Karol Tarnowski

 

Jerzego Turowicza poznałem prawdopodobnie przez jego żonę, Annę, po wojnie, w Krakowie. Moja mama – Janina Wanda z Pawlikowskich, primo voto Woźniakowska, secundo voto Tarnowska – była z Anną w bardzo dobrych relacjach. Obie panie były zresztą nie tylko ze sobą zaprzyjaźnione, ale i spokrewnione. Wacław Wolski, mąż Maryli z Młodnickich Wolskiej, a ojciec m.in. Beaty Obertyńskiej i Anieli Pawlikowskiej (Jacek Woźniakowski i ja jesteśmy siostrzeńcami jej męża, a brata naszej matki, Michała Pawlikowskiego), był wujem matki Anny – Zofii z Zawiszów Gąsiorowskiej-Kernowej. Niewykluczone więc, że pewnego dnia Anna przedstawiła mnie, wówczas kilkunastoletniego, „panu redaktorowi”. A może wcale nie? Może po prostu zaszedłem do redakcji przy Wiślnej i mój starszy brat przyrodni, Jacek Woźniakowski, mnie przedstawił. A może było jeszcze inaczej? Może poznałem go przez „kresową” przyjaźń mojej matki z Janiną i Antonim Gołubiewami, których odwiedzaliśmy w ich mieszkaniu przy Jaskółczej. Schodzili się tam wówczas – na początku lat 50. – wszyscy Tygodnikowcy, a że trochę w tym towarzystwie się wymądrzałem, być może po jednym z takich spotkań Turowicz zaproponował mi, byśmy zwracali się do siebie po imieniu.

Pamiętam, że w pewnym momencie towarzystwo zbierające się u Gołubiewów zaczęło się odnosić z szaloną nieufnością do Pawła Jasienicy, tak że wręcz bali się przy nim mówić. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Wydawało mi się też, że Jasienica to zauważa i bardzo cierpi z tego powodu. Może nie rozumieli jego motywów współpracy z PAX-em, którą rozpoczął po zwolnieniu z więzienia w 1949 roku? U mnie w domu Lecha Beynara bardzo się szanowało i do głowy by mi nie przyszło źle o nim myśleć. Może jednak się mylę – byłem przecież smarkaczem i niewiele z tego, co się działo, rozumiałem. Czas zresztą pokazał, że jakiekolwiek obawy o lojalność Jasienicy – jeśli faktycznie się pojawiły – były całkowicie bezpodstawne.

Miałem wtedy kilkanaście lat, był początek lat 50., już po odebraniu „Tygodnika” prawowitej redakcji. Dla mnie to był najgorszy czas (właśnie zdałem maturę, w maju 1953 roku) – poczucia nieuctwa, nieprzystosowania do rzeczywistości, rozdarcia między ziemiańską kulturą mojego domu, kompletnie nie pasującą do tamtej epoki, a własnymi, nie do końca zresztą sprecyzowanymi, aspiracjami. I wtedy właśnie Jerzy Turowicz zbierał w mieszkaniu na Lenartowicza bliskich sobie młodych ludzi, m.in. Danutę Chmielecką (pianistka), Beatę Tyszkiewicz (późniejsza aktorka), Tomka Sikorskiego (kompozytor i pianista, syn muzykologa Kazimierza Sikorskiego), swoją córkę Elżbietę, mnie, by czytać nam wiersze Gałczyńskiego, Herberta, Lieberta, Miłosza. Robił to fenomenalnie! To było ciepłe, afirmatywne przeżycie, a pomysł bardzo do Jerzego podobny – w tamtym ponurym czasie zbierać się po domach, by czytać wiersze znakomitych poetów. Kiedyś nawet urządził nam na Lenartowicza potańcówkę, podczas której piegowata Beata Tyszkiewicz tańczyła z Sikorskim.

O tym, co się dzieje w Polsce myśmy nie rozmawiali, bo byliśmy przecież żółtodziobami. Jerzy przybliżał nam co innego, np. sztukę, tym bardziej że zbierał albumy z wydawnictwa Alberta Skiry (to dzięki niemu poznałem sztukę współczesną), i muzykę, choćby Igora Strawińskiego.

