Ks. Mieczysław Turek

„Tygodnik Powszechny” prenumerowałem od 1945 roku. Jeszcze byłem klerykiem, bo święcenia przyjąłem cztery lata później. Jego redaktora naczelnego, Jerzego Turowicza, pokazano mi po raz pierwszy w katedrze na Wawelu, gdzie przychodził z rodziną na mszę w najważniejsze święta. Przychodził też prof. Stefan Swieżawski. Siedzieli z rodziną w stallach.

W 1953 roku, po zamknięciu prawowitego „Tygodnika”, Turowicz wygłaszał wykłady, o jakie poprosili go krakowscy wikarzy. Spotykaliśmy się wówczas raz na tydzień w moim mieszkaniu przy Warszawskiej, w kamienicy gdzie mieszkali m.in. księża pracujący w parafii św. Floriana (moim poprzednikiem w tym mieszkaniu, jak i na stanowisku wikarego, był ks. Karol Wojtyła, który wyprowadził się na Kanoniczą, by pisać doktorat). Pierwszy wykład Turowicza nosił tytuł „Religia i kultura”. Wtedy poznałem go osobiście.

***

Z czasów seminaryjnych znałem jego brata, ks. prof. Juliusza Turowicza, który na pierwszym roku wykładał wstęp do teologii i był wicerektorem seminarium; poza tym był wikariuszem w Kolegiacie św. Anny i tam spowiadał. Mając 70 lat, poszedł do kard. Wojtyły i powiedział, że chce przejść na emeryturę, a jako swego następcę wskazał mnie. Zrobił tak, bo mnie znał, wiedział jak mówię kazania i jak katechizuję. No i widać uznał, że będę dobrym następcą.

Problem w tym, że nie miałem wtedy nawet magisterium, bo kard. Adam Stefan Sapieha uważał, że tytuły naukowe nie są księżom potrzebne. My powinniśmy czytać literaturę teologiczną – ale nie dla uzyskania tytułów i dyplomów, tylko dla bycia au courant w tej tematyce – i zajmować się duszpasterstwem. Jeśli ktoś miał się uczyć, kard. Sapieha wysyłał go zagranicę (np. ks. Wojtyłę czy ks. Stanisława Starowieyskiego, stryja ks. prof. Marka Starowieyskiego i mojego kolegę z roku, który później wyjechał do Brazylii, bo tam brakowało księży). W takiej sytuacji zrobiłem licencjat u ks. Eugeniusza Florkowskiego (wtedy nie trzeba było bronić pracy, ale zdać całość teologii).

Pierwszy referat, jaki przedstawiłem na seminarium ks. Florkowskiego, napisałem w oparciu o literaturę niemieckojęzyczną: „Sietz im Leben w literaturze biblijnej”. Tu muszę wtrącić, że niemieckiego świetnie się nauczyłem jeszcze przed wojną. A po jej wybuchu, gdy zdałem maturę w szkole handlowej, pracowałem w monopolu spirytusowym jako praktykant. Dzięki znajomości niemieckiego byłem nawet przez dwa tygodnie sekretarzem wicedyrektora monopolu spirytusowego i widziałem, co się dzieje, gdy Niemcy przychodzili po deputaty alkoholu… Moim szefem był poczciwy Niemiec z Prus Wschodnich, ale stanowisko wicedyrektora piastował volksdeutsch – bardzo nieprzyjemny człowiek. Mój szef tak go rugał za różne przewinienia i wrzeszczał na niego, aż radość brała słuchać!

Wracając do moich studiów. Nim jeszcze zrobiłem licencjat, postanowiłem nauczyć się języka angielskiego. Pomógł mi wtedy prof. Przemysław Mroczkowski, anglista, którego znałem z Kolegiaty św. Anny. Właśnie w kolegiacie dawał lekcje niedużej grupie. Robiłem na tyle duże postępy, że dość szybko kupiłem pierwszą książkę w tym języku – to były wykłady Arnolda Toynbee wygłaszane dla kleryków protestanckich w Tokio na temat: chrześcijaństwo a inne religie. Spodobała mi się do tego stopnia, że następny referat napisałem właśnie na ten temat, a po jego wygłoszeniu usłyszałem od ks. Florkowskiego: „No to ksiądz ma licencjat”.

