje, gdy pan Jerzy zaproponował byśmy byli na „ty”. Zgodziłam się, oczywiście, ale starałam się mówić jakoś tak na okrągło, by jednak nie używać zwrotu „Jerzy”. Sama w wielu kręgach jestem po prostu Janką, ale zwracanie się do takiego człowieka po imieniu, mimo jego pozwolenia, wydawało mi się niestosowne. Potraktowałam to jednak jako wielką akceptację tego, co robię i siebie samej – jakby przytulenie, sygnał mocnej więzi. Było to dla mnie poruszające, że ja, mała Janka, coś tam robię, a tu taki wielki człowiek, pan Jerzy Turowicz, który był dla mnie ważny od lat, proponuje mi taką bliskość… Upewniało mnie to w przekonaniu, że idę dobrą drogą, bo akceptowaną przez niego.

To mi zostało. Wszystko co robię staram się tak prowadzić, by nie zawieść zaufania człowieka, który był bardzo ważny w moim życiu. To dla mnie wyznacznik wartości tego, czym się zajmuję.

***

Moje życie z Michałem toczyło się pod znakiem „Tygodnika”. Wspólnie bywaliśmy na imprezach organizowanych przez redakcję, siłą rzeczy uczestniczyłam w procesie powstawania artykułów czy rozwiązywania problemów, jakie się pojawiały w redakcji, także w próbach zmiany formatu w 2001 roku. Stałam się też autorką „Tygodnika”, z czego byłam bardzo dumna, bo nigdy nie przypuszczałam, że będę w stanie cokolwiek na takich łamach zamieścić.

Po śmierci pana Jerzego wydawało mi się, że pani Annie ciężko będzie pogodzić się z jego odejściem. Rozmawiałam z nią o tym, np. podczas wyjazdów na cmentarz w Tyńcu. Pani Anna widziała to jednak inaczej. Uważała, że śmierć była dla pana Jerzego wyzwoleniem: od chorób, z którymi się męczył w ostatnich latach, od niemożności prowadzenia takiego życia, jakie najbardziej mu odpowiadało. Ja chciałam, żeby on jeszcze był, mnie było szkoda. Ona: przyszedł czas, może tak jest lepiej. I nie były to puste słowa, za tym stały głębokie przeżycia i ważne doświadczenia. Dzięki niej zrozumiałam rzecz, o której często się zapomina: śmierć jest częścią życia. Pani Anna umiała pogodzić się z nieuchronnym. Ja zawsze bałam się śmierci, teraz dopiero – także mając w pamięci tamte rozmowy – zaczynam śmierć oswajać.

Miałam wówczas problemy z fundacją i zwierzałam się jej z tych kłopotów, czysto ludzkich: jak ułożyć sobie współpracę z ludźmi, z rozwojem PAH etc. Była cierpliwym, wyrozumiałym słuchaczem. Chętnie opowiadała historie z własnego życia. Podziwiałam ją, że mimo wieku ma w sobie tyle siły i energii życiowej. Mnie zdarzało się w pracy zniechęcenie albo frustracja, jej – nigdy. Opowiadała o swoich planach, przede wszystkim tych związanych z pracą nad spuścizną pana Jerzego. Opowiadała o znajdywanych książkach, listach, wycinkach, które przypominały jej dawne lata. Do końca była żoną Jerzego Turowicza – osobą, która najpierw jego samego, a potem pamięć o nim, otacza opieką.

***

Do dzisiaj noszę w podręcznym plecaczku dwa zdjęcia: pana Jerzego i pani Anny. Mam je zawsze przy sobie, podczas każdego wyjazdu: w Sudanie, na Sri Lance, na Bliskim Wschodzie. Traktuję ich jak swoich prywatnych świętych, bo gdy proszę o wstawiennictwo, proszę o nie przez właśnie ich orędownictwo, dlatego, że wciąż są mi bliscy. Przy łóżku stale trzymam wydany tuż po śmierci pana Jerzego zbiór jego tekstów „Bilet do raju”.