Jerzy kształtował nasze wybory estetyczne, próbując, mimo mrocznych czasów, pokazać młodym ludziom inny świat i inne wartości. Był mistrzem wprowadzającym, czy też wtajemniczającym, w świat i bardzo był w tym wszystkim przyjacielski. Wtedy znikała jego redaktorska surowość i niedostępność, które miałem poznać, gdy zacząłem publikować na łamach jego pisma.

***

Jerzy zwracał się do mnie per „brateuszu”, ale jeśli ktoś myśli, że z tego powodu było mi łatwiej znaleźć się na łamach pisma, jest w wielkim błędzie. Cały czas miałem poczucie, że jestem traktowany w „Tygodniku” przede wszystkim jako młodszy brata Jacka Woźniakowskiego, na którego patrzy się przyjaźnie, ale i z pewnego rodzaju protekcjonalną wyższością. Do tego dokładały się kłopoty z własną tożsamością, bo Jacek był wówczas moim idolem i chciałem być taki jak on – na początek więc, choć miałem inny zawód (kształciłem się przecież na pianistę), chciałem pisać.

Zacząłem od pisania krótkich recenzji z koncertów i książek o muzyce, także z wystaw plastycznych, które Turowicz brał na warsztat i adiustował, ewentualnie skracał, ale ostatecznie drukował. Pochwał ani zachęt nie słyszałem (może Turowicz wychodził z założenia, że samo wydrukowanie tekstu w „Tygodniku” winno być dla mnie zaszczytem?), ale chyba nie było to złe, bo mam wewnętrzne przekonanie, że Turowicz nie puściłby niczego, co nie zasługiwałoby na druk. Nie poddawałem się więc i pisałem dalej, m.in. opublikowałem artykuł na temat zjazdu muzykologicznego w Krakowie, po którym Michał Bristiger powiedział mi, że jestem najlepszym krytykiem muzycznym w Polsce. Ostatecznie usłyszałem więc jakieś ciepłe słowa na temat moich ówczesnych prób publicystycznych…

Jednym z bardziej znaczących tekstów, jaki w tamtym czasie na przełomie lat 50. i 60. zamieściłem w „Tygodniku”, był duży materiał o wystawie malarskiej obejrzanej w Paryżu[1]. Nawet mój starszy „straszliwy” brat uznał, że jest świetny. Redaktorem „Tygodnika” jednak nie zostałem, a romans z pismem skończył się, kiedy w 1963 roku wyjechałem do Szczecina, gdzie pracowałem jako pianista w filharmonii. Po powrocie do Krakowa rozpocząłem studiowanie filozofii. Co jakiś czas przedstawiałem w redakcji teksty z tej właśnie dziedziny – drukowano je, ale nieraz po długim pobycie w poczekalni, bo „za trudne”. Drukowałem później nawet jakieś teksty o Kościele, co wszystko zawsze Jerzemu się podobało, ale nic większego – choćby jakaś forma ściślejszej współpracy z redakcją – z tego nie wyniknęła. Z drugiej strony – czy w ogóle kogokolwiek w „Tygodniku” jakoś mocniej przytulano? Nie zauważyłem. Poza tym może nie miałem szczęścia do „Tygodnika”, ale w miesięczniku „Znak” wciąż sporo publikowałem i publikuję.

Zarówno Turowicz, jak Hanna Malewska, redaktor naczelna „Znaku”, byli krytyczni wobec autorów i posiadali talentyzm, tzn. potrafili znajdywać talenty, trafnie ocenić, kto go ma, a kto jest go pozbawiony. Sprostać wymaganiom pisarskim ich obojgu było naprawdę trudno. I Malewska, i Turowicz byli przedstawicielami ostatniej generacji pewnej formacji moralnej i patriotycznej, ale też wysokiej kultury przedwojennej, wychowanej na bardzo dobrym szkolnictwie i kontaktach intelektualnych z myślą zachodnią. To byli ludzie dzielni, twardzi, krytyczni, nie sentymentalni.

