Jerzy Kłoczowski

„Tygodnik Powszechny” był ważnym miejscem i środowiskiem od 1945 roku. Od początku byliśmy świadomi, że to jest coś zupełnie innego, niż formująca się w tym samym czasie, wokół tygodnika „Dziś i Jutro” Bolesława Piaseckiego, grupa katolików świeckich, z której później powstało Stowarzyszenie PAX. Przypominam o tym nie bez powodu, bo po wojnie – kiedy pomieszanie umysłów było spore, a obieg informacji ograniczony i cenzurowany – nie dla wszystkich te odmienności były widoczne. Dla nas, powstańców warszawskich, sytuacja była bardziej klarowana.

Po upadku powstania – jako plutonowy podchorąży (pułk „Baszta”, kompania B1, dowódca plutonu) – znalazłem się w Skierniewicach, w obozie jenieckim dla ciężko rannych żołnierzy polskich i sowieckich. Rozmowy nasze z nimi, także z żołnierzami Ludowego Wojska Polskiego gen. Zygmunta Berlinga, były interesujące. Berligowcy zwłaszcza nie mieli żadnych złudzeń, co do nadchodzącej władzy sowieckiej, opowiadali nam o swych ciężkich przeżyciach i sposobie, w jaki ich traktowano. My, powstańcy, widzieliśmy z kolei sowieckie wojsko po drugiej stronie Wisły i przeżyliśmy jakże znamienny brak pomocy dla nas. Rozmowami utwierdzaliśmy się w naszym utrwalonym już wcześniej przekonaniu, co do systemu rzekomo polskiego, który narzucał nam Stalin. Przeżyliśmy strach żołnierzy Armii Czerwonej, gdy zbliżała się chwila likwidacji obozu w styczniu 1945 roku. Byli przekonani, że zgodnie z rozkazami Stalina zostaną po prostu rozstrzelani za to, że dostali się do niewoli niemieckiej. Dobrze nam to ilustrowało nieludzkość nadchodzącej do nas stalinowskiej władzy.

W kwietniu 1945 roku znalazłem się w Poznaniu, rozpoczynając studia historyczne na tamtejszym uniwersytecie, świeżo otwartym po wojnie. W domu mego przyjaciela i towarzysza broni z powstania, Andrzeja Kasznicy, poznałem między innymi, jeszcze w 1945 roku, Hannę Malewską. Było to pierwsze moje spotkanie z kimś z zespołu współpracowników „Tygodnika Powszechnego” Jerzego Turowicza. Jesienią poznańskie duszpasterstwo dominikanów zorganizowało spotkanie z redaktorami „Tygodnika”, na którym byłem, ale Jerzy chyba wówczas nie przyjechał.

Ceniłem niezależność „Tygodnika” w coraz trudniejszych warunkach rosnącej presji reżimu. Ważna była coraz wyraźniejsza różnica linii „Tygodnika” wobec PAX-u, idącego bardzo daleko w kompromisie czy umowie z rządem. Sytuacja międzynarodowa też stawała się dla nas coraz jaśniejsza, tym bardziej cenne było znalezienie sposobu połączenia koniecznej pracy i postawy maksymalnie niezależnej wobec politycznej i ideologicznej presji narzuconego systemu.

Osobiście z Jerzym Turowiczem zacząłem się kontaktować dopiero od lat 50.; dokładnej daty pierwszego spotkania, niestety, nie jestem w stanie podać. W każdym bądź razie w 1950 roku byłem już w Lublinie (po doktoracie, który napisałem na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu), gdzie zastałem poważną grupę z Krakowa, m.in. Jacka Woźniakowskiego, który był łącznikiem z „Tygodnikiem Powszechnym”. Po ’56 roku kimś takim stał się też Krzysztof Kozłowski (w czasach pierwszego „Tygodnika” studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim; potem pracował jako asystent na tej uczelni) i Bronisław Mamoń (na KUL-u skończył studia polonistyczne). Była też grupa profesorów, przemieszkujących w Lublinie, w domu KUL przy ulicy Chopina, np. Przemysław Mroczkowski, anglista, i ks. Karol Wojtyła[1]. Oraz wykładowcy z dawnego Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie – Irena Sławińska, Czesław Zgorzelski – którzy znali jeszcze z Wilna Antoniego Gołubiewa, Stanisława Stommę i Jerzego Turowicza.

Jakoś w pobliżu znajdowali się „młodzi”, czyli wówczas studenci KUL, którzy zaczęli współpracować z „Tygodnikiem Powszechnym”, m.in. Leszek Kuc (później ksiądz)[2], którego znałem jeszcze z konspiracji – był w moim oddziale w Warszawie; w powstaniu nie brał udziału, bo wyjechał na ten czas do Kielc, ale potem spotkaliśmy się w Lublinie. Poza tym także Adam Stanowski[3], który spędził jakiś czas w więzieniach stalinowskich.

Wtedy jednak Jerzy przyjeżdżał do Lublina na krótko, więc i czasu na jakieś pogłębione rozmowy nie było. Zawsze jednak się spotykaliśmy.

***

W czasach, kiedy ekipa PAX-u przejmowała „Tygodnik” mieliśmy własne, jakoś podobne, zmartwienia, więc i z tamtych lat nie pamiętam jakichś wielkich z Turowiczem dyskusji. Nasza walka – też z PAX-em – toczyła się o KUL, który grupa Bolesława Piaseckiego usiłowała przejąć. Ostatecznie się to nie powiodło.

To, że w domu przy ulicy Chopina znajdowała się silna intelektualnie grupa z „Tygodnika Powszechnego” nie znaczy, że większość pracowników i studentów KUL-u była jednakowo otwarta na idee firmowane przez środowisko „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”. PAX-u na uczelni nie było, ale czuło się rezerwę np. wśród wielu księży wobec działań świeckich. Pamiętam, że gdy rozpocząłem wykłady o historii chrześcijaństwa, docierały do mnie głosy: jak to? świeccy o historii chrześcijaństwa? Podobnie komentowano sposób redagowania spraw kościelnych na łamach pisma Turowicza: świeccy biorą się za dyskutowanie o Kościele?

Rezerwa wobec działań świeckich po trochu brała się z tradycyjnego klerykalizmu i wynikającej z tego ostrożności wobec osób nie konsekrowanych. Niektórzy księża byli przywiązani do idei kościelnego, księżowskiego uniwersytetu, takiego mniej więcej, jak parę rzymskich uczelni, kształcących wyłącznie księży przeznaczonych do kościelnych karier i stanowisk. Z takiego punktu widzenia obecność humanistyki czy prawa na katolickim uniwersytecie wydawały się naddatkiem albo i fanaberią. Zdarzali się jednak mądrzy ludzie, m.in. kard. Stefan Wyszyński, prymas Polski, a wcześniej metropolita lubelski, czy ks. prof. Piotr Kałwa (wykładowca prawa kościelnego KUL, a po Wyszyńskim – biskup lubelski), którzy mieli szersze horyzonty i byli świadomi, że na uczelni muszą pracować i studiować zarówno świeccy, jak księża.

W tym otwartym na świeckich myśleniu byliśmy bliscy „Tygodnikowi”. Jerzy nas rozumiał, gdy mówiliśmy, że nie zawsze mamy dobry kontakt z księżmi na KUL-u. Był zrównoważony i spokojny – zupełnie inny niż Jacek, którego czasami ponosił temperament kawalerzysty. Jerzy starał się przede wszystkim zrozumieć drugą stronę – potrafił słuchać, był ciekaw ludzi, ich spraw, także naszych, wykładowców KUL, bolączek.