Boli mnie więc, że pamięć o panu Jerzym już gdzieś odchodzi. Mam ogromny żal do „Tygodnika”, że zrobili niewiele, by pamięć o panu Jerzym trwała i się rozwijała, tymczasem dzieło tego człowieka i jego postawa życiowa powinny być znane młodym ludziom. To w żadnym wypadku nie jest anachroniczne! Wierność wartościom i swoim wyborom są przecież zawsze ważne.

Kraków, 16 października 2011 r.

JANINA OCHOJSKA (ur. w 1955 roku w Zabrzu) jest z wykształcenia astronomem; pracowała w Pracowni Astrofizyki PAN w Centrum Astronomicznym im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 1976 roku była działaczką opozycyjną, m.in. zaangażowała się w powstanie toruńskiego NSZZ „Solidarność”.

Na skutek komplikacji, jakie pojawiły się w wyniku choroby Heinego-Mediny, jest niepełnosprawna od wczesnego dzieciństwa. Mimo ograniczeń, w 1989 roku współzakładała polski oddział Fundacji „EquiLibre” (w latach 80., kiedy fundacja wysyłała dary do Polski, pracowała dla niej jako wolontariuszka), gdzie organizowała konwoje z pomocą humanitarną. Działalność kontynuuje w założonej w 1992 roku Polskiej Akcji Humanitarnej, której jest prezesem. O swoim życiu i działalności opowiedziała w książkach: Niebo to inni (rozmawiał Wojciech Bonowicz, Znak, Kraków 2000) oraz Świat według Janki (rozmawiała Marzena Zdanowska, Znak, Kraków 2015). Mieszka w Krakowie i w Warszawie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

Janina Ochojska

„Tygodnik Powszechny” wzięłam pierwszy raz do ręki w Toruniu, w domu rodziców mojej koleżanki Madzi Dokurno, gdzie mieszkałam podczas egzaminów wstępnych na astronomię. Rodzina Magdy była inteligencka, związana z Uniwersytetem Mikołaja Kopernika w Toruniu i z Kościołem. „Tygodnik” pojawiał się w tym domu systematycznie co tydzień, ponieważ rodzice Magdy mieli założoną w kiosku tzw. teczkę, a więc kioskarka odkładała dla nich pewne tytuły. (W latach ustawicznego niedoboru, kiedy niektóre tytuły prasowe rozchodziły się błyskawicznie, np. „Tygodnik”, teczka w kiosku była rzeczą bezcenną!)

Kiedy zostałam już studentką astronomii UMK i zamieszkałam z Madzią w mieszkaniu, które otrzymała po zmarłym dziadku, każdy numer „Tygodnika”, przeczytany wpierw przez jej rodziców i ich sąsiadów, pojawiał się u nas.

Lekturę „Tygodnika” zaczynałam, jak chyba wszyscy wówczas, od felietonu Kisiela. Podobnie obowiązkowa była lektura „Obrazu tygodnia” – z tej rubryki czerpaliśmy informacje, których nie było gdzie indziej. Pismo Turowicza otworzyło mi oczy m.in. na problematykę żydowską. Nie była to dla mnie jakoś specjalnie ważna sprawa, nikt wcześniej jednak nie zwrócił mi na nią uwagi. Także „Tygodnik” obudził we mnie zainteresowania historyczne, choćby najnowszą historią Polski, ale za sprawą pisma sięgnęłam też po raz pierwszy, np. po książki Pawła Jasienicy. Po 1980 roku, kiedy możliwe było zaznaczanie ingerencji cenzury, dociekaliśmy i komentowaliśmy to, czego decyzją cenzora nie mogliśmy przeczytać.

Ogromny szacunek dla pisma pojawił się jednak we mnie nie tylko za sprawą publikowanych w „Tygodniku” artykułów. Zdałam sobie sprawę, że jest to pismo niezależne, że tam znajdę myślenie nieobecne w innych tytułach, że z łamów „Tygodnika” nikt mnie nie będzie indoktrynował. Bo choć czytałam wówczas również „Politykę” i „Kulturę” (tę wydawaną w Warszawie), były to już inne pisma, mimo wszystko zabarwione ideologicznie. W „Tygodniku” Turowicza ideologii nie było.

