Justyna Guze

Miałam osiem lat, może więcej, gdy mama, Joanna Guze, po raz pierwszy zabrała mnie do Krakowa. Wizyta wiązała się ze zorganizowaniem w krakowskim Muzeum Narodowym pierwszej po wojnie wystawy malarstwa Olgi Boznańskiej[1]. Mama pisała recenzje do różnych pism społeczno-kulturalnych i chciała obejrzeć prezentację, by móc o wystawie napisać. Podczas jednej z następnych wizyt w tym mieście zatrzymałyśmy się w Hotelu Francuskim, by dziecko PRL-u zobaczyło prawdziwy hotel, a innym znowu razem, mniej więcej rok później, mama zaprowadziła mnie do mieszkania Anny i Jerzego Turowiczów na Lenartowicza. To najdawniejsze moje wspomnienie związane z ich osobami.

Mieszkanie było tajemnicze i na dziecku ze zrujnowanej po wojnie Warszawy robiło silne wrażenie: wysokie sufity, wielkie pokoje, już wtedy dość skrupulatnie założone książkami i papierami. Mieszkanie Turowiczów było niewątpliwie jedną z bardziej fascynujących krakowskich atrakcji. Coś jak zaczarowana jaskinia, no po prostu zupełnie inny świat… Tak wówczas, jak później nie opuszczało mnie wrażenie, że w mieszkaniu znajduje się dużo książek, dużo papierów i, co chyba najważniejsze, dużo ludzi.

Dwa pokoje, po prawej stronie od wejścia, zajmowali Anna i Jerzy. Z kolei środkowy pokój, do którego wchodziło się z korytarza (pierwszy od wejścia i największy, który z reguły bywa salonem albo gabinetem pana domu) był wynajmowany. Z sublokatorów pamiętam tylko ks. Adama Bonieckiego. Może dlatego, że gdy się o tym dowiedziałam, stwierdziłam, że koło tych drzwi należy przechodzić z szacunkiem.

Sporo działo się w kuchni, gdzie się siedziało i rozmawiało – o wszystkim: książkach i wystawach, redakcji „Tygodnika”, krakowsko-warszawskich plotkach, zagranicy (jeśli akurat ktoś miał szczęście odbyć jakieś zagraniczne wojaże), Goszycach. Czym są Goszyce dla pani Anny objaśniła mi mama. Nazwę usłyszałam po raz pierwszy, gdy u Turowiczów podano szarlotkę, do której pani Anna zamiast rodzynek dodawała konfiturę z róży. Robiła ją z płatków tej samej odmiany róż, które kiedyś rosły na goszyckich klombach.

Gdy teraz patrzę na tamten czas, wiem, że był on dla Turowiczów bardzo trudny finansowo. „Tygodnik” już co prawda wychodził od kilku lat, ale w domu przy Lenartowicza chyba się nie przelewało. Jedzenie było bardzo skromne. Ani wtedy, ani później nie zauważyłam, by Anna i Jerzy przywiązywali jakąś wagę do ubioru czy wystroju wnętrz. Wszystko było służebne wobec tego, czym naprawdę żyli.

W tym moja mama była do nich jakoś podobna. Podobnie jak Anna moja mama utraciła dom rodzinny i wyniosła z tego taką naukę, że nie należy się do niczego przywiązywać. Obie panie wojna definitywnie oduczyła zwracania uwagi na drobnomieszczańską stronę życia. Dla nich ważniejsi byli ludzie, którzy ich otaczali. Nie pamiętam, by „sprawy bytowe” były tematem jakichkolwiek rozmów. Turowiczowie byli po prostu otwarci, gościnni i tym, co mieli lubili się dzielić.