Bardziej intensywne moje kontakty z Jerzym Turowiczem rozpoczęły się po 1956 roku, choćby dlatego, że razem powoływaliśmy do życia warszawski Klub Inteligencji Katolickiej i potem widywaliśmy się właśnie tam, przy Kopernika. Warto przypomnieć, że założyciele Klubu spotykali się w mieszkaniu pani Anieli Urbanowiczowej przy Nowym Świecie. Prywatne domy i zaprzyjaźnione rodziny w różnych miejscach Polski dawały w tamtym czasie niesłychanie wiele: kontakty, zaufanie, oparcie. Wiadomo było, że u tych osób można było się zatrzymać i swobodnie porozmawiać, bez obawy bycia podsłuchiwanym, bo że byliśmy inwigilowani to przecież wiedzieliśmy.

Wielu spraw nie omawiałem jednak bezpośrednio z Jerzym, ale przez pośredników, np. przez Jacka Woźniakowskiego, choćby rozważania na temat wysunięcia kandydatur poselskich przez środowisko „Tygodnika Powszechnego” i Znaku do pierwszych wyborów po Październiku, w styczniu 1957 roku. Tu, na KUL-u, uważaliśmy, że należy podjąć próbę. Jerzy nie oponował, ale wyraźnie powiedział, że on jest jednak od innych zadań i kandydowania odmówił. Uważał, że należy zachować dystans, bo mimo przełomu październikowego środowisko w dalszym ciągu ustroju przecież nie popierało. Mieliśmy nadzieję, że naszym posłom coś się uda zrobić, czy choćby zamanifestować, ale nie mieliśmy większych złudzeń, że tym kilku ludziom uda się w Sejmie coś ważkiego zrobić. Reżim się przecież nie zmienił, ani intencje władzy, zmieniła się tylko taktyka.

Z biegiem lat to się mogło zmieniać, np. Jacek Woźniakowski w pewnym momencie się zastanawiał, czy trwanie w Sejmie koła posłów Znak nie jest jednak odbierane jako popieranie reżimu. Ostatecznie historia obecności środowiska w Sejmie zakończyła się w 1976 roku rozłamem na tle wpisania do konstytucji PRL poprawki potwierdzającej wieczystą przyjaźń z ZSRR (Stanisław Stomma był jedynym posłem, który wstrzymał się od jej poparcia). Doszło też do rozłamu w środowisku Klubów Inteligencji Katolickiej – powstał konkurencyjny Polski Klub Inteligencji Katolickiej, którego prezesem został Konstanty Łubieński (tu, w Lublinie, na rzecz rozłamu działał Ryszard Bender).

***

W zmienionej po 1956 roku sytuacji politycznej wyrósł także problem relacji Jerzego Turowicza z kard. Stefanem Wyszyńskim. Nieporozumienia z prymasem stały się dla Jerzego problemem. Myślę, że bolał nad tym. Kiedyś zaprosił mnie do opactwa benedyktynów w Tyńcu pod Krakowem na rozmowę na ten temat z metropolitą krakowskim, arcybiskupem Karolem Wojtyłą. Zasadniczą część dyskusji, w której brali jeszcze udział chyba Stefan Wilkanowicz i Jacek Woźniakowski, przenieśliśmy ze względu na możliwość podsłuchów na czas spaceru nad Wisłą.

Jerzy miał świetne relacje z arcybiskupem Wojtyłą, który zresztą wszystkich nas znał i miał do nas zaufanie. Powiedział wówczas szczerze swojemu metropolicie i redakcyjnemu sąsiadowi, jakim problemem dla niego są nieporozumienia z prymasem Wyszyńskim. Mówił otwarcie, co myśli, ale z dużym żalem, że relacje między środowiskiem Tygodnikowo-Znakowym a prymasem tak się czasami pogarszają. Wojtyła przedstawił swój pogląd: jeżeli chodzi o główną linię postępowania prymasa, czyli utrzymanie jedności w zmaganiach z komuną, będzie robił wszystko, by nie osłabiać jego pozycji. Wyszyński uważał, że działa w warunkach niemalże frontowych i obawiał się, że gdy zaczniemy zbyt gwałtownie reformować Kościół w duchu Vaticanum Secundum osłabimy go, a przecież ma wroga, który tylko czyha na to, by Kościół rozbić.

Krakowski metropolita o tym wiedział i postępował z dużym wyczuciem. Gdy w latach 70. rozpoczął obrady Synod Krakowski – kard. Wojtyła powołał to ciało dla dyskutowania możliwości realizacji wskazań Soboru przede wszystkim na poziomie lokalnych wspólnot parafialnych i społeczeństwa – nie robiono wiele szumu wokół całej sprawy. Tym bardziej, że inni polscy hierarchowie nie poszli w te ślady. Kard. Wojtyła wprowadzał zmiany delikatnie, nie czyniąc nikomu w Kościele wyrzutu, że się Soborem nie przejmuje tak, jak na to zasługuje. I tak myślał on – współtwórca Soboru! Podzielał bowiem przekonanie Wyszyńskiego, że najważniejsze to nie rozbijać jedności Kościoła w Polsce.

W takim właśnie duchu arcybiskup Wojtyła rozmawiał z redaktorem Turowiczem. Trzeba pamiętać o tym, co było wcześniej: o aresztowaniu prymasa we wrześniu 1953 roku, o tym, jak odwrócił się od niego episkopat… Cokolwiek więc robiliśmy po takich zdarzeniach, musieliśmy myśleć o tym, by tego nie wykorzystano przeciwko Wyszyńskiemu i jedności Kościoła.

To była bardzo szczera rozmowa. Pokazywała przyjaźń i zaufanie, jakie dominowały w relacjach między środowiskiem Tygodnikowo-Znakowym a  arcybiskupem Wojtyłą. Ten ostatni właściwie czuł się jego członkiem. Z drugiej strony, skoro był arcybiskupem Krakowa, nie mógł przynależeć do jednej tylko redakcji. Ale też Jerzy Turowicz nie był osobą, która by cokolwiek stawiała na ostrzu noża. Stąd tamta rozmowa[4].

Gdy teraz patrzymy na to z dłuższej perspektywy, widać, że kard. Wojtyła przygotowywał wewnętrzny rozpad komunizmu. Misterna gra rozmiękczania systemu od środka okazała się ostatecznie skuteczna.

Prawem dygresji opowiem pewne zdarzenie, które pokazuje skalę horyzontów kard. Wojtyły. Na rok czy dwa przed obchodami 900-lecia męczeńskiej śmierci św. Stanisława, które celebrowano w maju 1979 roku, metropolita zaprosił do krakowskiej kurii bodaj piętnastu polskich miediewistów, także niewierzących, by porozmawiać z nimi o historii biskupa i męczennika. Pomagałem zorganizować to spotkanie i wysłałem zaproszenie, m.in. do prof. Gerarda Labudy. Calutki dzień żeśmy o tym gadali z takim zapałem, że jeden Francuz, który był pomiędzy nami, nie potrafił pojąć, jak może nas rozpalać historia sprzed dziewięciu wieków.