Z czasem lektura „Tygodnika Powszechnego” stała się właściwie obowiązkiem, bo artykuły z pisma omawialiśmy podczas spotkań w duszpasterstwie akademickim prowadzonym przez ojca Władysława Wołoszyna SI. Dzięki jego zaproszeniom przyjeżdżali do Torunia redaktorzy i autorzy „Tygodnika”: sam Turowicz, Józefa Hennelowa, Kisiel, Krzysztof Kozłowski, Tadeusz Mazowiecki, ale też: Władysław Bartoszewski, Stefan Bratkowski, Andrzej Micewski, ks. Józef Tischner. Przyjeżdżał też do nas Bohdan Cywiński z cyklem wykładów, których część, na temat Kościołów wschodnich, odbywała się w zamkniętym gronie. Ojciec Wołoszyn miał szerokie kontakty, potrafił też wypracować renomę swojego duszpasterstwa, jako zgromadzenia ludzi rozbudzonych intelektualnie, dla których warto przyjechać do miasta jednak wówczas trochę prowincjonalnego i położonego na uboczu. Frekwencja zawsze była imponująca i wiele razy wykład trzeba było przenosić do kościoła, bo uczestnicy nie mieścili się w salce duszpasterstwa.

Kontakt z autorami i samym „Tygodnikiem” był dla mnie kształcący i równie silny formacyjnie jak uczestnictwo w duszpasterstwie akademickim ojca Wołoszyna. Myślenie o świecie, zaangażowanie na rzecz innych, stosunek do Boga – wszystko to zaczerpnęłam z tych dwóch źródeł, które uczyły mnie otwartości, myślenia wspólnotowego i opartego na odpowiedzialności za Kościół, świat i jego potrzeby. Przyznam, że robię to wyznanie z dużym wahaniem, bo zdaję sobie sprawę, jak banalnie to brzmi i jak wiele różnych osób dziś to mówi. Ale ze mną naprawdę tak było! Gdy rozpoczynałam studia, byłam bowiem białą kartą, którą można było zapisać dowolnie. Miałam szczęście, że trafiłam na takich ludzi i takie pismo – pierwszy tygodnik, który czytałam systematycznie.

Wcześniej uważałam, że powinnam zapisać się do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Nie dlatego, że miałam komunistyczne poglądy, po prostu wydawało mi się to naturalne: jestem przecież studentką, mieszkam w państwie socjalistycznym… Na pierwszym wykładzie z fizyki, kiedy rozdawano deklaracje związku, też po nią sięgnęłam, tyle że dla mnie zabrakło. Następne miały się pojawić na kolejnych zajęciach, tymczasem w sobotę znajomi zaprowadzili mnie do duszpasterstwa akademickiego, gdzie mi powiedziano, że do SZSP zapisywać się nie należy. No i się nie zapisałam, co teraz uznaję za szczęśliwy zbieg okoliczności.

Równie pomyślne dla mnie zdarzenie miało miejsce wcześniej w Świebodzinie, gdzie poznałam Madzię Dokurno. To jej mama namówiła mnie, żebym studiowała w Toruniu, a nie w Krakowie, jak planowałam. Dzięki temu trafiłam do ciekawego środowiska: poznałam intelektualistów i otwartych katolików. Ludzi oddanych nauce, dla których większą wartością było wykształcenie niż np. posiadanie samochodu. To mi otworzyło horyzonty: sięgnęłam po książki, które w innych okolicznościach być może by mnie nie zainteresowały, zaczęłam słuchać muzyki, której wcześniej nie znałam. W Toruniu narodziłam się jako dorosła osoba.