Turowiczów odwiedzałyśmy z mamą przy okazji każdej bytności w Krakowie – to był nasz w tym mieście stały punkt odniesienia (podobnie jak był nim dom Marii i Czesława Rzepińskich[2] przy ulicy 18 stycznia, dziś Królewskiej). I vice versa: kiedy Anna i Jerzy przyjeżdżali do Warszawy, przychodzili do naszego maciupeńkiego mieszkania przy Krakowskim Przedmieściu. Nie raz przyjeżdżali do stolicy, by stąd wyruszyć w dalszą podróż, np. Jerzy do Rzymu, a Anna do swoich przyjaciółek w Belgii. Gdy wracali, mogłyśmy być pewne z mamą, że odwiedzą nas ponownie, by podzielić się nowinami z Zachodu. Ludzie wyjeżdżali wówczas nieporównanie rzadziej niż dzisiaj, wymiana informacji była mocno ograniczona, więc takie kontakty były nie do przecenienia.

Anna i Jerzy byli stale obecni w naszym życiu. To byli bliscy nam ludzie – taka rodzina z wyboru, bo przecież cała rodzina mojej matki zginęła podczas niemieckiej okupacji Lwowa. Obok Turowiczów taką przyszywaną rodziną byli dla mnie także Maryna i Jerzy Zagórscy (przez kilka powojennych lat też mieszkali w Krakowie) oraz Rzepińscy.

***

Wiele lat później zaczęłam się zastanawiać, jak to się stało, że moja mama, która pojawiła się w Krakowie w 1945 roku jako zdemobilizowany 9 maja tegoż roku żołnierz I Armii Ludowego Wojska Polskiego, dość szybko, nie budząc niechęci otoczenia, weszła w najciekawsze intelektualnie krakowskie domy. Bo to jednak było dość dziwne: panna Guze, oficer wojska ludowego, z którym w 1944 roku przybyła do Lublina; pracownica Ministerstwa Kultury (w zarządzie muzeów, jako jednoosobowy referat; w styczniu 1945 roku przejął od niej tę funkcję prof. Stanisław Lorentz, mający po temu daleko większe kompetencje); po przyjeździe do Krakowa naczelnik wydziału kultury w magistracie, dość szybko w tym konserwatywnym, katolickim Krakowie się odnajduje. Przy największej otwartości i „postępowości” domów Turowiczów czy Zagórskich było to dość dziwne.

Wykoncypowałam, że o przyzwoitości i wiarygodności mojej mamy w oczach tak zacnych ludzi jak Turowiczowie, musiały zaświadczyć osoby, które znały moją mamę przed wojną, ze Lwowa. To była przede wszystkim Maja, zwana też Myszką, Huberówna-Rzepińska (córka prof. Maksymiliana Hubera, pierwszego rektora Politechniki Gdańskiej, słynnego mechanika), która przyjaźniła się z moją mamą jeszcze podczas studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Gdy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka w czerwcu 1941 roku, Maria Huberówna wyjechała z rodziną do Krakowa, mama zostawiła najbliższych i poszła piechotą do Kijowa, by ostatecznie zatrzymać się w Taszkiencie[3].

Drugim gwarantem wiarygodności mamy w nowym środowisku była Lidia Steinhaus-Kottowa, córka prof. Hugona Steinhausa, matematyka, i żona Jana Kotta, wówczas marksistowskiego krytyka literackiego. Lidia Kottowa też była przyjaciółką mamy jeszcze ze Lwowa, a odnalazły się po wojnie, dzięki Marynie i Jerzemu Zagórskim, którzy pomagali Kottom w Warszawie podczas okupacji. Poza tym, byli nauczyciele akademiccy pamiętający mamę z czasu studiów: we Wrocławiu prof. Władysław Podlacha, historyk sztuki, i prof. Hugo Steinhaus (korespondowali zresztą ze sobą), w Krakowie prof. Roman Ingarden (zachował się list, w którym filozof zaświadcza, że mama studiowała u niego we Lwowie).