Kard. Wojtyła był jednak zachwycony wymianą poglądów! Mimo że prof. Labuda podważył ustalenia innych historyków, twierdząc, że takiej postaci jak św. Stanisław w ogóle nie było. Wojtyłę to bardzo zaciekawiło, a na koniec, już poza obradami, poprosił Labudę, by wstrzymał się z publikacją swoich ustaleń do czasu obchodów, bo władza mogłaby je prymitywnie wykorzystać w swojej propagandzie.

***

Po 1956 roku najważniejsze pytanie dotyczyło kierunku przemian w Polsce. Zdawaliśmy sobie bowiem sprawę, że obietnice nowego pierwszego sekretarza KC PZPR, Władysława Gomułki, to jedno, a realia mogą wyglądać zupełnie inaczej (najbardziej przerażający wariant „rozwoju sytuacji” zobaczyliśmy wówczas na Węgrzech). Byliśmy zgodni, że należy korzystać z każdej możliwości, jakie się pojawiły w „odwilżowej” sytuacji PRL i nie tylko odtworzyć wydawanie „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”, ale też, np. tworzyć Kluby Inteligencji Katolickiej. Ostatecznie pozwolono utworzyć ich pięć (w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu i Toruniu), choć miejsc, w których znaleźli się chętni, by zawiązać Klub, było dużo więcej. Między innymi w Lublinie ostatecznie nie udało się Klubu powołać. Bywały więc nieformalne spotkania na Chopina oraz w domu Marite i Jerzego Kalinowskich, gdzie Jerzy też był raz czy dwa. Wracając do Klubów: nie zamierzano tworzyć na tej podstawie stronnictwa politycznego – to by oznaczało wejście na drogę PAX-owską. Raczej zakładano, że będą to miejsca kształtowania opinii katolickiej.

Moje kontakty publicystyczne ze środowiskiem stały się wówczas bardziej intensywne, ale Jerzy wiedział, że gros moich sił pochłania praca historyka: naukowa i dydaktyczna. W nauce zająłem się historią chrześcijaństwa, którą zacząłem opisywać inaczej niż dotychczas – bardziej naukowo niż wyznaniowo, pod kątem roli społecznej, jaką ta religia odegrała w dziejach świata. To było wprowadzenie chrześcijaństwa do historii społecznej i historii w ogóle, oparte na namyśle ekumenicznym, bez izolowania problematyki religijnej od reszty dziejów – innymi słowy: nowa metodologia badań, zupełnie inna od ciasnej, wyznaniowej, która wcześniej dominowała. Takie ujęcie historii chrześcijaństwa świetnie rozumiała Hanna Malewska, więc zdarzało nam się rozmawiać o metodach opisywania historii.

Z racji obowiązków zawodowych nie zdarzało mi się publikować w „Tygodniku Powszechnym” zbyt często, ale też nasze poglądy na wiele spraw były tak bardzo zbieżne… Opowiem to na przykładzie historii pewnego artykułu publicystycznego, który napisałem po spotkaniu wykładowców z uczelni katolickich w Kanadzie. Postulowali oni stworzenie na świecie dziesięciu dobrych uniwersytetów katolickich, które znalazłyby się w setce najlepszych. Pomysł przedstawiono Janowi Pawłowi II, któremu bardzo się to spodobało. Napisałem artykuł na ten temat dla „Tygodnika Powszchnego”, który jednak przeszedł bez echa – nie znalazłem żadnego zrozumienia po stronie katolickiej dla idei stworzenia z KUL-u uczelni ważnej dla całej Europy Środkowo-Wschodniej.

Turowicz jednak rozumiał to świetnie i takie stawianie sprawy było mu bardzo bliskie. Przypuszczam, że nawet sytuacja braku odzewu nie zniechęciła go za bardzo – często zapewne miał z nią do czynienia. A może znaczenie miało i to, że obaj pochodziliśmy z generacji, których historia nie rozpieszczała? Gdybyśmy się zbyt łatwo poddawali i nadmiernie przejmowali, na pewno nie udałoby się nam nic zrobić. „Tygodnik Powszechny”, za sprawą kard. Adama Stefana Sapiehy wyrósł właśnie z takiego myślenia. Dla ludzi mojego pokolenia to było jasne. Teraz, okazuje się, sprawy nie przedstawiają się tak klarownie – nie brakuje historyków i publicystów, którzy wydają się nie rozumieć, że taka gra miała sens. Moje i Jerzego pokolenie myślało inaczej – mimo wszystkich klęsk, jakie spadły na kraj po 1945 roku, myśmy się nie poddawali. Niełatwo było ocalić takie myślenie, zwłaszcza po tym, co żeśmy przeszli w trakcie i po powstaniu. Trzeba było zdecydować, że walkę prowadzimy dalej, ale już w inny, nie militarny sposób.

Mnie takie zachowanie wydaje się bardzo polskie: po tym wszystkim, co przeszliśmy przez sześć lat okupacji, znaleźć w sobie siłę i w takich warunkach, jakie były, próbować robić coś pozytywnego. Turowicz też podzielał takie myślenie i ludzi o takich przekonaniach było na szczęście w tym kraju sporo, dlatego on w ogóle przetrwał.

***

W latach 70. wyraźnie zaczęła się rysować opozycja wobec systemu. Nie tylko katolicka, raczej wręcz laicka (z której na końcu wyłonił się Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, zawiązany 18 grudnia 1988 roku). Paru posłów zrezygnowało wówczas z pracy w kole posłów Znak, odmawiając kandydowania. Z kolei grupa Janusza Zabłockiego uważała, że należy współpracować z PZPR i działać w Sejmie, a nie oglądać się na jakieś inicjatywy opozycyjne. Chyba uważali, że z tego nie może powstać cokolwiek trwałego i liczącego się.

Kard. Wyszyński też uważał – i oni jakoś się na tym opierali – że należy utrzymać w Sejmie przyczółek. Mylił się, ale trzeba go zrozumieć: w tym czasie rząd szedł już Kościołowi bardzo na rękę i prymasowi na pewno zależało, by władza nie przestała go traktować jak partnera. Tak mi się wydaje, ale trudno mi jednoznacznie ocenić to stanowisko.

O Solidarności nie rozmawialiśmy, bo nie było za bardzo o czym dyskutować – wszystko było przecież oczywiste, o sytuacji myśleliśmy tak samo. Tamto doświadczenie było dla mnie przykładem postawy porozumienia między humanizmem laickim a chrześcijańskim – spotkaniem o fundamentalnym znaczeniu, bo stanowiło dowód wzajemnego otwarcia na siebie różnych środowisk inteligenckich. Bo wtedy, przynajmniej wśród inteligencji, podziały konfesyjne nie miały już żadnego znaczenia. Człowiek się liczył. I zaufanie.

Przykłady? Choćby Janek Lipski – niewątpliwie człowiek lewicy, raczej daleki od Kościoła (był żołnierzem AK w moim plutonie). Byłem go pewny na 100 proc., a on mnie. Dużo było takich więzów między ludźmi – nie tylko między katolikami – dzięki którym ludzie sobie ufali, a niezależna od władzy inteligencja rzeczywiście była jednego zdania.

Przykładów wspólnego myślenia nie brakowało na moim seminarium doktoranckim, na które przyjeżdżali z Warszawy, m.in. Marcin Przeciszewski (pisał u mnie doktorat o działającym przed wojną Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, z którego wywodzili się i Turowicz, i Gołubiew, i Stomma; polecałem go „Tygodnikowi” na współpracownika), dziś jest szefem Katolickiej Agencji Informacyjnej, i Adam Michnik, od ponad dwudziestu lat redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”. Z doktoratów, niestety, nic nie wyszło, bo w Polsce zmienił się ustrój… A mówiąc poważnie: jestem głęboko przekonany, że to spotkanie – humanizmu chrześcijańskiego z laickim – jest kluczowe dla przyszłości zjednoczonej Europy.