Wcześniej na wiele spraw nie miałam poglądu. Nawet, kiedy już byłam związana z duszpasterstwem, wciąż nie nazywałam siebie osobą wierzącą. Rodzice nie przywiązywali większego znaczenia do spraw wiary, chodzili do kościoła od czasu do czasu. Zresztą bardziej niż przez nich byłam przecież wychowywana przez państwo, z racji choroby spędziłam bowiem wiele lat w szpitalach i ośrodkach dla niepełnosprawnych. W niektórych były msze, nie zawsze jednak w nich uczestniczyłam. Jako dorastająca panienka byłam dosyć zbuntowana i zafascynowana, dzięki astronomii, naukowym poznaniem świata. Zdarzały mi się więc szczeniackie prowokacje wobec wierzących koleżanek w rodzaju: „Jeżeli Pan Bóg istnieje, to mi go pokaż”.

Kryły się pod tym zapewne jakieś wątpliwości i poszukiwania, ale było mi dane je zaspokoić dopiero w toruńskim duszpasterstwie akademickim. Tam po roku uczestnictwa w zajęciach przystąpiłam do spowiedzi i komunii. Tamta decyzja była świadomym wyborem.

***

Duszpasterstwo kształtowało w nas postawę osobistego zaangażowania, byłam więc pełna podziwu dla ludzi, którzy potrafili stworzyć samodzielne środowisko. Takich jak Jerzy Turowicz i jego przyjaciele.

Życiorysy tych ludzi, wiernych sobie nawet wówczas, gdy stracili pracę i oparcie – poza kręgiem najbliższych osób – budziły podziw. Oni byli nie tylko publicystami i redaktorami. Ich życiorysy uwiarygadniały to, co piszą. Siłą rzeczy czuliśmy się zmuszeni do zadania sobie paru podstawowych pytań: co my zrobimy ze swoim życiem? co dla nas będzie wartością? praca za wszelką cenę? kariera i dorabianie się (takie, jakie na przełomie lat 70. i 80. było możliwe)? a może trzeba robić to, co się uważa za ważne? Koniec końców człowiek stawał przed pytaniem: jak sobie poradzić z takimi dylematami i jak się nie poddać komunizacji? Dla mnie i wielu moich przyjaciół wzorcem postaw było właśnie środowisko „Tygodnika Powszechnego” i Znaku.

Ówczesna rzeczywistość polityczna sama mnie zaprowadziła do redakcji „Tygodnika”. Pod koniec lat 70. co kilka miesięcy jeździłam z Torunia do redakcji przy Wiślnej w Krakowie, by zabrać bibułę od Tadzia Konopki, współpracującego z redakcją, który potem odprowadzał mnie na dworzec z pudłami. Przeżywałam każde – z reguły przypadkowe, gdzieś w przejściu – spotkanie z Jerzym Turowiczem, choć z trudem byłam w stanie wydusić z siebie odpowiedzi na kurtuazyjne pytania w rodzaju: „Skąd jesteś?”. To jednak wystarczało, by, kiedy wracałam do Torunia i mówiłam, że widziałam Jerzego Turowicza, który przekazuje wam pozdrowienia itd., wszyscy wstrzymywali oddech i traktowali mnie niczym relikwię: „To ta, z którą rozmawiał sam Turowicz…”.

W mojej pamięci zamiast słów zostały z tamtych czasów uśmiechnięte oczy Turowicza, takie szpareczki, zdradzające człowieka przyjaźnie nastawionego do świata i ludzi. Miałem też poczucie, że kiedy mnie zauważał gdzieś tam w korytarzu i podawał mi rękę na powitanie, a ja spłoniona jak pensjonarka się uśmiechałam, zawsze miałam wrażenie, że ta chwila jest rzeczywiście dla mnie. To ja w tej chwili byłam dla niego najważniejsza – na mnie, szarej myszy, skupiała się jego uwaga. Tak podchodził do drugiego człowieka także ks. Tischner, który zresztą w 1984 roku, kiedy musiałam przejść operację kręgosłupa w pewnej klinice we Francji, starał się o znalezienie źródeł jej sfinansowania. Nic z tego nie wyszło, ale jego zaangażowanie pamiętam do dziś.