***

Gdy zostałem księdzem w Kolegiacie św. Anny, gdzie jestem do dziś, pewnego dnia przyszedł do mnie redaktor „Tygodnika” Bronisław Mamoń z pytaniem, czy bym nie napisał artykułu o katechizacji. Prowadziłem lekcje religii od lat (wśród moich uczniów nie brakowało dzieci redaktorów i autorów „Tygodnika”), więc mnie to zaciekawiło. Ponieważ nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, stwierdziłem, że po prostu opiszę swoich katechetów – uważałem, że takimi właśnie powinni być katecheci obecni. W tekście pojawili się m.in. młodziutki ks. Jan Pietraszko (późniejszy biskup, wieloletni kaznodzieja z Kolegiaty św. Anny, który wtedy, gdy jako młody chłopak go poznałem, świetnie prowadził katechezę) i bardzo dobry katecheta, ks. Szlachta, proboszcz w Kalwarii Zebrzydowskiej. Artykuł bardzo się spodobał[1].

Ponieważ nie zarzuciłem czytania książek Toynbee’ego, z czasem poznałem go dosyć dobrze i po jego śmierci napisałem artykuł na jego temat do „Tygodnika”[2]. Ks. prof. Marian Michalski powiedział, że napisałem o tym autorze bardziej interesująco niż prof. Aleksander Rogalski, który zajmował się twórczością Arnolda Toynbee’ego dużo wcześniej niż ja. Gdy Znak wydał jedną z książek Chestertona, Jacek Woźniakowski poprosił mnie, bym napisał coś na temat tego pisarza i zachęcił czytelników do sięgania po jego książki. Tak powstał artykuł „Chesterton – mój przyjaciel”[3]. Kolejny artykuł dla „TP” napisałem wiele lat później, gdy prowadzona przeze mnie Schola Cantorum Cracoviensis z Kolegiaty św. Anny miała występy we Francji z koncertem polskich pieśni[4].

I na tym koniec mojego „Tygodnikowego” pisarstwa. Przyznaję, że pisanie nie za bardzo mnie pociągało.

***

W 1991 roku, gdy ks. Andrzej Bardecki został odwołany przez kard. Franciszka Macharskiego z funkcji asystenta kościelnego „Tygodnika” i przeniesiony na emeryturę, Turowicz razem z Krzysztofem Kozłowskim poprosili kardynała, by przydzielił pismu kapelana. Najpierw został nim ks. Adam Boniecki, który piastował tę funkcję jedynie przez trzy lata, gdyż w 1994 roku został generałem zgromadzenia marianów. Gdy redakcja ponowiła prośbę, kardynał wskazał kogoś, kto publikował w pismach PAX-u. Redaktorzy tej kandydatury nie przyjęli, a zapytani, kogo by chcieli, wskazali ks. (dzisiaj już profesora) Łukasza Kamykowskiego. Usłyszeli jednak od Macharskiego: „Kamykowski jest przeznaczony do wyższych zadań”. I wtedy redaktorzy zaproponowali mnie, na co kardynał się zgodził.

Pojawiłem się w redakcji, dostałem od Turowicza nowy długopis i uczestniczyłem w zebraniach (bardzo ostro spierał się na zebraniach ks. Bardecki; ale najwięcej dyskusji prowadził Adam Szostkiewicz, który mówił świetne rzeczy, bo był inteligentny i obeznany z polityką). Oczywiście, starałem się pojawiać w redakcji codziennie. Janusz Poniewierski, ówczesny szef działu religijnego i mój bezpośredni przełożony, zawsze coś mi zadawał: a to redagowanie tekstów, a to opiniowanie.