W tamtym czasie, jeżeli zdarzały się spory w środowisku, to o charakterze taktycznym, np. przed wyborami kontraktowymi. Bronisław Geremek postulował, byśmy wystawiali po jednym kandydacie w każdym okręgu, bo to zwiększa szansę wygrania wyborów do Senatu. Tadeusz Mazowiecki z kolei uważał, że należy stworzyć możliwość kandydowania wszystkim chętnym, by nie można było zarzucić stronie solidarnościowej monopolizacji. Próbowałem w tym sporze pośredniczyć, doprowadzić do porozumienia. Mazowiecki do końca jednak nie podzielał naszych zapatrywań, przez co odmówił kandydowania w 1989 roku.

***

Spotykałem się z Jerzym Turowiczem w Rzymie, nawet mieszkaliśmy razem u Wandy Gawrońskiej: ja z żoną w jednym pokoju, Turowiczowie w drugim. Chyba raz też wybraliśmy się do Instytutu Sturzo, czyli do spadkobierców ideowych założyciela pierwszej włoskiej partii chrześcijańskich demokratów. Jerzego to bardzo interesowało. Przez takie kontakty rozbijaliśmy stereotypy, jakie na temat Polski funkcjonowały w świecie. Jerzy tego rodzaju kontaktów miał sporo – zdawał sobie sprawę z wagi nawiązywania osobistych relacji. Uderzało mnie jego zadomowienie w zachodnim świecie intelektualnym, nie tylko katolickim.

Moja przyjaźń z Jerzym działa się w biegu, co tu dużo mówić – prowadziłem dość nieprzytomny tryb życia człowieka, który miał zawsze dużo na głowie. Zawsze jednak, choć bywało, że lata całe spotykaliśmy się wyłącznie przy okazji różnych oficjalnych spotkań, mieliśmy poczucie głębokiego wzajemnego porozumienia.

***

Czy myślenie Turowiczowe ocaleje? By odpowiedzieć na tak postawione pytanie, trzeba popatrzeć, co się kształtuje w młodszym pokoleniu i mieć świadomość, że ten rodzaj Kościoła i chrześcijaństwa, które były bliskie Jerzemu Turowiczowi, nigdy nie było myśleniem powszechnym. Przypomnijmy, że stowarzyszenie „Odrodzenie”, gdzie w młodości kształtowały się jego i jego przyjaciół poglądy, nie było organizacją masową, ale mocną intelektualnie. To szczupłe grono – przejęte ideami otwarcia, rozmowy z inaczej myślącymi, obrony katolicyzmu przed wyznaniowym gettem – na dobrą sprawę antycypowało Sobór Watykański II na trzydzieści lat przed jego zwołaniem.

W Polsce wciąż jednak funkcjonuje przede wszystkim katolicyzm kulturowy, co często próbują wygrywać dla siebie politycy. Ciągle za mało jest pracy wychowawczej i edukacyjnej Kościoła, by wybór Kościoła katolickiego dyktowało ludziom osobiste zaangażowanie. Tą drogą wracamy do problemu kultury – czy kultura, w której żyjemy, posiada umiejętność kształtowania ludzi w taki sposób, by potrafili rozmawiać ze współczesnym światem i z każdym, niezależnie od tego, jakie ma poglądy? I mimo tej otwartości, pozostawać sobą? Teraz wszyscy mają na ustach Jana Pawła II, ale i mnie trudno się do niego w tej sytuacji nie odnieść, bo akurat on – i Jerzy Turowicz też – z takiego rozumienia humanizmu chrześcijańskiego czerpali.

Takie podejście: bądź sobą, ale staraj się poznać i zrozumieć innych – wciąż jest nam potrzebne. Jest takie ważne zdanie u św. Tomasza z Akwinu: trzymaj się własnego sumienia, nawet gdyby inkwizycja cię męczyła – trzymaj się własnego sumienia. Właśnie! Podstawą naszego działania powinna być otwartość na innego wolnego człowieka. Takiej postawy uczył Jerzy Turowicz i jest to wciąż aktualne[5].

Lublin, 25 listopada 2011 r.

Prof. JERZY KŁOCZOWSKI (ur. w 1924 roku w Bogdanach Wielkich, powiat braniewski – zm. w 2017 roku w Lublinie) był historykiem-mediewistą, historykiem kultury polskiej i historii chrześcijaństwa w Polsce. W czasie wojny – żołnierz AK i uczestnik powstania warszawskiego (pułk „Baszta”); od 1950 roku pracownik naukowy KUL (m.in. utworzył Instytut Geografii Historycznej Kościoła w Polsce). Wykładowca wielu uczelni, autor i redaktor blisko tysiąca publikacji naukowych. Od 1956 roku członek-założyciel KIK-u w Warszawie; w latach 1981–1991 członek rady Polskiego Instytutu Kultury Chrześcijańskiej Jana Pawła II w Rzymie; współpracownik tajnych struktur Solidarności po 1981 roku; w latach 1989–1991 senator; w latach 2002–2013 dyrektor Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]        Mieszkańców domu KUL przy ulicy Chopina w Lublinie Jerzy Kłoczowski opisał w tekście Lubelskie lata Krzysztofa Kozłowskiego… (Obywatel KK, czyli Krzysztofa Kozłowskiego zamyślenia nad Polską, pod red. Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki, wyd. Fundacja „Świat Ma Sens”, Kraków–Limanowa 2011, s. 145–147).

[2]        Ks. Leszek Kuc (1927–1987) – żołnierz AK, działacz katolicki, publicysta; profesor Seminarium Duchownego w Kielcach, Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie i studium międzyzakonnego w Bari.

[3]        Adam Stanowski (1927–1990) – żołnierz Szarych Szeregów, więzień stalinowski; pedagog, działacz katolicki; działacz opozycji demokratycznej, senator I kadencji.

[4]        O prymasie Stefanie Wyszyńskim Jerzy Kłoczowski pisze obszerniej w książce Dzieje chrześcijaństwa polskiego (Świat Książki, Warszawa 2007, s. 347–358).

[5]        Wątek jest też obecny w liście Jerzego Kłoczowskiego do Jerzego Turowicza z grudnia 1992 roku, napisany z okazji 80. urodzin naczelnego „Tygodnika Powszechnego”: „Słabością polskiego katolicyzmu w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku była jego strona intelektualna – inteligencja była w całości warstwą stojącą wtedy daleko od Kościoła. Zaczęło się to zmieniać w okresie międzywojennym, ale zasadniczy przełom dokonuje się na dobre dopiero w ostatnich dziesięcioleciach. W wielkie mierze jest to właśnie zasługa konsekwentnej linii »Tygodnika Powszechnego«, o którą cały czas tak mądrze i sprawnie walczyłeś. (…) Komuniści po wojnie wysunęli PAX jako spadkobiercę tradycji nacjonalistycznych i wspierali go jako swego sojusznika. Konsekwentnie walczyłeś z tym związkiem komunizmu i nacjonalizmu, jakże niebezpiecznym, także w powojennych stosunkach” [list znajduje się w Archiwum Jerzego Turowicza, w Bibliotece Narodowej].