Pod koniec lat 80. przeżyłam kolejną ważną przygodę z „Tygodnikiem”. W 1988 roku, kiedy trwały strajki w Gdańsku, przyjechał do Polski Noël Mamert, dziennikarz, który zgromadzić materiał do filmu o Polsce dla francuskiej telewizji publicznej. Byłam jego tłumaczką i trochę przewodnikiem, zaprowadziłam go więc m.in. do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zrobił wywiad z panem Jerzym i innymi redaktorami. Wtedy po raz pierwszy dłużej rozmawiałam z Jerzym Turowiczem, przedstawiając mu ten projekt, dzięki czemu mnie zapamiętał. Kiedy parę lat później zaczęłam organizować konwoje z pomocą humanitarną, pan Jerzy już wiedział, że Ochojska to ja. Dawał temu wyraz, choćby przychodząc pożegnać każdy konwój, który wyjeżdżał z Krakowa, np. ten z lipca 1993 roku, w którym jechali m.in. Zbigniew Bujak, Marek Edelman, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Henryk Wujec i wielu innych dawnych opozycjonistów. Sam też bardzo chciał jechać, ale to już nie wchodziło w grę – miał ponad 80 lat.

***

W maju 1994 roku otrzymałam, wraz z Jackiem Kuroniem, Medal Św. Jerzego od „Tygodnika” i wtedy chyba powstało coś na kształt przyjaźni między mną i panem Jerzym. Pisywał do mnie listy: króciutkie, ale czułam w nich szczerą sympatię i jego głębokie przekonanie, że to, co robię jest słuszne i ważne.

Kiedy się widywaliśmy, pan Jerzy przede wszystkim pytał i słuchał. Wtedy, na początku lat 90., tematem rozmów był przede wszystkim konflikt w byłej Jugosławii, w tym życie w oblężonym Sarajewie, gdzie byłam wielokrotnie podczas tamtej wojny. Opowiadałam panu Jerzemu o zniszczonym mieście i ludziach żyjących bez elektryczności i bieżącej wody, dla których głównym źródłem żywności były zagraniczne konwoje humanitarne. Jednak mimo tych trudności, sarajewianie animowali życie kulturalne. W podziemiach jednego z teatrów i na podziemnym parkingu odbywały się dyskusje, wspólne śpiewy, deklamacje poezji.

Panu Jerzemu moje opowieści przypominały jego przeżycia okupacyjne, ale nie tylko dlatego był ciekaw mojej relacji. Jego uwagę zajmował cały świat. Dla niego relacje dziennikarskie, bezstronnie opisujące tamte wydarzenia, to było za mało. Potrzebował świadectwa kogoś, kto mieszkał z oblężonymi mieszkańcami Sarajewa, spędzał tam święta, najgłębiej jak to możliwe wchodził w środek tamtego życia. Podzielał też moje przekonanie – dzisiaj też je mam, jadąc np. do Sudanu – że to w miejscach dotkniętych konfliktem, gdzie ludzie stykają się z elementarnymi problemami (głód, choroby, brak wody i dachu nad głową) dzieje się prawdziwe życie. Czułam miałkość tego, co się działo w spokojnych częściach świata, także w Polsce, gdzie wielu polityków zajmowało się przede wszystkim wzajemnym siebie obrażaniem.

Jerzego Turowicza bolało to, co się działo w byłej Jugosławii, eskalacja konfliktu właściwie go przerażała. Chyba trudno mu było uwierzyć, że niecałe pół wieku po krwawej wojnie, która nieodwracalnie zmieniła Europę, wybucha kolejna, równie tragiczna, a świat znowu wydaje się być bezradny. Nie miał złudzeń, co do świata, na pewno jednak nie był człowiekiem cynicznym. Wręcz przeciwnie: miał w sobie duże poczucie odpowiedzialności za świat; uważał, że na miarę posiadanych możliwości należy coś robić wobec wydarzeń, których nie sposób nam zaakceptować. W „Tygodniku Powszechnym” zawsze więc znalazło się miejsce na zamieszczenie ogłoszenia o zbiórce pieniędzy na kolejny konwój albo tekstu apelu „Pokój teraz”, napisanego w związku z sytuacją w oblężonym Sarajewie, który podpisał Czesław Miłosz i wiele znakomitych osobistości związanych z „Tygodnikiem”.

