Józefa Hennelowa

Jest maj 1948 roku. Przychodzę na próbę – ma trwać trzy miesiące – do pracy w „Tygodniku Powszechnym” w charakterze adiustatorki i korektorki. Mam zastąpić Elwirę Szykowską – moją rówieśniczkę, podobnie jak ja pochodzącą z Wilna, wówczas już żonę Stanisława Stommy – która odchodzi na urlop macierzyński. Stach, który w okupowanym Wilnie uczył mnie niemieckiego, był filarem ideowym tzw. pierwszego „Tygodnika” – tego z lat 1945–1953. Ela z kolei była sympatyczna, pełna zapału i… bardzo nieśmiała, nie potrafiła podjąć bardziej samodzielnych, dziennikarskich działań. Zaproponowała więc rubrykę „Tydzień prasy polskiej”, gdzie pieczołowicie spisywała według tematów zawartość poszczególnych tytułów prasowych. Może dlatego, kiedy pół roku po rozpoczęciu pracy w „Tygodniku Powszechnym” napisałam pierwszą krótką polemikę pod pseudonimem do rubryki „Bez ogródek”, Ela oceniła to jako niebywały wyczyn z mojej strony.

Minęło zaledwie kilka tygodni od mojego pojawienia się przy Wiślnej, kiedy – w lipcu 1948 roku – dzięki protekcji Stommów, wyjechałam do letniego domu sufragana kieleckiego, biskupa Czesława Kaczmarka, w Kaczynie, na organizowane przez hierarchę spotkanie młodych dziennikarzy. Wzięli w nim udział dziennikarze z „Tygodnika Powszechnego” i z „Tygodnika Warszawskiego”: Zygmunt Lichniak, Nik Rostworowski, Marek Antoni Wasilewski (cała trójka kilka lat później stała się publicystami PAX-owskiego tygodnika „Dziś i Jutro”), Leszek Kuc, Adam Stanowski (obaj z KUL-u), prof. Stefania Skwarczyńska ze swoimi studentkami z polonistyki na Uniwersytecie Łódzkim. Byli też uczniowie Antoniego Gołubiewa z seminarium, które Tolo prowadził w redakcji „Tygodnika”: Tadeusz Chrzanowski i Jan Paweł Gawlik.

Turowicz mój wyjazd do Kaczyna przyjął bez entuzjazmu; ostatecznie postanowiono, że jadę na siedem dni, choć obóz trwał dwa tygodnie. W niedzielę mojego wyjazdu Stach namówił mnie, żebym została do wieczora, ponieważ tego dnia mieli się pojawić z odczytami, m.in. Gołubiew, Stefan Swieżawski, Turowicz, Jerzy Zawieyski. Doskonale pamiętam ten moment: Turowicz podchodzi do mnie z pytaniem: „Pani nie ma zamiaru wracać do Krakowa?”. Gdy odzykałam głos, bo tak piorunujące wrażenie zrobiło na mnie to pytanie, wydusiłam z siebie zapewnienie, że wracam do Krakowa po południu… Turowicz nie odpowiedział nawet słóweczkiem.

***

Jerzy – co poświadczali później i młodsi ode mnie koledzy – był szefem przedziwnym, bo robił wrażenie nieśmiałego i niepewnego siebie. A przecież, o czym nie raz się przekonywaliśmy, doskonale wiedział, czego chce.

Z ustaleniem jednak tak prozaicznych spraw, jak: zakres obowiązków, możliwość zatrudnienia, łatwo nie było. Po trzech miesiącach próby, wobec milczenia Turowicza, ośmieliłam się pójść do jego gabinetu, by zapytać: co dalej? Usłyszłam: „No chyba niech pani dalej przychodzi…”. I to było wszystko. Nie wiem, jakby się moja historia potoczyła, gdyby nie Tolo Gołubiew, który mnie bardzo zachęcał do pracy dziennikarskiej, i Zofia Starowieyska-Morstinowa, która była entuzjastką z charakteru, a komplementami potrafiła dodawać ludziom odwagi. Swoje znaczenie miały też opinie ks. Jana Piwowarczyka, który – inaczej niż powściągliwy Jerzy Turowicz – mówił bezpośrednio i od razu po przeczytaniu tekstu: pani Ziuto, podobało mi się, co pani napisała, albo: zupełnie się z tym nie zgadzam. (Nawiasem mówiąc: ks. Piwowarczyk, nawet jeśli oceniał krytycznie decyzje redakcji o publikacji pewnych tekstów, nigdy nie wszczynał z tego powodu dyskusji; po prostu przyjmował do wiadomości, że większość zespołu myśli inaczej niż on. Nie powodowało to też żadnych podziałów pomiędzy nami.)

