We wstępie do opracowanej przez siebie relacji uciekiniera z Treblinki Jakuba Krzepickiego, ukrytej i ocalonej wraz z innymi dokumentami Archiwum Ringelbluma, Rachela Auerbach napisała na początku 1943 roku: „Mordercy zabili nie tylko naszą współczesność i naszą przyszłość, ale również przeszłość”. Książka Moniki Sznajderman świadczy o tym, że ten czarny scenariusz jednak się nie spełnił. Wiemy, że można zabić przeszłość i wymazać z pamięci ludzi, którzy kiedyś żyli. Można tę przeszłość zamordować, spopielić i rozsypać na wietrze tak, by nie pozostał po niej żaden ślad. Ale można też przeszłość zakłamać, wyzuć z sensu, można ją zbudować na nowo, można jej nadać taki kształt, jaki zaprojektuje Ministerstwo Prawdy. Wiemy aż nadto dobrze, że tak się działo, że tak się może dziać, że tak się dzieje.
Monika Sznajderman powtarza wielokrotnie słowa „pamięć”, „pamiętam”, chcę i muszę pamiętać. Ale powtarza też — i to jest dla mnie najbardziej dojmujące — słowa „nie wiem” oraz „dlaczego?”. Ja też nie wiem i też pytam siebie i innych — dlaczego. W tych pytaniach, w tym krążeniu i błądzeniu po ruinach pamięci i gruzowiskach warszawskiego getta, po zapadłych pod ziemię sztetlach, po pustych choć zasiedlonych domach, wśród rzeczy po-żydowskich i wśród po-żydowskiego milczenia — w tym błądzeniu jest mi Monika Sznajderman bardzo bliska, tak bliska, że chciałbym ją przytulić do serca i powiedzieć: dziękuję.
Czym różni się ta książka od wszystkich innych książek? Pytam tymi słowami, choć zgromadziła nas tutaj nie uczta sederowa, lecz uroczystość wręczenia Nagrody im. Jerzego Turowicza.
Monika Sznajderman opowiada historię rodzinną. Mnóstwo mamy historii rodzinnych, opowiedzianych mniej lub bardziej udatnie. Albo płynących niespiesznie i rozgałęziających się na wiele mniejszych i większych strumieni; albo też krótkich i zwartych, rwących jak górski potok. Wydaje się na pierwszy rzut oka, że historia rodzinna, a raczej należałoby powiedzieć: historie rodzinne Moniki Sznajderman, są w jakiś sposób typowe, że takie historie już znamy, już o nich czytaliśmy… Czy historia Marka Sznajdermana i całej jego wielopokoleniowej rodziny Rosenbergów, Weissbaumów, Flamenbaumów jest naprawdę niezwykła, jedyna w swoim rodzaju? Czyta się ją ze ściśniętym sercem, słyszy się niemal tę głuchą ciszę, jaka po nich została. I spogląda się na garść ocalałych fotografii. Tyle ludzi, tyle miejsc, tyle życiowych planów, radości i smutków, ambicji, sukcesów i niepowodzeń… I taka pustka. Za dużo tego nieistnienia, jak na jedną żydowską rodzinę. Ale czy naprawdę „za dużo”? Czy ta rodzinna opowieść jest naprawdę niezwykła, czy raczej przeciwnie — przy całej swojej niepowtarzalności i jedyności — jest w straszliwy sposób typowa, powtarzalna, by nie powiedzieć „banalna” (w sensie, jaki nadała temu słowu Hannah Arendt). To opowieść, którą można pomnożyć przez sześć milionów opowieści… A historia rodziny Lipskich, Lahertów, Ciświckich i Mottych oraz dworu w Ciechankach — tym „podlubelskim Macondo”, jak go Autorka nazywa — czy jest szczególnie niezwykła i oryginalna? Przedwojenne, wojenne i powojenne losy polskiego ziemiaństwa i inteligencji, złamane życiorysy, przesłuchania i tortury w ubeckich kazamatach, konieczne koncesje na rzecz nowej władzy, polski szlachecki etos i zwykła ludzka uczciwość, stanie na straży rodzinnej tradycji, dorabianie lekcjami, dbanie o wykształcenie dzieci i praca dla kraju. Polskie losy.
I w jednej i w drugiej opowieści przewija się mnóstwo ludzi: dzieci i starcy, kobiety, mężczyźni, synowie, córki, babcie, ciocie, dziadkowie i wnuki. I w jednej i w drugiej opowieści jest tłoczno i gwarno. Ale w tej pierwszej nagle wszystko milknie, zapada się, ginie, pozostawiając pustkę. W tej drugiej gwar nie cichnie, trwa. I wciąż jest tłoczno. Monika Sznajderman zderza ze sobą dwie opowieści rodzinne, swoje własne, wysnute i utkane z wielobarwnych nici zaczepionych w bliższej i dalszej przeszłości. Splata je ze sobą i tak naprawdę opowiada nam o sobie, o swoim doświadczeniu. Ponieważ to właśnie ona uosabia ten splot. Dzięki temu splotowi istnieje. Ale nad całą tą opowieścią wisi pytanie „Więc dlaczego my wszyscy żyjemy, oni zaś wszyscy zginęli?”. Dlaczego?