***

Moje kontakty z Turowiczami zintensyfikowały się, gdy w 1995 roku zaręczyłam się z Michałem Okońskim, redaktorem „Tygodnika”. Pani Anna i pan Jerzy przyjechali na nasz ślub i wesele, które odbyły się w Toruniu, w czerwcu 1996 roku. Obojgu byłam wdzięczna za ten gest, tym bardziej, że pan Jerzy nie wyruszał już wówczas w żadne dłuższe podróże (to chyba była jedna z jego ostatnich), a pani Anna zrezygnowała ze świętowania swojego prywatnego jubileuszu 80. urodzin (obchodziliśmy jej urodziny u Jasiów Młynarczyków w przeddzień naszego ślubu).

Przed ślubem z Michałem rozmawiałam o tym z Turowiczami – nie ukrywałam przed nimi, że decyzja o założeniu rodziny nie była dla mnie łatwa i, przynajmniej na początku, nie bardzo tego chciałam. W pewnym momencie dostałam nawet od nich list, w którym pisali, jak bardzo się cieszą z moich zaręczyn, że zdają sobie sprawę z moich obaw, ale że Michał jest wspaniały, odpowiedzialny… Teraz ciężko się to mówi, nawet nie dlatego, że odejście Michała było w moim życiu dużym dramatem – z tym już sobie poradziłam – ale ze względu na wspomnienia: jak bardzo Turowiczowie w nas wierzyli. Taki scenariusz: małżeństwo się rozpada, bo jeden z partnerów wiąże się z kimś innym, myślę, nie przystawało do ich wyobrażeń o świecie i najbliższym otoczeniu. Tamten list pisali jednak w szczerości serca, z przekonaniem, że przez to małżeństwo adoptują mnie do rodziny „Tygodnikowej”. Nie ukrywam, że dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Bo tak jak w Toruniu środowisko, w które weszłam mnie ukształtowało, tak nowe środowisko w Krakowie zapewniło mi oparcie i poczucie akceptacji.

Gdy już zamieszkałam w Krakowie, razem z Michałem zaczęłam odwiedzać Turowiczów w ich mieszkaniu przy Lenartowicza. Gdy pojawiłam się tam pierwszy raz, zdziwiłam się, że tacy ludzie żyją w dość zniszczonym mieszkaniu, bez podstawowych wygód. Mieszkanie było co prawda duże, pełne książek i gazet, w powietrzu unosił się zapach kurzu i kawy, ale w sumie było jednak ubogie. Ale też podobało mi się, że Turowiczowie na takie rzeczy w ogóle nie zwracali uwagi, wręcz cenili sobie skromność i prostotę życia. Świetnie w tym mieszkaniu funkcjonowali, bo posiadali rzeczy dla nich ważne. Najbardziej dotkliwym utrudnieniem okazało się to, że mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze kamienicy, na które z biegiem lat obojgu coraz trudniej było się wdrapać.

Zazwyczaj bywałam tam wieczorami, więc chyba dlatego został mi w głowie obraz stolika oświetlonego wiszącą nad nim lampą w pokoju po prawej stronie od wejścia. Wszędzie leżały książki. Pani Anna podaje ciasteczka, konfitury, kawę, wino. Oboje Turowiczowie z papierosami w ustach (pani Anna z nieodłączną popielniczką). Pamiętam ciepło tego mieszkania i długie rozmowy, niestety, nie potrafię powtórzyć ich treści. Teraz żałuję, że ich nie zapisywałam, a należało to robić, bo były to dla mnie ważne spotkania. Podczas jednego z nich, gdy pan Jerzy pytał o moje życie, o to skąd się wzięłam, opowiedziałam mu, ile dla mnie „Tygodnik” i on sam znaczyli. Na pewno jednak nie powiedziałam tego tak otwarcie, jak robię to teraz.

