Jerzy Skąpski

Pamiętam pewne wydarzenie z czasów, gdy miałem 12 lat – listonosz przynosi „Tygodnik Powszechny” nr 1 z 24 marca 1945 roku i prosi mnie, bym zaniósł go ojcu na górę. „Na górę”, bo mieszkaliśmy na piętrze klasztoru ponorbertańskiego w Hebdowie koło Nowego Brzeska, gdzie ojciec, Antoni Skąpski, był zarządcą majątku Małopolskiego Towarzystwa Rolniczego, które gospodarowało dobrami opactwa norbertanów, zlikwidowanego przez cara Aleksandra I w 1819 roku.

Ojciec, jakby powiedział Jacek Susuł: obwąchał, i powiedział: „To jest ważkie posunięcie księcia metropolity”. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, w jakiej sytuacji geopolitycznej się znaleźliśmy – Mietek Pszon opowiadał mi później, że Kraków był miastem, gdzie ludzie na ulicy pytali siebie: jak długo jeszcze będziemy tę drugą okupację znosić? „Tygodnik” dawał nadzieję na inne, niezależne myślenie. Metropolita był mądry i przewidujący. Mam do niego szczególne nabożeństwo, także z tego powodu, że kiedy miałem się urodzić, a książę metropolita Adam Stefan Sapieha znalazł się w Hebdowie, by podziwiać konie hodowane przez mojego ojca, pobłogosławił matkę. Rodzice mieli już dwie córki, więc życzył syna.

Ojciec zachował wszystkie numery „Tygodnika”. Sam też próbowałem czytać; pamiętam teksty Leopolda Tyrmanda, felietony Kisiela. Z hebdowskich czasów pamiętam jeszcze jedną osobę związaną z „Tygodnikiem” – matkę-założycielkę pisma, panią Zofię Starowieyską-Morstinową, która była naszą parafianką w Hebdowie. Jako nastoletni chłopak jechałem z panią Morstinową do Krakowa z Nowego Brzeska na ciężarówce z ławkami (autobusów nie było). Kierowca zatrzymał się w pewnym momencie, by narwać jabłek i poczęstował nimi pasażerów. „To pana ogród?” – zapytała Morstinowa, choć oczywiste było, że nie i nie tknęła owoców. Dobrze zapamiętałam także jej teścia: Ludwika Hieronima Morstina – wszyscy chodziliśmy wtedy w butach z cholewami, a on zakładał popielate spodnie zaprasowane na kant.

Z lat nauki w liceum Nowodworskiego w Krakowie pamiętam dwa lata starszego od siebie kolegę – Krzysztofa Kozłowskiego. Gdy już razem pracowaliśmy w „Tygodniku”, dowiedziałem się od ojca, że zna jego mamę, był nawet w majątku Kozłowskich w Przybysławicach. Zdziwiłem się, bo to było jakieś 50 kilometrów od Hebdowa. „No tak, ale do dobrych obyczajów należało, by się szlachta znała” – odpowiedział ojciec.

***

Pracę w „Tygodniku Powszechnym” rozpocząłem w 1962 roku, ale już wcześniej, jako student ostatnich lat Akademii Sztuk Pięknych, pojawiałem się w „Tygodniku” na spotkaniach organizowanych przez Adama Macedońskiego. Zapraszał nas Antoni Gołubiew, ciekaw naszych prac. Zapamiętałem, że Gołubiew długo oglądał mój drzeworyt z Adamem i Ewą siedzącą na lwie. Byłem wówczas zakochany w Janie Kochanowskim i dzieło wykonałem pod wpływem wersu z psalmu 91. w jego tłumaczeniu: „Na lwa srogiego bez obawy siędziesz…”.

Zdolniejszymi studentami w ASP od razu interesował się PAX. Także otrzymywałem z ich strony propozycje, ale nie odpowiadałem na nie. Wiedziałem, co to jest za organizacja… Poza tym przez całe studia czytałem miesięcznik „Znak” i „Tygodnik” – ważne pisma, jedyne niezależne. O pracy w „Tygodniku” jednak nie myślałem. Mimo to, kiedy zwolnił się etat redaktora technicznego w piśmie (redakcja techniczna znajdowała się w drukarni przy Wielopolu) – zdecydowałem się. Jerzy Turowicz zniechęcał mnie do tego angażu, bo „to nie jest artystyczna praca” (znał już kilka moich grafik, które opublikowano w „TP” jako ilustracje tekstów). Robota była jednak ciekawa, tyle że strasznie nerwowa, bo organizacja nie zawsze była najmocniejszą stroną redakcji.