Myślę, że książka Moniki Sznajderman tym się właśnie różni od wszystkich innych książek. Pisał kiedyś Władysław Panas o piśmie i o ranie. Formuła ta znakomicie pasuje do „Fałszerzy pieprzu”. Ów splot opowieści odsłania ranę, która stygmatyzuje pismo, ujawnia bowiem rozdarcie, oddzielenie, osobność. Dzięki temu zderzeniu w żydowskiej opowieści jest jeszcze większa pustka, jeszcze potężniejsze milczenie, jeszcze większa wyrwa w pamięci, jeszcze boleśniejsza rana… Jest tu nie tylko odrębność polskich i żydowskich losów, które mogły się stykać ze sobą czy przecinać, ale biegły przecież zupełnie innym nurtem. Również odrębność spojrzenia, myślenia, sensualnej wrażliwości. W jakże przejmujący i odważny sposób pokazuje to Monika Sznajderman. Odważny — bo mogła tego nie robić, mogła — by posłużyć się frazą z wiersza Herberta — „wybrać część łatwiejszą efektowny sztych” i opowiedzieć nam albo o zagładzie żydowskiej rodziny, albo o końcu polskiego ziemiaństwa. Ale ona mówi: „Patrzę przez podwójne okulary, a oni patrzą ze mną”. I dalej: „Jestem więc świadkiem podwójnego końca świata. Świadkiem Zagłady i zagłady. Z perspektywy historycznej oba te słowa oznaczają kres, jak jednak porównać ich ciężar?”
Wiele mamy w książce przykładów tej osobności. Zatrzymam się przy jednym. Zygmunt Lachert, działacz Stronnictwa Narodowego, opisuje w swych wspomnieniach zagładę Żydów z sąsiedniej Łęczycy. Żydów, których dobrze znał, lubił, szanował. Cytowany przez Monikę Sznajderman fragment świadczy, że ta masakra prawdziwie nim wstrząsnęła. Autorka pyta: „Jak połączyć polityczną wizję Polski bez Żydów z prawdziwą żałobą po śmierci żydowskich sąsiadów?” A potem stawia gorzką diagnozę: „nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie nad cierpieniem żydowskim boleliśmy, lecz nad własnym cierpieniem, że nie nad zniszczonym światem żydowskim płakaliśmy, lecz nad własnym utraconym światem, którego nieodłączną częścią, mimo swojej obcości, byli »szwargocący i uwijający się Żydzi w czarnych chałatach«”. I ja też zastanawiam się nad tą relacją o masakrze łęczyckich Żydów. Zygmunt może bezkarnie obserwować pogrom, porusza się po Łęczycy jak turysta pośród trupów i krwi. Jeden z oprawców informuje go uprzejmie, gdzie są żydowscy krawcy, na których wyrok został tymczasowo zawieszony. To jest właśnie miara odzielenia: być w piekle, ale obserwować je jakby zza pancernej szyby, bezpiecznie i bezkarnie. Zygmunt nie boi się o siebie, jest tylko przerażony tym, co widzi. Porusza się niczym w szklanym tunelu biegnącym pod wodą w oceanarium. Wokół siebie widzimy groźne rekiny i śmiercionośne płaszczki, ale jesteśmy bezpieczni. Dziś znaleźliśmy się w identycznej sytuacji, my wszyscy, którzy oglądamy w telewizji obrazy z bombardowanego Aleppo: przerażeni, oddzieleni i bezpieczni.
Jeden z najbardziej poruszających fragmentów znajduje się na samym początku książki. Mowa o ojcu. „Jest go coraz mniej. (…) Chciałabym złapać go za rękaw i nigdy nie puścić”. Monika Sznajderman zwraca się często do ojca w drugiej osobie, ale też — pośrednio — zwraca się do nas. Chce jego i chce nas chwycić za rękaw i nie puścić. Chce nas przeciągnąć na stronę pamięci, dlatego czyni nas słuchaczami swoich rodzinnych opowieści. Włącza nas tym samym w krąg wspólnoty i zobowiązania.
Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że gdyby Marek Sznajderman spotkał na swojej drodze bohaterów uchwały naszego Sejmu, sławiącej zasługi Narodowych Sił Zbrojnych, mógłby tutaj z nami nie siedzieć. Dlatego tak ważne, aby ta książka była czytana w dzisiejszej Polsce. „Fałszerze pieprzu” bronią nas bowiem przed fałszerzami historii. Dziękuję Autorce, że przerwała swoje kilkudziesięcioletnie „życie w cieniu milczenia”, że „drążyła i mnożyła, ściubiła, nizała i wyłapywała” drobiny, okruchy, fragmenty potrzaskanej rodzinnej historii. Przed manipulacją i kłamstwem obronić nas może tylko krucha ludzka pamięć, naznaczona głębią osobistego doświadczenia.
„Milczenie-po-Żydach”, które na długie lata okryło polską ziemie, dzięki takim książkom jak „Fałszerze pieprzu” może stać się — jak pisał Norwid — „głosów zbieraniem”. I przemówi. Szczególnie teraz! Szczególnie dziś!
Jacek Leociak