Niewątpliwie to pani Anna zajmowała się praktyczną stroną ich wspólnego życia. To się w domu czuło: to ona nakrywała do stołu, podawała, robiła miejsce. Uczestniczyła w naszych rozmowach, ale miała też pieczę nad całością. Przypuszczam, że nie tylko podczas spotkań towarzyskich – w całości ich wspólnego życia to ona stwarzała panu Jerzemu możliwości pracy.

***

Ważne było dla mnie samo bycie z Turowiczami; dodawało mi ono siły i pewności siebie, utwierdzało w poczuciu, że to co robię ma sens. Bywały bowiem momenty, kiedy tego bardzo potrzebowałam, np. wówczas gdy Polska Akcja Humanitarna pojechała po raz pierwszy z konwojem do Serbii i nawet „Gazeta Wyborcza” napisała, że to głupi pomysł, bo w Serbii leki można dostać w każdej aptece. A tak nie było. Pomocy potrzebowały chociażby oddziały chorych na raka, embargo nie pozwalało bowiem wwozić np. klisz do wykonywania zdjęć rentgenowskich. Pan Jerzy to rozumiał; wierzył mi, że to jest ważne.

Dalej: pomoc dla Czeczenii, która nie była kontrowersyjna, ale była trudna, bo niebezpieczna dla uczestników konwoju. W 1995 roku, kiedy Rosjanie nas zatrzymali, polska ambasada w Moskwie oskarżyła nas, że wjechaliśmy do Rosji nielegalnie, co było kompletną bzdurą. Pan Jerzy nie osądzał, tylko po moim powrocie skrupulatnie mnie wypytał, jak było. Wspaniała rzecz czuć się obdarzonym takim zaufaniem. To dodawało odwagi.

Po wypadku w Afganistanie w 1998 roku, rodzina Turowiczów pomagała Michałowi, który szukał dla mnie lekarza, a przede wszystkim możliwości sprowadzenia mnie do Polski. Potem komentowano, że to nie był ważny konwój, a jego organizatorzy pojechali sobie na wyprawę. Znowu: gdy już doszłam jako tako do siebie, pan Jerzy chciał poznać moją relację i mój punkt widzenia.

Jego myślenie było podprządkowane przekonaniu, że jeśli robi się coś dobrego, to ma zawsze sens i zawsze jest ważne. Takie stanowisko Jerzego Turowicza rozwiewało wszelkie moje wątpliwości i uodparniało na zarzuty.

Pamiętam swoje emocje, gdy pan Jerzy zaproponował byśmy byli na ty. Zgodziłam się, oczywiście, ale starałam się mówić jakoś tak na okrągło, by jednak nie używać zwrotu „Jerzy”. Sama w wielu kręgach jestem po prostu Janką, ale zwracanie się do takiego człowieka po imieniu, mimo jego pozwolenia, wydawało mi się niestosowne. Potraktowałam to jednak jako wielką akceptację tego, co robię i siebie samej – jakby przytulenie, sygnał mocnej więzi. Było to dla mnie poruszające, że ja, mała Janka, coś tam robię, a tu taki wielki człowiek, pan Jerzy Turowicz, który był dla mnie ważny od lat, proponuje mi taką bliskość… Upewniało mnie to w przekonaniu, że idę dobrą drogą, bo akceptowaną przez niego.

To mi zostało. Wszystko co robię staram się tak prowadzić, by nie zawieść zaufania człowieka, który był bardzo ważny w moim życiu. To dla mnie wyznacznik wartości tego, czym się zajmuję.

***

Moje życie z Michałem toczyło się pod znakiem „Tygodnika”. Wspólnie bywaliśmy na imprezach organizowanych przez redakcję, siłą rzeczy uczestniczyłam w procesie powstawania artykułów czy rozwiązywania problemów, jakie się pojawiały w redakcji, także w próbach zmiany formatu w 2001 roku. Stałam się też autorką „Tygodnika”, z czego byłam bardzo dumna, bo nigdy nie przypuszczałam, że będę w stanie cokolwiek na takich łamach zamieścić.