Artykuły pojawiały się w ostatniej chwili. Potem spędzało się długie godziny z metrampażem, usiłując pomieścić wszystkie teksty i inne materiały redakcyjne na ośmiu kolumnach, bo tyle przez lata „Tygodnik” posiadał. Gdy numer był gotowy, okazywało się, że cenzura zdjęła na tyle dużo, że albo trzeba było mnóstwo tekstów łamać na nowo (bo artykuły pokiereszowane przez cenzora nie nadawały się do publikacji), albo łatać dziury tzw. ogłoszeniami awaryjnymi (np. firmy Libella, która była zapleczem gospodarczym miesięcznika „Więź”). Zaczynały się niecierpliwe telefony do redakcji, czym wypełniać dziury na kolumnie, kiedy pojawią się kolejne artykuły etc. Nieraz w ostatniej chwili wiele kolumn trzeba było łamać na nowo…

Jak potrafi zaszaleć cenzura przekonałem się, gdy napisałem tekst „Stan wódy nad Wisłą”, w którym porównałem dane o spożyciu alkoholu z roczników statystycznych, poczynając od tych wydanych przed wojną do sobie współczesnych. Cenzura tak pokreśliła artykuł, że nie było sensu go drukować.

Praca była nerwowa i niezdrowa. Poprzedni techniczni z przepracowania zapadali na gruźlicę, co i mnie po kilku latach pracy dopadło. Spędziłem dłuższy czas na leczeniu, do drukarni już nie wróciłem, ale założyłem w redakcji „Tygodnika” archiwum fotograficzne. Trzeba przyznać, że Jerzy znał się na zdjęciach. I miał znakomite pomysły redaktorskie. Pamiętam, że 11 listopada 1973 roku, który wypadał wówczas w niedzielę (a „Tygodnik”, jak wiadomo, ukazuje się z datą niedzielną), Jerzy zamieścił na pierwszej stronie pisma litanię dominikańską z XIII wieku, z nagłówkiem: „odmawiana we wszelkich utrapieniach”[1]. Miałem honor łamać tę kolumnę. Proszę sobie wyobrazić skuteczność tej modlitwy, skoro niecałe pięć lat później kard. Karol Wojtyła został papieżem i – w moim przekonaniu – wyraźnie się przybliżył kres naszych utrapień.

***

Moja pierwsza pensja jako redaktora technicznego wyniosła 1.200 złotych, pracowałem przy co drugim numerze, na zmianę ze Stefanem Pappem, drugim redaktorem technicznym. Znałem go jeszcze ze studiów w ASP, kiedy wybrano mnie do zarządu Związku Młodzieży Polskiej, i obwieściłem zgromadzonym, że odtąd zebrań nie będzie, bo nie ma na to czasu – dla studentów akademii najważniejsza powinna być własna twórczość. Papp, który był w ZMP ważną figurą, powiedział wówczas do mnie: „Skąpski myśmy się na tobie zawiedli – ty jesteś jednak drobnomieszczanin”.

Rozpoczynając pracę w „Tygodniku”, miałem nadzieję trochę Pappa pilnować, ponieważ dowiedziałem się od pewnego wiarygodnego człowieka, że Papp został zobligowany do inwigilowania pracujących w redakcji osób[2]. Kiedyś Stefan zachował się nie fair, przełamując kolumnę w numerze, który ja prowadziłem. Bardzo mnie to zdenerwowało, więc sprzeciwiłem się dość stanowczo i usłyszałem od Pappa: „Jesteś moim wrogiem”. Jerzy mnie wezwał. „Nie przejmuj się” – powiedział tak łagodnie, jak tylko on potrafił. W sytuacjach konfliktu on był rzeczywiście „pokój czyniący”, bardzo chrześcijański. Nie słyszałem, by podnosił głos.