Jerzy Kłoczowski

„Tygodnik Powszechny” był ważnym miejscem i środowiskiem od 1945 roku. Od początku byliśmy świadomi, że to jest coś zupełnie innego, niż formująca się w tym samym czasie, wokół tygodnika „Dziś i Jutro” Bolesława Piaseckiego, grupa katolików świeckich, z której później powstało Stowarzyszenie PAX. Przypominam o tym nie bez powodu, bo po wojnie – kiedy pomieszanie umysłów było spore, a obieg informacji ograniczony i cenzurowany – nie dla wszystkich te odmienności były widoczne. Dla nas, powstańców warszawskich, sytuacja była bardziej klarowana.

Po upadku powstania – jako plutonowy podchorąży (pułk Baszta, kompania B1, dowódca plutonu) – znalazłem się w Skierniewicach, w obozie jenieckim dla ciężko rannych żołnierzy polskich i sowieckich. Rozmowy nasze z nimi, także z żołnierzami Ludowego Wojska Polskiego gen. Zygmunta Berlinga, były interesujące. Berligowcy zwłaszcza nie mieli żadnych złudzeń, co do nadchodzącej władzy sowieckiej, opowiadali nam o swych ciężkich przeżyciach i sposobie, w jaki ich traktowano. My, powstańcy, widzieliśmy z kolei sowieckie wojsko po drugiej stronie Wisły i przeżyliśmy jakże znamienny brak pomocy dla nas. Rozmowami utwierdzaliśmy się w naszym utrwalonym już wcześniej przekonaniu, co do systemu rzekomo polskiego, który narzucał nam Stalin. Przeżyliśmy strach żołnierzy Armii Czerwonej, gdy zbliżała się chwila likwidacji obozu w styczniu 1945 roku. Byli przekonani, że zgodnie z rozkazami Stalina zostaną po prostu rozstrzelani za to, że dostali się do niewoli niemieckiej. Dobrze nam to ilustrowało nieludzkość nadchodzącej do nas stalinowskiej władzy.

W kwietniu 1945 roku znalazłem się w Poznaniu, rozpoczynając studia historyczne na tamtejszym uniwersytecie, świeżo otwartym po wojnie. W domu mego przyjaciela i towarzysza broni z powstania, Andrzeja Kasznicy, poznałem między innymi, jeszcze w 1945 roku, Hannę Malewską. Było to pierwsze moje spotkanie z kimś z zespołu współpracowników „Tygodnika Powszechnego” Jerzego Turowicza. Jesienią poznańskie duszpasterstwo dominikanów zorganizowało spotkanie z redaktorami „Tygodnika”, na którym byłem, ale Jerzy chyba wówczas nie przyjechał.

Ceniłem niezależność „Tygodnika” w coraz trudniejszych warunkach rosnącej presji reżimu. Ważna była coraz wyraźniejsza różnica linii „Tygodnika” wobec PAX-u, idącego bardzo daleko w kompromisie czy umowie z rządem. Sytuacja międzynarodowa też stawała się dla nas coraz jaśniejsza, tym bardziej cenne było znalezienie sposobu połączenia koniecznej pracy i postawy maksymalnie niezależnej wobec politycznej i ideologicznej presji narzuconego systemu.

Osobiście z Jerzym Turowiczem zacząłem się kontaktować dopiero od lat 50.; dokładnej daty pierwszego spotkania, niestety, nie jestem w stanie podać. W każdym bądź razie w 1950 roku byłem już w Lublinie (po doktoracie, który napisałem na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu), gdzie zastałem poważną grupę z Krakowa, m.in. Jacka Woźniakowskiego, który był łącznikiem z „Tygodnikiem Powszechnym”. Po ’56 roku kimś takim stał się też Krzysztof Kozłowski (w czasach pierwszego „Tygodnika” studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim; potem pracował jako asystent na tej uczelni) i Bronisław Mamoń (na KUL-u skończył studia polonistyczne). Była też grupa profesorów, przemieszkujących w Lublinie, w domu KUL przy ulicy Chopina, np. Przemysław Mroczkowski, anglista, i ks. Karol Wojtyła (1). Oraz wykładowcy z dawnego Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie – Irena Sławińska, Czesław Zgorzelski – którzy znali jeszcze z Wilna Antoniego Gołubiewa, Stanisława Stommę i Jerzego Turowicza.

Jakoś w pobliżu znajdowali się „młodzi”, czyli wówczas studenci KUL, którzy zaczęli współpracować z „Tygodnikiem Powszechnym”, m.in. Leszek Kuc (później ksiądz) (2), którego znałem jeszcze z konspiracji – był w moim oddziale w Warszawie; w powstaniu nie brał udziału, bo wyjechał na ten czas do Kielc, ale potem spotkaliśmy się w Lublinie. Poza tym także Adam Stanowski (3), który spędził jakiś czas w więzieniach stalinowskich.

Wtedy jednak Jerzy przyjeżdżał do Lublina na krótko, więc i czasu na jakieś pogłębione rozmowy nie było. Zawsze jednak się spotykaliśmy.

***

W czasach, kiedy ekipa PAX-u przejmowała „Tygodnik” mieliśmy własne, jakoś podobne, zmartwienia, więc i z tamtych lat nie pamiętam jakichś wielkich z Turowiczem dyskusji. Nasza walka – też z PAX-em – toczyła się o KUL, który grupa Bolesława Piaseckiego usiłowała przejąć. Ostatecznie się to nie powiodło.

To, że w domu przy ulicy Chopina znajdowała się silna intelektualnie grupa z „Tygodnika Powszechnego” nie znaczy, że większość pracowników i studentów KUL-u była jednakowo otwarta na idee firmowane przez środowisko „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”. PAX-u na uczelni nie było, ale czuło się rezerwę np. wśród wielu księży wobec działań świeckich. Pamiętam, że gdy rozpocząłem wykłady o historii chrześcijaństwa, docierały do mnie głosy: jak to? świeccy o historii chrześcijaństwa? Podobnie komentowano sposób redagowania spraw kościelnych na łamach pisma Turowicza: świeccy biorą się za dyskutowanie o Kościele?

Rezerwa wobec działań świeckich po trochu brała się z tradycyjnego klerykalizmu i wynikającej z tego ostrożności wobec osób nie konsekrowanych. Niektórzy księża byli przywiązani do idei kościelnego, księżowskiego uniwersytetu, takiego mniej więcej, jak parę rzymskich uczelni, kształcących wyłącznie księży przeznaczonych do kościelnych karier i stanowisk. Z takiego punktu widzenia obecność humanistyki czy prawa na katolickim uniwersytecie wydawały się naddatkiem albo i fanaberią. Zdarzali się jednak mądrzy ludzie, m.in. kard. Stefan Wyszyński, prymas Polski, a wcześniej metropolita lubelski, czy ks. prof. Piotr Kałwa (wykładowca prawa kościelnego KUL, a po Wyszyńskim – biskup lubelski), którzy mieli szersze horyzonty i byli świadomi, że na uczelni muszą pracować i studiować zarówno świeccy, jak księża.

W tym otwartym na świeckich myśleniu byliśmy bliscy „Tygodnikowi”. Jerzy nas rozumiał, gdy mówiliśmy, że nie zawsze mamy dobry kontakt z księżmi na KUL-u. Był zrównoważony i spokojny – zupełnie inny niż Jacek, którego czasami ponosił temperament kawalerzysty. Jerzy starał się przede wszystkim zrozumieć drugą stronę – potrafił słuchać, był ciekaw ludzi, ich spraw, także naszych, wykładowców KUL, bolączek.