Po śmierci pana Jerzego wydawało mi się, że pani Annie ciężko będzie pogodzić się z jego odejściem. Rozmawiałam z nią o tym, np. podczas wyjazdów na cmentarz w Tyńcu. Pani Anna widziała to jednak inaczej. Uważała, że śmierć była dla pana Jerzego wyzwoleniem: od chorób, z którymi się męczył w ostatnich latach, od niemożności prowadzenia takiego życia, jakie najbardziej mu odpowiadało. Ja chciałam, żeby on jeszcze był, mnie było szkoda. Ona: przyszedł czas, może tak jest lepiej. I nie były to puste słowa, za tym stały głębokie przeżycia i ważne doświadczenia. Dzięki niej zrozumiałam rzecz, o której często się zapomina: śmierć jest częścią życia. Pani Anna umiała pogodzić się z nieuchronnym. Ja zawsze bałam się śmierci, teraz dopiero – także mając w pamięci tamte rozmowy – zaczynam śmierć oswajać.

Miałam wówczas problemy z fundacją i zwierzałam się jej z tych kłopotów, czysto ludzkich: jak ułożyć sobie współpracę z ludźmi, z rozwojem PAH etc. Była cierpliwym, wyrozumiałym słuchaczem. Chętnie opowiadała historie z własnego życia. Podziwiałam ją, że mimo wieku ma w sobie tyle siły i energii życiowej. Mnie zdarzało się w pracy zniechęcenie albo frustracja, jej – nigdy. Opowiadała o swoich planach, przede wszystkim tych związanych z pracą nad spuścizną pana Jerzego. Opowiadała o znajdywanych książkach, listach, wycinkach, które przypominały jej dawne lata. Do końca była żoną Jerzego Turowicza – osobą, która najpierw jego samego, a potem pamięć o nim, otacza opieką.

***

Do dzisiaj noszę w podręcznym plecaczku dwa zdjęcia: pana Jerzego i pani Anny. Mam je zawsze przy sobie, podczas każdego wyjazdu: w Sudanie, na Sri Lance, na Bliskim Wschodzie. Traktuję ich jak swoich prywatnych świętych, bo gdy proszę o wstawiennictwo, proszę o nie przez właśnie ich orędownictwo, dlatego, że wciąż są mi bliscy. Przy łóżku stale trzymam wydany tuż po śmierci pana Jerzego zbiór jego tekstów „Bilet do raju”.

Boli mnie więc, że pamięć o panu Jerzym już gdzieś odchodzi. Mam ogromny żal do „Tygodnika”, że zrobili niewiele, by pamięć o panu Jerzym trwała i się rozwijała, tymczasem dzieło tego człowieka i jego postawa życiowa powinny być znane młodym ludziom. To w żadnym wypadku nie jest anachroniczne! Wierność wartościom i swoim wyborom są przecież zawsze ważne.

 

Kraków, 16 października 2011 r.

 

JANINA OCHOJSKA (ur. w 1955 roku w Zabrzu) jest z wykształcenia astronomem; pracowała w Pracowni Astrofizyki PAN w Centrum Astronomicznym im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 1976 roku była działaczką opozycyjną, m.in. zaangażowała się w powstanie toruńskiego NSZZ „Solidarność”.
Na skutek komplikacji, jakie pojawiły się w wyniku choroby Heinego-Mediny, jest niepełnosprawna od wczesnego dzieciństwa. Mimo ograniczeń, w 1989 roku współzakładała polski oddział Fundacji „EquiLibre” (w latach 80., kiedy fundacja wysyłała dary do Polski, pracowała dla niej jako wolontariuszka), gdzie organizowała konwoje z pomocą humanitarną. Działalność kontynuuje w założonej w 1992 roku Polskiej Akcji Humanitarnej, której jest prezesem. O swoim życiu i działalności opowiedziała w książce Niebo to inni (rozmawiał Wojciech Bonowicz, Znak, Kraków 2000). Mieszka w Krakowie i w Warszawie.

 

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

 © Fundacja Jerzego Turowicza