Krótkich polemik z rubryki „Bez ogródek” – gdzie podpisywałam się inicjałami „jg”, a może nawet wcale, bo z tego, co pamiętam, zależało nam na tym, żeby przyłożyć, a nie na zaznaczeniu swojego autorstwa – nie uważam za debiut. Miał nim być tekst „Żywe parafie” napisany na podstawie przychodzących do redakcji czasopism belgijskich. Turowicz chciał opublikować artykuł jako wstępniak. Cenzura natomiast go skonfiskowała, bo to już był czas, kiedy uważano, że temat jakkolwiek aluzyjny wobec tego, co się dzieje w Polsce – a widać odczytywano mój artykuł przez porównanie do tego, jak władza zapatrywała się na polskie życie parafialne – już był niecenzuralny. Ks. Piwowarczyk od razu to skomentował: „Widzi pani… A pani może myślała, że to tak łatwo zadebiutować w »Tygodniku«…”.

Bardzo chciałam pisać recenzje, ale wywojować książkę, którą mogłabym się zająć, nie było łatwo. Przede wszystkim współpracował z nami Wacław Sadkowski – podpisujący się pseudonimem: Wacław Rola – uważany za gwiazdę krytyki literackiej obecnej na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Wiele książek z góry było więc przeznaczanych dla niego. Poza tym, to był czas produkcyjniaków – w obiegu wydawniczym, w teatrze, w kinie. Jak wykrzesać w sobie już nawet nie entuzjazm, ale choćby zainteresowanie, np. sztuką o brygadzie szlifierzy śrubujących kolejne normy? Na dodatek recenzenci pisali o tych dziełach ze śmiertelną powagą; we mnie pozostało po tym wspomnienie nieprawdopodobnego absurdu…

Pierwszą recenzję napisałam z książki Jana Wilczka „Numer 16. produkuje”, wydanej w 1949 roku; cenzura łaskawie przepuściła ton półironiczny. Zajęłam się też debiutanckim tomikiem wierszy Wisławy Szymborskiej „Dlatego żyjemy” z 1952 roku. Recenzję napisałam ręcznie na kartkach wyrwanych ze szkolnego zeszytu, które oddałam Naczelnemu. Tu dygresja: teksty adiustowano właśnie na rękopisach, chyba tylko Paweł Jasienica przynosił maszynopisy. Kisiel pisał pięknie – to była rozkosz go czytać, a ks. Piwowarczyk pisał na paskach papieru, drobniusieńko, piórem kulkowym. Jego rękopis wyglądał jak napisany przez mrówki. W drukarni tekst przekładano na linotypy, a korektor w drukarni, absolutnie genialny, potrafił poprawić cytat w chyba każdym języku i każdą pomyloną datę.

Wracając do recenzji: tomik Wisławy Szymborskiej, choć do dziś pozostało we mnie wspomnienie dramatyzmu wielu tamtych wierszy, potraktowałam dość surowo. „Nie będziemy tego drukować” – usłyszałam od Turowicza. Tak mnie to speszyło, że nie zapytałam: dlaczego? Czy recenzja jest niedobra? Czy nie ma sensu znęcać się nad Szymborską, która jest dobrą poetką, tylko ma nieciekawe poglądy?[1]

Rozpieszczała mnie za to pani Zofia Starowieyska-Morstinowa, która dając w prezencie książkę, potrafiła napisać pełną emfazy dedykację w rodzaju: „wschodzącej gwieździe polskiej krytyki”… Ona była inna od wszystkich tych hrabin, które znałam z dzieciństwa. Pracowała u nich ciocia Emilia, siostra taty, która później wychowywała moją siostrę i mnie. Kiedy pojawiały się u nas podczas okupacji, odnosiłam się do nich z rewerencją, niemniej, gdy ciocia zwracając się do nich, używała zwrotu: „pani dziedziczko”, kipiałam z furii: „ciociu, jaka dziedziczka?!”.

Pani Zofia natomiast nie czyniła różnic między ludźmi; była ciepła i bezpośrednia. To ona wprowadzała mnie w środowisko „Tygodnika Powszechnego”, pod względem społecznym diametralnie różnego od tego, w którym żyłam w Wilnie. W Krakowie i w tym środowisku byłam obca podwójnie: jako repatriantka z Wilna i jako córka krawca sutann, pochodząca z rodziny bez większych inteligenckich tradycji. Pamiętam, jak właścicielka mieszkania przy Pańskiej (obecnie Curie-Skłodowskiej), u której wynajęliśmy pokój po osiedleniu się w Krakowie, opowiadała o jakieś zaginionej podczas okupacji pościeli… Słuchaliśmy tego siedząc na kilku walizkach dobytku, który mogliśmy zabrać z domu pozostawionego w Wilnie. To był inny świat, który mnie onieśmielał, w którym czułam się i trochę samotna, i trochę niezrozumiana. Stąd tak duża rola w moim ówczesnym życiu pani Zofii Starowieyskiej-Morstinowej, która nie oglądając się na społeczne konwenanse podjęła się roli wprowadzenia do tak wymagającego środowiska nieśmiałej debiutantki, jaką wówczas byłam.