Bardziej intensywne moje kontakty z Jerzym Turowiczem rozpoczęły się po 1956 roku, choćby dlatego, że razem powoływaliśmy do życia warszawski Klub Inteligencji Katolickiej i potem widywaliśmy się właśnie tam, przy Kopernika. Warto przypomnieć, że założyciele Klubu spotykali się w mieszkaniu pani Anieli Urbanowiczowej przy Nowym Świecie. Prywatne domy i zaprzyjaźnione rodziny w różnych miejscach Polski dawały w tamtym czasie niesłychanie wiele: kontakty, zaufanie, oparcie. Wiadomo było, że u tych osób można było się zatrzymać i swobodnie porozmawiać, bez obawy bycia podsłuchiwanym, bo że byliśmy inwigilowani to przecież wiedzieliśmy.

Wielu spraw nie omawiałem jednak bezpośrednio z Jerzym, ale przez pośredników, np. przez Jacka Woźniakowskiego, choćby rozważania na temat wysunięcia kandydatur poselskich przez środowisko „Tygodnika Powszechnego” i Znaku do pierwszych wyborów po Październiku, w styczniu 1957 roku. Tu, na KUL-u, uważaliśmy, że należy podjąć próbę. Jerzy nie oponował, ale wyraźnie powiedział, że on jest jednak od innych zadań i kandydowania odmówił. Uważał, że należy zachować dystans, bo mimo przełomu październikowego środowisko w dalszym ciągu ustroju przecież nie popierało. Mieliśmy nadzieję, że naszym posłom coś się uda zrobić, czy choćby zamanifestować, ale nie mieliśmy większych złudzeń, że tym kilku ludziom uda się w Sejmie coś ważkiego zrobić. Reżim się przecież nie zmienił, ani intencje władzy, zmieniła się tylko taktyka.

Z biegiem lat to się mogło zmieniać, np. Jacek Woźniakowski w pewnym momencie się zastanawiał, czy trwanie w Sejmie koła posłów Znak nie jest jednak odbierane jako popieranie reżimu. Ostatecznie historia obecności środowiska w Sejmie zakończyła się w 1976 roku rozłamem na tle wpisania do konstytucji PRL poprawki potwierdzającej wieczystą przyjaźń z ZSRR (Stanisław Stomma był jedynym posłem, który wstrzymał się od jej poparcia). Doszło też do rozłamu w środowisku Klubów Inteligencji Katolickiej – powstał konkurencyjny Polski Klub Inteligencji Katolickiej, którego prezesem został Konstanty Łubieński (tu, w Lublinie, na rzecz rozłamu działał Ryszard Bender).

***

W zmienionej po 1956 roku sytuacji politycznej wyrósł także problem relacji Jerzego Turowicza z kard. Stefanem Wyszyńskim. Nieporozumienia z prymasem stały się dla Jerzego problemem. Myślę, że bolał nad tym. Kiedyś zaprosił mnie do opactwa benedyktynów w Tyńcu pod Krakowem na rozmowę na ten temat z metropolitą krakowskim, arcybiskupem Karolem Wojtyłą. Zasadniczą część dyskusji, w której brali jeszcze udział chyba Stefan Wilkanowicz i Jacek Woźniakowski, przenieśliśmy ze względu na możliwość podsłuchów na czas spaceru nad Wisłą.

Jerzy miał świetne relacje z arcybiskupem Wojtyłą, który zresztą wszystkich nas znał i miał do nas zaufanie. Powiedział wówczas szczerze swojemu metropolicie i redakcyjnemu sąsiadowi, jakim problemem dla niego są nieporozumienia z prymasem Wyszyńskim. Mówił otwarcie, co myśli, ale z dużym żalem, że relacje między środowiskiem Tygodnikowo-Znakowym a prymasem tak się czasami pogarszają. Wojtyła przedstawił swój pogląd: jeżeli chodzi o główną linię postępowania prymasa, czyli utrzymanie jedności w zmaganiach z komuną, będzie robił wszystko, by nie osłabiać jego pozycji. Wyszyński uważał, że działa w warunkach niemalże frontowych i obawiał się, że gdy zaczniemy zbyt gwałtownie reformować Kościół w duchu Vaticanum Secundum osłabimy go, a przecież ma wroga, który tylko czyha na to, by Kościół rozbić.

Krakowski metropolita o tym wiedział i postępował z dużym wyczuciem. Gdy w latach 70. rozpoczął obrady Synod Krakowski – kard. Wojtyła powołał to ciało dla dyskutowania możliwości realizacji wskazań Soboru przede wszystkim na poziomie lokalnych wspólnot parafialnych i społeczeństwa – nie robiono wiele szumu wokół całej sprawy. Tym bardziej, że inni polscy hierarchowie nie poszli w te ślady. Kard. Wojtyła wprowadzał zmiany delikatnie, nie czyniąc nikomu w Kościele wyrzutu, że się Soborem nie przejmuje tak, jak na to zasługuje. I tak myślał on – współtwórca Soboru! Podzielał bowiem przekonanie Wyszyńskiego, że najważniejsze to nie rozbijać jedności Kościoła w Polsce.

W takim właśnie duchu arcybiskup Wojtyła rozmawiał z redaktorem Turowiczem. Trzeba pamiętać o tym, co było wcześniej: o aresztowaniu prymasa we wrześniu 1953 roku, o tym, jak odwrócił się od niego episkopat… Cokolwiek więc robiliśmy po takich zdarzeniach, musieliśmy myśleć o tym, by tego nie wykorzystano przeciwko Wyszyńskiemu i jedności Kościoła.

To była bardzo szczera rozmowa. Pokazywała przyjaźń i zaufanie, jakie dominowały w relacjach między środowiskiem Tygodnikowo-Znakowym a  arcybiskupem Wojtyłą. Ten ostatni właściwie czuł się jego członkiem. Z drugiej strony, skoro był arcybiskupem Krakowa, nie mógł przynależeć do jednej tylko redakcji. Ale też Jerzy Turowicz nie był osobą, która by cokolwiek stawiała na ostrzu noża. Stąd tamta rozmowa. (4)

Gdy teraz patrzymy na to z dłuższej perspektywy, widać, że kard. Wojtyła przygotowywał wewnętrzny rozpad komunizmu. Misterna gra rozmiękczania systemu od środka okazała się ostatecznie skuteczna.

Prawem dygresji opowiem pewne zdarzenie, które pokazuje skalę horyzontów kard. Wojtyły. Na rok czy dwa przed obchodami 900-lecia męczeńskiej śmierci św. Stanisława, które celebrowano w maju 1979 roku, metropolita zaprosił do krakowskiej kurii bodaj piętnastu polskich miediewistów, także niewierzących, by porozmawiać z nimi o historii biskupa i męczennika. Pomagałem zorganizować to spotkanie i wysłałem zaproszenie, m.in. do prof. Gerarda Labudy. Calutki dzień żeśmy o tym gadali z takim zapałem, że jeden Francuz, który był pomiędzy nami, nie potrafił pojąć, jak może nas rozpalać historia sprzed dziewięciu wieków.