Wysokie wymagania przykładali do ludzi o dużo mniejszych możliwościach formacyjnych – sierot Polski Ludowej: ludzi, którzy uczyli się w gorszych niż oni szkołach, przychodzili z różnych domów i z różnymi nawykami, mieli też mniejsze możliwości podróżowania, czytania zachodnich publikacji, uczenia się języków. Malewska i Turowicz nie przyjmowali do wiadomości tych zmienionych realiów: wysokie wymagania stawiali wszystkim aspirantom. Kiedyś moja żona, Maria, napisała recenzję z książki wydanej przez Znak o św. Franciszku Ksawerym; Malewska na to: „Niech pani napisze esej”. Na tym między innymi polegało to właściwie ustawiczne podwyższanie poprzeczki. Zachęt raczej nie stosowano. W efekcie albo się pasowało do tego kalibru, albo nie. To przekonanie nie opuszczało mnie przede wszystkim w kontaktach z redakcją „Tygodnika” – zawsze miałem wrażenie, że nie sposób przy pomocy tylko własnych wysiłków wedrzeć się tam, że albo się pasuje, albo nie…

Malewska, w czasie wojny szefowa komórki szyfrów w AK i uczestniczka powstania warszawskiego, była osobą niezwykle surową i ascetyczną, a jednocześnie intelektualistką najwyższego lotu. Budziła respekt jeszcze większy niż Jerzy, który posiadał łagodniejsze strony swojej osobowości, np. lubił się bawić, nie opuszczał żadnego spektaklu w Piwnicy pod Baranami. Kiedyś poszliśmy razem na koncert jazzowy do Klubu pod Jaszczurami – cudownieśmy się bawili. Jazz okazał się jednak bardziej odkryciem dla mnie – że w ogóle można było słuchać takiej muzyki! – niż dla Jerzego. On już go znał. Pamiętam nasze uwagi, że ta muzyka ma jakąś „dyscyplinę intelektualną”.

O ile więc moje kontakty nieformalne z Jerzym były wcale częste i przyjazne, formalne do udanych nie należały. Przypuszczam jednak, że nie miał on o tym zielonego pojęcia i bardzo by się zdziwił, gdyby mu o tym powiedzieć. Jerzy chyba uważał, że tak właśnie powinno być. Przez wszystkie lata teksty z reguły przynosiłem sam z siebie, raczej nie zdarzały się jakieś zasadnicze rozmowy prowadzące do zamówienia u mnie artykułu. Nigdy też nie przełamałem nieśmiałości w stosunku do Jerzego, choć z wiekiem stawał się on przecież coraz bardziej łagodny.

Wracając do pisma, zawsze wydawało mi się ono za mało otwarte na nowych autorów. Brakowało przekonania, że przecież nieważne jest, skąd kto przychodzi, niech napisze tekst i na tej podstawie ocenimy, czy może do nas przystać. Bo w każdym autorze może tkwić coś ciekawego, co w sposób ważny dla pisma się rozwinie. To chyba zdrowsze od skupiania się na kilku nazwiskach.

Nie mam jednak wątpliwości, że pismo zgromadziło wybitne indywidualności. I to po przejściach wojennych, w czasach komunizmu, kiedy ludzie musieli mieć do siebie pełne zaufanie, dlatego m.in. dobierali się na zasadzie pokrewieństwa duchowego czy intelektualnego. Szkoda, że zasadę „ograniczonego zaufania” przejęły kolejne pokolenia redaktorów, pracujące w zupełnie innych warunkach historycznych, nie zastanawiając się, czy na pewno elitarność pisma polega na zawężaniu grona współpracujących z pismem autorów.

***

Anna Turowiczowa miała pasję wyszukiwania „dobrych księży”, czyli mądrych, z otwartym umysłem i sercem – wręcz „polowała” na nich. Kiedyś namówiła mnie na pójście na rekolekcje do jednego z kościołów, bo właśnie kogoś takiego znalazła. Warto było – usłyszałem wtedy po raz pierwszy ks. Józefa Tischnera.