Jako naczelnik miejskiego wydziału kultury mama chyba dobrze zapisała się w pamięci ludzi. Wiele lat później mój znajomy kupował coś dla mnie w jednym z krakowskich antykwariatów i wymienił moje nazwisko. „Czy to nie jest aby córka pani Joanny Guze?”. Gdy się okazało, że tak, nie miał słów, by się nachwalić, jak mama ludziom pomagała, kiedy była naczelnikiem. W połowie lat 80. towarzyszyłam znajomemu, który miał się spotkać z Tadeuszem Kantorem. Przychodzimy do Cricoteki, Kantor dyryguje swoimi akolitami, przedstawiamy się. „Aaa, pani jest córką Joanny Guze?”. I od razu była inna rozmowa.

Skoro zapisała się w pamięci nie tylko przyjaciół, ale i ludzi postronnych, chyba rzeczywiście efektywnie innym pomagała. Jak mówiła Maryna Zagórska, która miała złośliwe, ale jednocześnie wspaniałe poczucie humoru, mama rozdawała „drewniane płaszczyki”, bo nie było prawdziwych materiałów, tylko jakieś wojenne ersatze. Tak czy owak, mama pozostawiła po sobie tak dobre wrażenie, że procentowało ono nawet po latach.

W Krakowie po wojnie zamieszkiwało mnóstwo osób, szukających dla siebie miejsca po opuszczeniu Kresów czy zrujnowanej podczas powstania Warszawy. Zamieszkała tam m.in. Aniela Kott, siostra Jana Kotta, która była pracowniczką krakowskiej filii Instytutu Badań Literackich. Mama przyjaźniła się z nią od lat i jeździłyśmy do Lali, także wówczas gdy Kottowie mieszkali już w Stanach Zjednoczonych.

Mama uczestniczyła też, w czerwcu 1950 roku, w pogrzebie tragicznie zmarłego Ksawerego Pruszyńskiego, który został pochowany na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Było już ciemno, kiedy moja mama zorientowała się, że Julia Hartwig, narzeczona Pruszyńskiego, nie wróciła z cmentarza. Obie wówczas bardzo się przyjaźniły. Córka Maryny i Jerzego Zagórskich, Elżbieta, twierdzi że jej matka przeskoczyła przez cmentarne ogrodzenie, by odnaleźć Julię. Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Przypuszczam, że po tym, jak moja mama podniosła larum, wszyscy wrócili na Rakowice i panowie Jerzowie, Turowicz i Zagórski, spowodowali otwarcie cmentarza. W każdym bądź razie obaj ją stamtąd wyciągnęli, bo Julia próbowała popełnić samobójstwo. To wiekopomna zasługa całej czwórki, że ją odratowano. Mama ściągnęła do Krakowa brata Julii, dra Walentego Hartwiga, lekarza, by się nią zaopiekował.

Zdaję sobie sprawę, że to wszystko epizody, niektóre tragiczne, ale wiążące ludzi na całe życie.

***

Jerzy Turowicz był dla mamy łącznikiem z Kościołem i autorytetem w sprawach wiary. Mama, jak przypuszczam, była osobą wierzącą, ale nie miała potrzeby utrzymywania związków instytucjonalnych z Kościołem, choć Sobór Watykański II był dla niej przełomowym wydarzeniem. To, co pisał Jerzy Turowicz, pozycja „Tygodnika” w propagowaniu otwartego Kościoła posoborowego była dla mamy istotna i taka pozostała do końca. Po prostu, „światło wiary szło z »Tygodnika«”… Pamiętam spory mojej mamy z przyjaciółmi o katolicyzm i charakterystyczny sposób jej argumentacji. Oni swoje, a ona: ale „Tygodnik”, ale Turowicz, ale ks. Boniecki… Nawet ktoś zażartował: „Ależ pani jest klerykałką!”. Nie byłam jednak świadkiem jakichkolwiek rozmów między mamą a Jerzym na ten temat, choć, jestem pewna, rozmawiali o tym.