Kard. Wojtyła był jednak zachwycony wymianą poglądów! Mimo że prof. Labuda podważył ustalenia innych historyków, twierdząc, że takiej postaci jak św. Stanisław w ogóle nie było. Wojtyłę to bardzo zaciekawiło, a na koniec, już poza obradami, poprosił Labudę, by wstrzymał się z publikacją swoich ustaleń do czasu obchodów, bo władza mogłaby je prymitywnie wykorzystać w swojej propagandzie.

***

Po 1956 roku najważniejsze pytanie dotyczyło kierunku przemian w Polsce. Zdawaliśmy sobie bowiem sprawę, że obietnice nowego pierwszego sekretarza KC PZPR, Władysława Gomułki, to jedno, a realia mogą wyglądać zupełnie inaczej (najbardziej przerażający wariant „rozwoju sytuacji” zobaczyliśmy wówczas na Węgrzech). Byliśmy zgodni, że należy korzystać z każdej możliwości, jakie się pojawiły w „odwilżowej” sytuacji PRL i nie tylko odtworzyć wydawanie „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”, ale też, np. tworzyć Kluby Inteligencji Katolickiej. Ostatecznie pozwolono utworzyć ich pięć (w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu i Toruniu), choć miejsc, w których znaleźli się chętni, by zawiązać Klub, było dużo więcej. Między innymi w Lublinie ostatecznie nie udało się Klubu powołać. Bywały więc nieformalne spotkania na Chopina oraz w domu Marite i Jerzego Kalinowskich, gdzie Jerzy też był raz czy dwa. Wracając do Klubów: nie zamierzano tworzyć na tej podstawie stronnictwa politycznego – to by oznaczało wejście na drogę PAX-owską. Raczej zakładano, że będą to miejsca kształtowania opinii katolickiej.

Moje kontakty publicystyczne ze środowiskiem stały się wówczas bardziej intensywne, ale Jerzy wiedział, że gros moich sił pochłania praca historyka: naukowa i dydaktyczna. W nauce zająłem się historią chrześcijaństwa, którą zacząłem opisywać inaczej niż dotychczas – bardziej naukowo niż wyznaniowo, pod kątem roli społecznej, jaką ta religia odegrała w dziejach świata. To było wprowadzenie chrześcijaństwa do historii społecznej i historii w ogóle, oparte na namyśle ekumenicznym, bez izolowania problematyki religijnej od reszty dziejów – innymi słowy: nowa metodologia badań, zupełnie inna od ciasnej, wyznaniowej, która wcześniej dominowała. Takie ujęcie historii chrześcijaństwa świetnie rozumiała Hanna Malewska, więc zdarzało nam się rozmawiać o metodach opisywania historii.

Z racji obowiązków zawodowych nie zdarzało mi się publikować w „Tygodniku Powszechnym” zbyt często, ale też nasze poglądy na wiele spraw były tak bardzo zbieżne… Opowiem to na przykładzie historii pewnego artykułu publicystycznego, który napisałem po spotkaniu wykładowców z uczelni katolickich w Kanadzie. Postulowali oni stworzenie na świecie dziesięciu dobrych uniwersytetów katolickich, które znalazłyby się w setce najlepszych. Pomysł przedstawiono Janowi Pawłowi II, któremu bardzo się to spodobało. Napisałem artykuł na ten temat dla „Tygodnika Powszchnego”, który jednak przeszedł bez echa – nie znalazłem żadnego zrozumienia po stronie katolickiej dla idei stworzenia z KUL-u uczelni ważnej dla całej Europy Środkowo-Wschodniej.

Turowicz jednak rozumiał to świetnie i takie stawianie sprawy było mu bardzo bliskie. Przypuszczam, że nawet sytuacja braku odzewu nie zniechęciła go za bardzo – często zapewne miał z nią do czynienia. A może znaczenie miało i to, że obaj pochodziliśmy z generacji, których historia nie rozpieszczała? Gdybyśmy się zbyt łatwo poddawali i nadmiernie przejmowali, na pewno nie udałoby się nam nic zrobić. „Tygodnik Powszechny”, za sprawą kard. Adama Stefana Sapiehy wyrósł właśnie z takiego myślenia. Dla ludzi mojego pokolenia to było jasne. Teraz, okazuje się, sprawy nie przedstawiają się tak klarownie – nie brakuje historyków i publicystów, którzy wydają się nie rozumieć, że taka gra miała sens. Moje i Jerzego pokolenie myślało inaczej – mimo wszystkich klęsk, jakie spadły na kraj po 1945 roku, myśmy się nie poddawali. Niełatwo było ocalić takie myślenie, zwłaszcza po tym, co żeśmy przeszli w trakcie i po powstaniu. Trzeba było zdecydować, że walkę prowadzimy dalej, ale już w inny, nie militarny sposób.

Mnie takie zachowanie wydaje się bardzo polskie: po tym wszystkim, co przeszliśmy przez sześć lat okupacji, znaleźć w sobie siłę i w takich warunkach, jakie były, próbować robić coś pozytywnego. Turowicz też podzielał takie myślenie i ludzi o takich przekonaniach było na szczęście w tym kraju sporo, dlatego on w ogóle przetrwał.

***

W latach 70. wyraźnie zaczęła się rysować opozycja wobec systemu. Nie tylko katolicka, raczej wręcz laicka (z której na końcu wyłonił się Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, zawiązany 18 grudnia 1988 roku). Paru posłów zrezygnowało wówczas z pracy w kole posłów Znak, odmawiając kandydowania. Z kolei grupa Janusza Zabłockiego uważała, że należy współpracować z PZPR i działać w Sejmie, a nie oglądać się na jakieś inicjatywy opozycyjne. Chyba uważali, że z tego nie może powstać cokolwiek trwałego i liczącego się.

Kard. Wyszyński też uważał – i oni jakoś się na tym opierali – że należy utrzymać w Sejmie przyczółek. Mylił się, ale trzeba go zrozumieć: w tym czasie rząd szedł już Kościołowi bardzo na rękę i prymasowi na pewno zależało, by władza nie przestała go traktować jak partnera. Tak mi się wydaje, ale trudno mi jednoznacznie ocenić to stanowisko.

O Solidarności nie rozmawialiśmy, bo nie było za bardzo o czym dyskutować – wszystko było przecież oczywiste, o sytuacji myśleliśmy tak samo. Tamto doświadczenie było dla mnie przykładem postawy porozumienia między humanizmem laickim a chrześcijańskim – spotkaniem o fundamentalnym znaczeniu, bo stanowiło dowód wzajemnego otwarcia na siebie różnych środowisk inteligenckich. Bo wtedy, przynajmniej wśród inteligencji, podziały konfesyjne nie miały już żadnego znaczenia. Człowiek się liczył. I zaufanie.

Przykłady? Choćby Janek Lipski – niewątpliwie człowiek lewicy, raczej daleki od Kościoła (był żołnierzem AK w moim plutonie). Byłem go pewny na 100 proc., a on mnie. Dużo było takich więzów między ludźmi – nie tylko między katolikami – dzięki którym ludzie sobie ufali, a niezależna od władzy inteligencja rzeczywiście była jednego zdania.

Przykładów wspólnego myślenia nie brakowało na moim seminarium doktoranckim, na które przyjeżdżali z Warszawy, m.in. Marcin Przeciszewski (pisał u mnie doktorat o działającym przed wojną Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, z którego wywodzili się i Turowicz, i Gołubiew, i Stomma; polecałem go „Tygodnikowi” na współpracownika), dziś jest szefem Katolickiej Agencji Informacyjnej, i Adam Michnik, od ponad dwudziestu lat redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”. Z doktoratów, niestety, nic nie wyszło, bo w Polsce zmienił się ustrój… A mówiąc poważnie: jestem głęboko przekonany, że to spotkanie – humanizmu chrześcijańskiego z laickim – jest kluczowe dla przyszłości zjednoczonej Europy.