***

Nieprędko zrozumiałam, że Turowiczowi po prostu trzeba się bezczelnie wpychać z tekstami. Najdobitniej dotarło to do mnie po wieczorze panelowym, zorganizowanym przez „Tygodnik Powszechny”, z udziałem krytyków literackich, m.in. Zdzisława Łapińskiego. Wygłosiłam tam krótki referat, po którym uczestnicy dość się na mnie rzucali, nie zgadzając się z moim tezami. Po spotkaniu usłyszałam jednak od Turowicza: „Mam nadzieję, że twój referat ukaże się w »Tygodniku«”. To była jedna z niewielu sytuacji, kiedy Jerzy skwitował pozytywnie moją działalność pisarską. Niestety, nie znalazłam czasu – a może okazałam się leniwa – i nie przygotowałam tekstu do publikacji. Ten moment utkwił mi w pamięci, bo chwile, kiedy Turowicz kogoś chwalił, naprawdę nie zdarzały się często.

Tu dygresja: wtedy byłam już z Jerzym po imieniu, co było moją zasługą. Zaproponowałam mu to podczas spotkania opłatkowego; pamiętam, że Jerzy przyjął to z aprobatą.

Po przygodzie z referatem zrozumiałam, że samemu trzeba przedstawiać Naczelnemu pomysły i tematy. Turowicz tak bowiem szanował indywidualność ludzi, że chyba nawet nie przyszło mu do głowy, by komuś coś zadawać. Nie miał natury szefa, który zachęca i niańczy, albo – dla odmiany – nęka podwładnych poleceniami i kontrolą.

Turowicz był bowiem wrażliwy przede wszystkim na ludzi bardzo utalentowanych i to na najwyższą ich klasę. On się rozsmakowywał w talencie… Dla mnie było w tym coś także snobistycznego – znaleźć kogoś obiecującego, pomóc mu rozbłysnąć. Z powodu „talentyzmu” Jerzego cierpiało na pewno wielu autorów, też przecież jakoś uzdolnionych, których tekstów Jerzy na łamy nie wpuszczał. Naturalną koleją rzeczy wielu z nich zrażało się do pisma na lata i skutecznie. Jego z kolei, myślę, jakoś irytowało zjawisko niedorastania do stawianych przez redakcję wymagań całej masy ludzi ambitnych.

Dobrym przykładem niechęci Jerzego do niecenionych przez niego autorów był stosunek do pisarstwa swojej teściowej – Zofii z Zawiszów Gąsiorowskiej-Kernowej. Przynosiła omówienia tekstów z katolickiej prasy francuskiej oraz krótkie artykuły publicystyczne – wszystko tzw. michałki. Wydawało mi się, że akurat takie teksty czytelnicy z przyjemnością by przeczytali. Jerzy drukował je jednak niechętnie. Gdy autorka pojawiała się w redakcji, prosił kogoś, np. mnie, by porozmawiał z panią Kernową i odebrał tekst. Sam czynił to niechętnie; inna rzecz, że był redaktorem pracowitym i ustawicznie w „Tygodniku” zajętym.

Wierszy pani Kernowej nie wydrukował jednak nigdy. Ale nie tylko jej. Nie bez przyczyny w słynnym wierszu Zbigniewa Herberta o Tygodnikowcach znalazła się fraza: „Ile polskich pań poetek zdławił zły Turowicz Jerzy”. Pewna autorka gwałtownie dyskutowała z Jerzym, tłumacząc mu, że on nie może odrzucić jej wiersza. Wyprowadzony z równowagi Naczelny odparował: „Proszę pani, mogę, bo to są naprawdę bardzo złe wiersze”. Historię znam jedynie ze słyszenia, ale jest ona wysoce prawdopodobna, bo Turowicz w ocenie poezji i wyborze wierszy do druku był niezłomny. Dlatego tak cierpiał, gdy musiał drukować wiersze Tola Gołubiewa.