Jacek Susuł mówił nieraz, że Jerzy Turowicz zna się na ludziach, jak na koniach. Coś było na rzeczy, biorąc pod uwagę „Tygodnikową” różnorodność typów ludzkich. Każdy z nas był inny, a dla całości ważny. Pamiętam, jak Zofia Starowieyska-Morstinowa mówiła: „Planowanie pisania? Nie wiem, o co chodzi? Ja przykładam pióro do papieru i piszę”. Każdy jest inaczej skonstruowany, a Jerzy umiał się na tym poznać. Więcej: szacunek dla indywidualności ludzi miał we krwi. Stąd brała się swoboda, jaką Jerzy zapewniał redaktorom i autorom pisma. Niczego nie narzucał, ale oczekiwał pomysłu, inwencji, dając możliwości rozwinięcia skrzydeł. Podobała mu się samodzielna inicjatywa, przejawiana nawet w tak banalnej sprawie: Marysia Lachówna, sekretarka Jerzego, codziennie rano rozkładała pocztę na biurkach redaktorów. Gdy jednak kogoś akurat przy biurku nie było, obawiała się, że listy mogą się gdzieś zawieruszyć. Na jednej z półek w środkowym pokoju redakcji zrobiłem więc przegródki z nazwiskami, gdzie można było umieszczać pocztę. Jerzemu to się tak spodobało… To był intelektualista pierwszej wody, ale nie pozbawiony zmysłu praktycznego.

„Tygodnik” był wydawany tak, jakby pismo robił klub pasjonatów, a nie redakcja, gdzie obowiązuje struktura, hierarchia. Nikomu nie zależało też na tzw. karierze. Redaktorzy wręcz czynili czasami wyrzuty naczelnemu, że za słabo eksponuje własną osobę. Swoboda zapewniana współpracownikom nie wykluczała skrupulatności, z jaką Jerzy organizował własny czas. Kartkę A3 dzielił w poziomie na prostokąciki wielkości pudełka od zapałek. Na każdy z nich wpisywał temat, który proponował redaktorowi. Jeżeli ten przyjmował zamówienie, Jerzy przekreślał prostokącik w jedną stronę. Po wykonaniu zadania, pojawiała się kreska w drugą stronę. Jeżeli coś „wisiało”, nieodkreślone, zwracał uwagę.

Niesamowity ład – optycznie wszystko było jasne. Podobała mi się i taka metoda pracy, i podejście do ludzi, bo było otwierające, zapraszające. Sam nie miałem nigdy pretensji do pisania, ale Jerzy dawał mi do zrozumienia, że jest ciekaw mojego spojrzenia. Świetnie zorganizowany Jerzy szanował czas innych: przed każdym publicznym występem przygotowywał kartkę z punktami tematów do poruszenia; obok kartki kładł zegarek.

Jurek Kołątaj, sekretarz redakcji, powiedział przy jakiejś okazji (sprawy nie pomnę): „Tego nie da się zrobić”. Na to Turowicz: „Jak to się nie da? Jurek Skąpski nie mówił, że się nie da, tylko zrobił plakat »Każdy dzień Oświęcimia«”. To faktycznie było spore wyzwanie – temat mocno eksploatowany, także przez propagandę PRL-u, a mnie udało się znaleźć jakiś nowy pomysł[3]. Jerzy zwracając na to uwagę, chciał powiedzieć, że nie można poddawać się zbyt szybko, a najlepiej bez końca szukać i próbować. Zawsze.

W 1963 roku wraz z Elżbietą, najstarszą córką Turowicza, i szeregiem innych ludzi, a we współpracy z benedyktynami tynieckimi, przygotowałem dla wydawnictwa Znak mszalik benedyktyński. Ponieważ jestem demokratą, we wstępie mszalika wymieniłem wszystkich zaangażowanych w to przedsięwzięcie. Jacek Woźniakowski, dyrektor Znaku, popatrzył i zapytał: „A cóż to za litania?”. Wymieniłem tam nawet metrampaża, którego to bardzo wzruszyło: „Pierwszy raz ktoś mnie w taki sposób docenił!”. Należy ludzi zauważać i doceniać za to, co robią. Pieniądze to nie wszystko. Tego też nauczyłem się od Jerzego.

***

Praca w „Tygodniku” była dla mnie dalszym ciągiem studiów – tak interesujące dyskusje prowadziło się w każdy czwartek podczas omawiania poszczególnych numerów. Papp bardzo mi tego zazdrościł – że od razu zaczęto mnie zapraszać na czwartkowe konferencje redakcyjne; on czekał na to jakiś czas.