W tamtym czasie, jeżeli zdarzały się spory w środowisku, to o charakterze taktycznym, np. przed wyborami kontraktowymi. Bronisław Geremek postulował, byśmy wystawiali po jednym kandydacie w każdym okręgu, bo to zwiększa szansę wygrania wyborów do Senatu. Tadeusz Mazowiecki z kolei uważał, że należy stworzyć możliwość kandydowania wszystkim chętnym, by nie można było zarzucić stronie solidarnościowej monopolizacji. Próbowałem w tym sporze pośredniczyć, doprowadzić do porozumienia. Mazowiecki do końca jednak nie podzielał naszych zapatrywań, przez co odmówił kandydowania w 1989 roku.

***

Spotykałem się z Jerzym Turowiczem w Rzymie, nawet mieszkaliśmy razem u Wandy Gawrońskiej: ja z żoną w jednym pokoju, Turowiczowie w drugim. Chyba raz też wybraliśmy się do Instytutu Sturzo, czyli do spadkobierców ideowych założyciela pierwszej włoskiej partii chrześcijańskich demokratów. Jerzego to bardzo interesowało. Przez takie kontakty rozbijaliśmy stereotypy, jakie na temat Polski funkcjonowały w świecie. Jerzy tego rodzaju kontaktów miał sporo – zdawał sobie sprawę z wagi nawiązywania osobistych relacji. Uderzało mnie jego zadomowienie w zachodnim świecie intelektualnym, nie tylko katolickim.

Moja przyjaźń z Jerzym działa się w biegu, co tu dużo mówić – prowadziłem dość nieprzytomny tryb życia człowieka, który miał zawsze dużo na głowie. Zawsze jednak, choć bywało, że lata całe spotykaliśmy się wyłącznie przy okazji różnych oficjalnych spotkań, mieliśmy poczucie głębokiego wzajemnego porozumienia.

***

Czy myślenie Turowiczowe ocaleje? By odpowiedzieć na tak postawione pytanie, trzeba popatrzeć, co się kształtuje w młodszym pokoleniu i mieć świadomość, że ten rodzaj Kościoła i chrześcijaństwa, które były bliskie Jerzemu Turowiczowi, nigdy nie było myśleniem powszechnym. Przypomnijmy, że stowarzyszenie „Odrodzenie”, gdzie w młodości kształtowały się jego i jego przyjaciół poglądy, nie było organizacją masową, ale mocną intelektualnie. To szczupłe grono – przejęte ideami otwarcia, rozmowy z inaczej myślącymi, obrony katolicyzmu przed wyznaniowym gettem – na dobrą sprawę antycypowało Sobór Watykański II na trzydzieści lat przed jego zwołaniem.

W Polsce wciąż jednak funkcjonuje przede wszystkim katolicyzm kulturowy, co często próbują wygrywać dla siebie politycy. Ciągle za mało jest pracy wychowawczej i edukacyjnej Kościoła, by wybór Kościoła katolickiego dyktowało ludziom osobiste zaangażowanie. Tą drogą wracamy do problemu kultury – czy kultura, w której żyjemy, posiada umiejętność kształtowania ludzi w taki sposób, by potrafili rozmawiać ze współczesnym światem i z każdym, niezależnie od tego, jakie ma poglądy? I mimo tej otwartości, pozostawać sobą? Teraz wszyscy mają na ustach Jana Pawła II, ale i mnie trudno się do niego w tej sytuacji nie odnieść, bo akurat on – i Jerzy Turowicz też – z takiego rozumienia humanizmu chrześcijańskiego czerpali.

Takie podejście: bądź sobą, ale staraj się poznać i zrozumieć innych – wciąż jest nam potrzebne. Jest takie ważne zdanie u św. Tomasza z Akwinu: trzymaj się własnego sumienia, nawet gdyby inkwizycja cię męczyła – trzymaj się własnego sumienia. Właśnie! Podstawą naszego działania powinna być otwartość na innego wolnego człowieka. Takiej postawy uczył Jerzy Turowicz i jest to wciąż aktualne (5).

Lublin, 25 listopada 2011 r.

Przypisy:

1. Mieszkańców domu KUL przy ulicy Chopina w Lublinie Jerzy Kłoczowski opisał w tekście Lubelskie lata Krzysztofa Kozłowskiego… (Obywatel KK, czyli Krzysztofa Kozłowskiego zamyślenia nad Polską, pod red. Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki, wyd. Fundacja „Świat Ma Sens”, Kraków–Limanowa 2011, s. 145–147).

2. Ks. Leszek Kuc (1927–1987) – żołnierz AK, działacz katolicki, publicysta; profesor Seminarium Duchownego w Kielcach, Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie i studium międzyzakonnego w Bari.

3. Adam Stanowski (1927–1990) – żołnierz Szarych Szeregów, więzień stalinowski; pedagog, działacz katolicki; działacz opozycji demokratycznej, senator I kadencji.

4. O prymasie Stefanie Wyszyńskim Jerzy Kłoczowski pisze obszerniej w książce Dzieje chrześcijaństwa polskiego (Świat Książki, Warszawa 2007, s. 347–358).

5. Wątek jest też obecny w liście Jerzego Kłoczowskiego do Jerzego Turowicza z grudnia 1992 roku, napisany z okazji 80. urodzin naczelnego „Tygodnika Powszechnego”: „Słabością polskiego katolicyzmu w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku była jego strona intelektualna – inteligencja była w całości warstwą stojącą wtedy daleko od Kościoła. Zaczęło się to zmieniać w okresie międzywojennym, ale zasadniczy przełom dokonuje się na dobre dopiero w ostatnich dziesięcioleciach. W wielkie mierze jest to właśnie zasługa konsekwentnej linii »Tygodnika Powszechnego«, o którą cały czas tak mądrze i sprawnie walczyłeś. (…) Komuniści po wojnie wysunęli PAX jako spadkobiercę tradycji nacjonalistycznych i wspierali go jako swego sojusznika. Konsekwentnie walczyłeś z tym związkiem komunizmu i nacjonalizmu, jakże niebezpiecznym, także w powojennych stosunkach” [list znajduje się w Archiwum Jerzego Turowicza, w Bibliotece Narodowej].

Prof. JERZY KŁOCZOWSKI (ur. w 1924 roku w Bogdanach Wielkich, powiat braniewski – zm. w 2017 r. w Lublinie) był historykiem-mediewistą, historykiem kultury polskiej i historii chrześcijaństwa w Polsce. W czasie wojny – żołnierz AK i uczestnik powstania warszawskiego (pułk „Baszta”); od 1950 roku pracownik naukowy KUL (m.in. utworzył Instytut Geografii Historycznej Kościoła w Polsce). Wykładowca wielu uczelni, autor i redaktor blisko tysiąca publikacji naukowych. Od 1956 roku członek-założyciel KIK-u w Warszawie; w latach 1981–1991 członek rady Polskiego Instytutu Kultury Chrześcijańskiej Jana Pawła II w Rzymie; współpracownik tajnych struktur Solidarności po 1981 roku; w latach 1989–1991 senator; w latach 2002–2013 dyrektor Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Fundacja Jerzego Turowicza