Proszę zwrócić uwagę, że to były inne czasy: dzieci i ryby głosu nie miały. Po posiłkach dzieci pędzono do ich pokojów, a pewnych spraw w ich obecności po prostu się nie poruszało. Nie dlatego, że „dzieci wypaplą” – choć rozziew między domem a szkołą był ogromny – tylko że: „to nie są tematy dla dzieci”. Świat dzieci był oddzielny i tej jego osobności strzeżono. Nie obciążano ich informacjami o wszystkim, co się działo. Nieprzypadkowo więc moja świadomość polityczna zaczyna się w 1968 roku, kiedy miałam 18 lat (i wtedy jednak nie rozmawiało się o wszystkim, aczkolwiek wolno już było słuchać). Poza tym, była kindersztuba. Pamiętam obiad u Międzyrzeckich (ich córka, Daniela, jest parę lat młodsza ode mnie), podczas którego któraś z nas chciała coś powiedzieć. Artur, który był człowiekiem pełnym poczucia humoru, skwitował to następująco: „Czy tu ktoś zadawał pytanie Danieli i Justysi?”. I już było wiadomo, że można odezwać się wtedy, gdy zapytają.

Wracając do rozmów o wierze. Wielką radością był wybór kard. Karola Wojtyły na papieża, z niecierpliwością czekało się na relacje Jerzego z inauguracji pontyfikatu czy później kolejnych podróży papieskich. W Wielki Tydzień ’79 mama chciała pojechać do Rzymu na czas Triduum Paschalnego, co mnie zdziwiło, bo mama nie była nigdy szczególnie zaangażowana w praktyki religijne. Miałyśmy zamieszkać u sióstr zakonnych i mama zwróciła się o rekomendację w tej sprawie do Jerzego Turowicza. Oczywiście, udzielił jej. Przypuszczam, że dziesięć lat później rekomendacja Turowicza mogłaby zaszkodzić, a nie pomóc, bo na przełomie lat 80. i 90. okazało się, że nie cały Kościół myśli tak samo, czy chociaż podobnie, jak Jerzy Turowicz. Afronty, które zaczęły wówczas spotykać Turowicza mama traktowała bardzo osobiście, m.in. obraźliwe wystąpienie Lecha Wałęsy wobec Jerzego Turowicza, w czerwcu 1990 roku na zjeździe Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, potraktowała właściwie tak, jakby to ją obrażono, bo tak dalece utożsamiała się z postawą Jerzego i długo trwało zanim przebaczyła Wałęsie.

W pamięci zostały mi rozmowy na mniej intymne niż wiara tematy – Jerzy opowiadał o nowinkach kulturalnych: o obejrzanych wystawach i filmach, przeczytanych książkach. Od tych rozmów minęło prawie 40 lat, więc trudno mi sobie przypomnieć szczegóły, ale pamiętam ich nastrój, żywość, entuzjazm, zaangażowanie rozmówców. Cała trójka: Anna, Jerzy i moja mama to byli ludzie, którzy nie przechodzili obok niczego obojętnie.

Film był pasją i Jerzego, i mamy. Jak napisał Jacek Sempoliński we wspomnieniu o mojej mamie jako krytyku artystycznym, ona poczuła się zdradzona przez sztukę współczesną i uznała, że sztuką XX wieku, z którą ona może się utożsamić, jest film. Pisała przez kilka lat recenzje filmowe w tygodniku „Film”, prowadzonym najpierw przez Aleksandra Jackiewicza, a potem Bolesława Michałka. Na marginesie: losy tych ludzi wciąż się zazębiały, bo żona Michałka, Janina, pracowała w Muzeum Narodowym, a jej ojciec był przed wojną szefem wydziału kultury w magistracie warszawskim i przyjaźnił się z prof. Lorentzem, dyrektorem MN po wojnie. Takie przeplatanie się to coś, co górnolotnie nazywane jest kontynuacją elit.

Porządkując papiery po mamie, znalazłam zdjęcie zrobione podczas wspólnych wakacji w Zakopanem w połowie lat 60.: Jerzy był z Łukaszem, synem Elżbiety, Julia Hartwig z Danielą, moja mama ze mną. Mam oczywiście i zdjęcia robione przez samego Turowicza, który był zapalonym fotografem. Znalazłam też ciepły list, w którym Jerzy dziękuje mamie za napisanie książki o impresjonistach (wydanej w 1964 roku), pionierskiej w Polsce pracy na ten temat.