Co kwartał spotykaliśmy się u arcybiskupa Karola Wojtyły dla przedyskutowania bieżących spraw, tydzień wcześniej zapowiadanych redakcji przez ks. Andrzeja Bardeckiego. Każdy mógł się więc przygotować i zabrać głos; spotkania trwały z reguły od 19.00 do 23.00. Zdarzało się, szczególnie pod koniec lat 70., że kard. Wojtyła zarzucał nam zaniechania: dlaczego nie napisaliśmy o tym czy o tamtym. Próbował więc jakoś wpływać na to, co działo się w piśmie, niemniej nie odbieraliśmy tych uwag jako próby ingerencji Kościoła hierarchicznego w życie redakcji. Może dlatego, że redakcja czuła się z Kościołem zjednoczona – uważaliśmy, że jesteśmy jego częścią.

Turowicz zawsze też powtarzał: nie piszemy wszystkiego, co byśmy chcieli, ale nigdy nie piszemy tego, czego byśmy nie chcieli. Dlatego pojawiały się w piśmie teksty, w których pisał, że środowisko „Tygodnika” jest za pokojem, za ustrojem socjalistycznym (inny zresztą w realiach lat 60. był w Polsce niemożliwy). To samo mówił Jerzy na posiedzeniach Frontu Jedności Narodu.

W 1963 roku, dokładnie 29 maja, na moście granicznym w Cieszynie pojawił się samochód kurii metropolitalnej w Krakowie. Granicę przekraczała ważna postać – kard. Franz König, arcybiskup Wiednia, i to właśnie Jerzy Turowicz zasugerował młodemu sufraganowi Wojtyle wysłanie samochodu po metropolitę stolicy Austrii. Jerzy znał przedwojenne zwyczaje obowiązujące między duchownymi, więc wiedział, jak należy się zachować. A poza wszystkim to był ważny gest, dzięki któremu König na pewno zwrócił uwagę na Wojtyłę. Nie bez znaczenia jest i to, że podczas około dwugodzinnej podróży mogli spokojnie i swobodnie porozmawiać.

Przez jakiś czas w posusze kulturalnej, jaka panowała w latach 60. i 70., Turowicz organizował spotkania w redakcji „Tygodnika” (po pracy, w godzinach popołudniowych), np. z Janem Błońskim, Eugeniuszem Kwiatkowskim, Zbigniewem Herbertem. To był sposób na ciekawą wymianę myśli i podnoszenie wiedzy całego zespołu. Przy okazji spotkania ze Zbigniewem Herbertem zrobiłem reportaż fotograficzny, który bardzo wysoko ocenił Jan Józef Szczepański. Zdjęcia podpisałem: „ZH in TP”.

***

Razem obchodziliśmy imieniny – tak było w kwietniu 1968 roku, gdy pobito Kisiela, a Zawiey z mównicy sejmowej bronił pałowanych na ulicach studentów. W naszym mieszkaniu przy Kremerowskiej było kilkadziesiąt osób, nad ranem pojawiła się jeszcze Piwnica pod Baranami z Piotrem Skrzyneckim. Ks. Teo Mechtenberg z Magdeburga, który uczestniczył w spotkaniu wraz z malarzem Manfredem Mayem, robili taaakie oczy, że bawimy się jakby nie było rozpętanej przez Władysława Gomułkę nagonki na środowisko… Zamiast nerwowych rozmów: śmiechy, alkohol, mój ojciec opowiadający dykteryjki z wojny ‘20 roku. Może taki nastrój wynikał z tego, że z Jerzym trudno było się bać? Nie bez powodu namalowałem portrecik Jerzego na desce, podpisując: „Defensor nostrum”. Na pewno Jerzy miał w sobie rodzinność, bezpośredniość. Dlatego bywało, że pojawiałem się u Turowiczów z kupioną w Pewexie butelką Gordon Dry Gin i się rozmawiało. Pisywałem też do niego listy z wakacji: z Zawoi, Babiej Góry czy z nad morza.