Jerzy natomiast – zdeklarowany tomista – wprowadzał mnie w filozofię. Pożyczałem od niego książki Jacquesa Maritaina i innych personalistów. Jego biblioteka była przedmiotem mojej absolutnej fascynacji, tym bardziej że też mam lekkie skrzywienie kolekcjonerskie – lubię książki jako takie (spotykaliśmy się czasami z Jerzym w antykwariatach, np. u Krzyżanowskiego przy ul. Św. Tomasza, gdzie znajdywałem francuskie książki filozoficzne). Pożyczałem od Jerzego zakurzone tomy Maritainów i Mounierów, ale którąkolwiek książkę wziąć by do ręki, okazywało się, że Jerzy całe dzieło skrupulatnie przeczytał, robiąc zakreślenia i uwagi na marginesach.

Jerzy był posłusznym i wiernym synem Kościoła. I człowiekiem Soboru, który przeczuwał jego konieczność od czasów przedwojennych właściwie. Był uosobieniem katolicyzmu otwartego, ale w sumie ortodoksyjnego – trzymał się jednak nie tyle kurii, ile podstawowych założeń dogmatycznych Kościoła, a więc m.in. podzielał dogmaty katolicyzmu, doceniał znaczenie Kościoła w społeczeństwie i łączności z papieżem, choć jednocześnie nie ukrywał krytycznych wobec Kościoła sądów. Jerzy wiedział bardzo dobrze, że Kościół potrafi być instytucją opresyjną, ale dla niego to nie był powód, by go porzucać. To była taka elementarna wierność, nie pozbawiona krytycyzmu. To właśnie tacy ludzie mogliby powiedzieć do Jezusa w momencie, gdy opuściło Go wielu uczniów: „Panie, do kogóż pójdziemy…”.

Kraków, 21 lipca 2009 r.

Prof. KAROL TARNOWSKI (ur. 20 lutego 1937 w Krakowie) jest filozofem.

Absolwent krakowskiej Akademii Muzycznej w klasie fortepianu, do końca lat 70. był koncertującym pianistą. W latach 1963– 1965 – pianista w Filharmonii Szczecińskiej. Do 1989 r. współpracował z Akademią Muzyczną w Krakowie jako akompaniator.

Wybrał pracę naukowca, rozpoczynając w drugiej połowie lat 60. studia filozoficzne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego zainteresowania skupiają się wokół filozofii Boga i wiary, fenomenologii (głównie Martin Heidegger i francuska fenomenologia: od Gabriela Marcela po Emmanuela Lévinasa i Jean-Luca Mariona), francuskiej filozofii refleksji i hermeneutyki (Jean Nabert, Paul Ricoeur). Był wykładowcą UJ, krakowskiego seminarium duchownego oraz Papieskiej Akademii Teologicznej (wraz z ks. Józefem Tischnerem współtworzył w jej ramach Wydział Filozoficzny), poprzedniczki Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, gdzie kieruje Katedrą Filozofii Boga. Jest członkiem PAU, redakcji miesięcznika „Znak” oraz Rady Programowej Instytutu Myśli Józefa Tischnera. Wydał m.in.: Bóg i wiara w myśli Gabriela Marcela (PWN 1990), Człowiek i transcendencja (Znak 1995, I wyd.), Wiara i myślenie (Znak 1999), Bóg fenomenologów (Biblos 2000), Usłyszeć niewidzialne: zarys filozofii wiary (Instytut Myśli Józefa Tischnera–Znak 2005), Tropy myślenia religijnego (Instytut Myśli Józefa Tischnera 2010).

Na łamach „Tygodnika Powszechnego” debiutował pod koniec lat 50. jako recenzent muzyczny. Publikował też recenzje z książek i wystaw plastycznych. Od 1989 roku redaktor naczelny serii wydawniczych Znaku: „Teologia Żywa” oraz „Biblioteka Filozofii Religii”, później prowadzonej pod nazwą „Filozofia i Religia”.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Karol Tarnowski Malarstwo w Paryżu, „Tygodnik Powszechny” nr 37, 14 września 1958, s. 6.