Kontakty między Turowiczami a mamą rozluźniły się nieco w latach 90., kiedy mamę dopadły kłopoty z poruszaniem się. Trochę też zaczęła popadać w mizantropię i ciężar życia krakowsko-warszawskiego przeniósł się do domu Julii i Artura Międzyrzeckich, czego mama trochę później żałowała. Ale, co tu kryć, był to efekt jej działań: uchylała się przecież cały czas od życia towarzyskiego, by móc pracować, pracować, pracować.

Kontakty nie przeniosły się na następne pokolenie. Nie mam już tak intensywnego kontaktu z córkami Turowicza, jak miała moja mama z Jerzym i Anną, czy ich środkową córką, Joanną. Bo odległość, bo obowiązki… To raczej Anna i Jerzy byli właściwie do końca niesłychanie mobilni i otwarci, ciągle świata i innych ciekawi.

***

Jerzego i moją mamą łączyły też cechy charakteru i skłonność do pewnego rodzaju zachowań, które ogólnie można by nazwać społecznymi, a opierającymi się na przekonaniu, że pomocy się nie odmawia.

W stanie wojennym mama pracowała w Prymasowskim Komitecie Pomocy Represjonowanym i ich Rodzinom, spisując zeznania poszkodowanych. Obok siedziała pani adwokat, która udzielała porad. Potem mama redagowała listy i podania. A więc działalność nie na pierwszej linii, ale gdzieś na zapleczu. Nie była osobą, która pójdzie na barykady, raczej zajmie się pracą organiczną, przy której jednak będzie nie do zastąpienia. Była współzałożycielką Towarzystwa Kursów Naukowych w 1978 roku – nie wykładała, bo nie cierpiała tego robić (wolała pisać), ale że potrzeba było – dla ochrony tego przedsięwzięcia przed władzą – ludzi w pewnym wieku, z dorobkiem i zasługami, których już nie można było specjalnie dotknąć (co zrobią starszej pani?), to mama oczywiście zgodziła się być parasolem TKN-u. Prowadziła działalność społeczną, mimo że przez całe życie była niesłychanie aktywna zawodowo.

Taki rodzaj zaangażowania, bezsprzecznie wypływający z potrzeby serca, mama musiała wynieść jeszcze ze Lwowa. Z salonu intelektualno-artystycznego pani Stanisławy Blumenfeldowej (tej samej, która występuje na kartach dzienników Anny Kowalskiej i Marii Dąbrowskiej), czy z zapatrywań światopoglądowych na kwestie społeczne przedwojennej socjalistki Haliny Górskiej. Nawet pobyt mamy w Rosji Sowieckiej nie zachwiał w niej tą potrzebą angażowania się.

W Jerzym Turowiczu widziałam podobne cechy: mrówcza praca, bezinteresowne angażowanie się na rzecz innych, wrażliwość na ludzi i ich potrzeby, skromność – prędzej praca „na tyłach” niż wysuwanie się do pierwszego szeregu. W sposobie bycia czy mówienia był niesłychanie zjednujący – on nawet nie musiał wiele mówić, sama jego obecność działała na wszystkich kojąco, budziła dobre uczucia i życzliwość. To pokazuje, że można być człowiekiem wielkiej wiary, a jednocześnie być przeciwieństwem tego, co kojarzy się ze słowem „kruchta”. Bo Jerzy był daleki od dogmatyzmu, liberalny na tyle, na ile zasady wiary mu pozwalały, i otwarty na wszelkie zjawiska artystyczne czy polityczne. On mógł się z jakimiś poglądami nie zgadzać, a pewne sprawy mogły nie budzić jego sympatii, natomiast zawsze był tego wszystkiego ciekawy.