Na początku lat 90. zabraliśmy z żoną Annę i Jerzego do Zasani za Myślenicami, gdzie mamy wiejski dom. Była niedziela, najpierw pojechaliśmy więc na mszę do Wiśniowej, gdzie Jerzego rozpoznał proboszcz. Ponieważ odprawiana była msza dożynkowa, Jerzemu wręczono chleb. Wzruszyło go to niezwykle, tym bardziej, że nieledwie kwiaty rzucano mu pod nogi. Za to pani Anna, gdy zobaczyła naszą chałupę, zareagowała: „Ach, to jest tylko taki zwykły dom…”. Turowiczowie lubili bywać u Preisnerów, którzy mieli wiejski dom w Maszycach, i spodziewali się widać porównywalnego standardu.

Niestety, nie miałem przyjemności podróżować z Jerzym poza Polską, ale zawsze można było liczyć przed wyjazdem na jego pedantyczne rady, co należy zobaczyć. I tak, gdy w 1974 roku wyjechałem do Rzymu na stypendium, które pozwoliło mi rozpocząć studia nad mozaiką wczesnochrześcijańską, Jerzy pożyczył mi album na ten temat, bym mógł się do zwiedzania przygotować (otrzymywałem zresztą od Jerzego dublety książek o sztuce, łączyło nas bowiem podobne na nią patrzenie). Gdy z kolei jechałem do Paryża, otrzymałem adres tłumacza gen. Charles’a de Gaulle’a, jako osoby, która może mi pomóc. Innym razem, kiedy odmówiono mi paszportu na wyjazd do Niemiec (chciałem skorzystać z zaproszenia Tomka Niewodniczańskiego – fizyka jądrowego, ale też kolekcjonera i bibliofila, który był moim kolegą w czasach gimnazjalnych), Jerzy poradził mi złożyć podanie o paszport na wyjazd do jakiegokolwiek kraju zachodniego. I paszport dostałem! Nim jednak odwiedziłem Tomka w Niemczech, pojechałem z synem Pawłem do Grecji, gdzie doznaliśmy prawdziwie wczesnochrześcijańskiej gościnności, poznaliśmy zachwycającą liturgię chrztu w Heraklionie, doświadczyliśmy niezwykłej natury i piękna antyku – poczuliśmy, że znaleźliśmy się w kolebce kultury chrześcijańskiej.

Po powrocie podzieliłem się wrażeniami z redakcją „Tygodnika” przy okrągłym stole w gabinecie Jerzego, który – z podziwem i żalem, sam bowiem uwielbiał podróżować i zwiedzać – podsumował moją opowieść słowami: „W tym roku Jurek miał najpiękniejsze wakacje”.

Kraków, 4 października 2010 r.

JERZY SKĄPSKI (ur. w 1933 roku w Hebdowie, niedaleko Nowego Brzeska – zm. w 2020 roku w Krakowie) był malarzem, grafikiem, witrażystą. W latach 1952–1958 studiował w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych u Emila Krchy, Macieja Makarewicza, Ludwika Gardowskiego (w jego pracowni uzyskał dyplom z drzeworytu). Uprawiał malarstwo sztalugowe i ścienne, tworzył plakaty i ilustracje, zaprojektował witraże dla ponad pięćdziesięciu obiektów sakralnych w Polsce, Szwecji i Rosji, ale też herb arcybiskupa Karola Wojtyły, który stał się podstawą herbu papieskiego. Od 1962 roku do końca lat 70. był redaktorem technicznym i graficznym „Tygodnika Powszechnego”.

Przez lata projekty sakralne realizował wspólnie z pierwszą żoną, Marią Roga-Skąpską (1932–1984) – graficzką i malarką, która zajmowała się malarstwem sztalugowym, tworzeniem polichromii, ceramiki ściennej, witraży. Razem zrealizowali między innymi projekt witraży w kościele Stella Maris ojców redemptorystów w Gdyni. Wraz z drugą żoną, Agnieszką z Wójcików Skąpską (córką wychowanicy Goszyc), mieszkał w Krakowie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Litania Dominikańska do Najświętszej Panny Marii, odmawiana we wszystkich utrapieniach, przekład i komentarz: o. Jan Góra OP, „Tygodnik Powszechny” nr 45, 11 listopada 1973, s. 1–2.

[2]        Patrz też: relacja Stefana Pappa Pamiętam…, zamieszczona na portalu Polska Ma Sens (www.PolskaMaSens.pl).

[3]        Plakat Każdy dzień Oświęcimia powstał w 1974 roku. Jego oryginał wisi w instytucie Yad Vashem w Jerozolimie, a kopia m.in. w Białym Domu w Waszyngtonie.