Siłą rzeczy zacząłem widywać częściej Turowicza i zapamiętałem go jako szefa, który nie nie narzuca się, nie kontroluje, jest spokojny, cichy, ale bardzo mądry. Jemu po prostu zależało na piśmie i nikt nie mógł mieć, co do tego wątpliwości. Raz się zdenerwował, że redaktorzy trzymają w swoich teczkach teksty dobrych i światłych katolików i nie reagują na ich listy. Okazało się, że ktoś od pół roku czeka na odpowiedź… Zrobił o to awanturę i nawet wymienił, kto konkretnie trzymał te teksty.

Chciałem trochę więcej pracować w „Tygodniku”, ale jakoś mi to nie wychodziło. Robiłem jednak zawsze to, co było konieczne i nigdy nie odmawiałem pomocy. Poza tym niesłychanie ceniłem „Tygodnik”, podobnie jak miesięcznik „Znak” – oba pisma dawały mi bardzo dużo, ponieważ sporo miejsca poświęcały filozofii i teologii. A ja chciałem być z tą problematyką na bieżąco, choćby ze względu na młodzież, która chętnie chodziła na moją katechizację. Poza tym ze względu na kleryków, którym przez 20 lat wykładałem katechetykę na pierwszym roku seminarium, i siostry urszulanki szare, które uczyłem katechizacji. Prowadziłem też zajęcia z teologii w ramach dwuletniego kursu uruchomionego w referacie duszpasterstwa rodzin krakowskiej kurii przez dr Wandę Półtawską i ks. prof. Juliusza Turowicza. Kurs przygotowywał fachowców, którzy mieli się zajmować sprawami rodziny.

***

Gdy Jerzy Turowicz zachorował, przynosiłem mu komunię świętą raz w tygodniu – w każdy czwartek. Po modlitwie pani Anna Turowiczowa zapraszała na kawę i śniadanie. Oczywiście Jerzy też chciał pić kawę, ale pani Anna była nieubłagana: „Jerzy, ty już dzisiaj kawę piłeś, więcej nie możesz, lekarz zabronił”. „Ale to nie była kawa, tylko mleko z kawą” – nie poddawał się Jerzy.

Znalazłem się na Lenartowicza także w tym dniu, kiedy Jerzy dostał zawału serca i pomagałem zabrać go na nosze, gdy odwożono go do szpitala przy Skawińskiej. Tam również Jerzego odwiedzałem, aż do jego śmierci 27 stycznia 1999 roku.

Kraków, 14 marca 2009 r.

Ks. MIECZYSŁAW TUREK (ur. w 1924 roku w Krakowie – zm. w 2017 roku w Krakowie) był wieloletnim katechetą i duszpasterzem kościoła św. Floriana w Krakowie i Kolegiaty Św. Anny w Krakowie. Ceniony katecheta krakowskich szkół muzycznych, nauczyciel akademicki Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Zaprzyjaźniony z redaktorami pisma, od 1994 r. przez kilka lat był kapelanem „Tygodnika Powszechnego”.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]         Ks. Mieczysław Turek Katechizacja, „Tygodnik Powszechny” nr 11, 18 marca 1973, s. 3.

[2]        Ks. Mieczysław Turek Arnold Toynbee, „TP” nr 46, 16 listopada 1975, s. 2.

[3]        Ks. Mieczysław Turek, Chesterton mój przyjaciel, „TP” nr 8, 23 lutego 1975, s. 1, 4. Znak, z okazji stulecia urodzin G.K. Chestertona, wydał w tamtym czasie jego Pisma wybrane (Kraków 1974), w przekładzie: Hanny Malewskiej, Jerzego Pietrkiewicza, Jana Prokopa, Marii Skibniewskiej, Marka Skwarnickiego, Ireny Sławińskiej, Elżbiety Tabakowskiej, Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, Bronisława Zielińskiego.

[4]        Początki Scholi sięgają 1974 r., kiedy z inicjatywy bpa Jana Pietraszki i ks. Mieczysława Turka zawiązuje się grupa śpiewająca psalmy responsoryjne podczas mszy. Koncerty, o których wspomina ks. Turek mogły mieć miejsce w 1987 albo w 1989 r., kiedy Schola występowała we Francji w ramach wymiany z chórem Les Petits Chanteurs de Lyon.