Dlatego chyba tak istotna dla wielu stała się sama świadomość, że istnieje ktoś taki jak Turowicz. On dawał poczucie, że bez względu na to co się dzieje, jest jasny punkt w Krakowie, rodzaj światełka w dylematach. I za każdym razem, kiedy coś się działo, wielu ludzi wykonywało bezwiedny obrót w stronę Krakowa: „A co myśli o tym Turowicz?”. Nawet nie „Tygodnik”, bo ten nie zawsze mógł wszystko napisać, ale jego naczelny.

Kiedy byłam dzieckiem, Turowicz przypominał mi postać niedźwiedzią. Miałam wrażenie, że jest w nim coś niesłychanie ciepłego i nawet jeśli się nie odzywał, miało się wrażenie, że on wszystkich obejmuje. Anna, jak mi się wydaje, była tą stroną bardziej surową, zasadniczą. Dorosłam, ale to wrażenie pozostało. Może dlatego, że moje pokolenie takich ludzi jak Turowicz – nie ulegające erozji autorytety moralne – potrzebowało. Myśmy byli wychowani w szacunku dla przewodników, którzy wiedzą lepiej, bo mają szlachetny charakter, dorobek, doświadczenie.

Dorobkiem Jerzego był „Tygodnik Powszechny”. Pismo katolickie, ale nie „kruchciane”, bo w momentach zawirowań dziejowych uwiarygodniło się w oczach ludzi stojących daleko od Kościoła. „Tygodnik” czytało się z rewerencją, każdy numer przekazując dalej. Rozpoczynałam od lektury „Obrazu tygodnia” – wszyscy wiedzieli, że rubrykę pisze Krzysztof Kozłowski, ale zakładano, że ostatnie słowo na temat jej kształtu ma Jerzy Turowicz – dla myślących ludzi w Polsce to był wiarygodny obraz świata i kraju. Potem od razu przechodziło się do ostatniej strony, czyli felietonów Kisiela czy, do 1976 roku, Słonimskiego. W trzecim kroku dopiero otwierało się numer i czytało teksty.

Warszawa, 15 czerwca 2009 r.

JOANNA GUZE (ur. w 1917 roku w Żytomierzu – zm. w 2009 roku w Warszawie) była tłumaczką, krytykiem i historykiem sztuki, eseistką. Studiowała na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, przemianowanym na Uniwersytet Iwana Franki, później w Taszkiencie. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej przebywała m.in. w Kijowie i Kazachstanie. W 1943 roku zgłosiła się do Armii Polskiej w ZSRR, z którą dotarła do Lublina.

Tłumaczyła z języka francuskiego (m.in. Alberta Camusa, Stendhala, Jules’a Verne’a, Chateaubrianda; pisma o sztuce Charles’a Baudelaire’a i Paula Valéry’ego) oraz rosyjskiego (m.in. Iwana Turgieniewa). Wydała tomy szkiców i opowieści, m.in. Impresjoniści (Wiedza Powszechna, Warszawa 1964, I wyd.), Twarze z portretów (PIW, Warszawa 1974), Wśród bohaterów kina (Nasza Księgarnia, Warszawa 1983), Dialogi ze sztuką (Oficyna Literacka, Kraków 1992).

JUSTYNA GUZE (ur. w 1950 roku w Warszawie) jest historykiem sztuki, kustoszem Muzeum Narodowego w Warszawie. Mieszka w Warszawie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Wystawę monograficzną malarstwa Olgi Boznańskiej otwarto w krakowskim Muzeum Narodowym 5 stycznia 1960 roku.

[2]        Czesław Rzepiński (1905–1995) był malarzem (przedstawicielem koloryzmu). W latach 1926–1929 studiował w krakowskiej ASP, potem w Paryżu u Józefa Pankiewicza. Był członkiem ugrupowania Zwornik. W 1937 roku założył w Katowicach z Józefem Jaremą Szkołę Malarską im. Aleksandra Gieysztora. Malował pejzaże, martwe natury, portrety i kompozycje figuralne.

[3]        Patrz: Joanna Guze, Lwów i od Lwowa na wschód, „Zeszyty Literackie” nr 1, zima 2006, s. 120–137, cykl: Zapisane w pamięci.