W latach, kiedy nie wychodził prawowity „Tygodnik” a redakcja schodziła się na spotkania u pani Zofii Starowieyskiej-Morstinowej przy placu Jabłonowskich (obecnie Sikorskiego), Tolo urządził raz wieczór autorski własnych wierszy. Podczas spotkania Janka Gołubiewowa płakała wzruszona, bo większość strof była o niej, m.in. o tym, jak szykuje dom na święta. Powstał później cały cykl wierszy zatytułowany: „Dom nasz w Wigilię Bożego Narodzenia”, więc ledwo „Tygodnik” wystartował na nowo, a pierwszy numer wychodził właśnie na Boże Narodzenie, Tolo zgłosił utwór do druku. Jerzy cierpiał, niemniej kilka wierszy opublikował, ku szalonej radości Tola i Janki.

Zdawałam sobie sprawę, że to nie były dobre wiersze, ale w tamtym momencie byłam po stronie Tola, nie Jerzego. Naczelny na pewno bolał nad tym, że w tej jego wymarzonej architekturze, wedle której chciał tworzyć swoje pismo, pojawiła się rysa. Ale według mnie Antoni Gołubiew był, z całego serca i nieprzytomnie, „Tygodnikiem” właśnie! I wielu ludziom, przypuszczam, zrobiło się ciepło na sercu, gdy znaleźli w pierwszym numerze wznowionego „Tygodnika” wiersze autora, który był dla pisma niemal emblematyczny.

Jerzy był jednak – nie tylko w tej sferze – wierny sobie: nie może być sztuki plastycznej byle jakiej, ani poezji byle jakiej. Najlepszą egzemplifikacją tego wszystkiego jest fragment opowiadania „Trzy czerwone róże”, kiedy Jan Józef Szczepański opisuje – zapamiętane z lat okupacji, ze sporadycznych pobytów pisarza we dworze w Goszycach – zderzenie dosłownego patosu, takiego jaki reprezentowała pani Kernowa, i czytanie przez Jerzego „Króla Ubu” Alfreda Jarry’ego. Turowicz źle znosił dosłowność nawet bardzo wartościowych rzeczy, które brzmiały niczym za łatwa muzyka, kiedy harmonii nie narusza dysonans, a z cis-moll wynika gładiutko akord na końcu. Turowicz potrzebował właśnie tego skrzywienia, kontrakordu. W tym względzie nigdy od siebie nie odstąpił: jeżeli coś mu się podobało, to dlatego, że naprawdę to akceptował – był w tym szczery i sprawiedliwy.

***

Po latach dopiero uświadomiłam sobie, jak niesamowite było towarzystwo pierwszego zespołu „Tygodnika Powszechnego”. Dorosnąć do nich było bardzo trudno, tak były to osoby wykształcone, obyte w świecie, o wyrazistych charakterach. Mądre, po prostu.

Słuchając rozmów Marysi Turowiczówny i Kisiela o muzyce, doszłam do wniosku, że nie wiem o muzyce prawie nic, choć od kilku lat grałam na skrzypcach, a po przyjeździe z Wilna do Krakowa rozważałam rozpoczęcie nauki w konserwatorium muzycznym. Oni poruszali się w rejestrach, które wydawały mi się wówczas niedostępne. Pamiętam swoje zdumienie, gdy Marysia zaczęła tłumaczyć, budząc uznanie, pisma Ingardena. I ona tak zdolna, z takim wyczuciem języka, gruntownie wykształcona nie tylko filozoficznie, z pogodą ducha wypełniała obowiązki „Tygodnikowej” sekretarki, adiustując i korektując teksty, nosząc papiery między redakcją a drukarnią.

Nie doceniałam w pełni wyjątkowści osób, z którymi przyszło mi pracować, nie korzystałam z ich obecności tak, jak powinnam. Przypominam sobie na przykład duże ilości zmarnowanego czasu. Jak wiadomo powszechnie, Turowicz nie należał do ludzi, którzy zajmowali się organizacją czasu pracy innych ludzi, nawet podwładnych. Przychodziłam do redakcji na godz. 10.00, bo wtedy miały już czekać teksty do czytania, przed wysłaniem numeru do drukarni. Przychodziłam, ale Turowicz pojawiał się z tekstami o 14.00–15.00… Tym sposobem spędzałyśmy z Marysią Turowiczówną czas na gadaniu na wszystkie możliwe tematy, choć mogłam wtedy wkuwać słówka jakiegoś obcego języka albo czytać podręcznik do historii literatury. Gdybym tylko chciała…

Tolo Gołubiew z kolei prowadził nieformalne seminarium dziennikarskie; na zajęcia, które odbywały się w redakcji przy Wiślnej, przychodzili wyłącznie panowie. Do głowy mi nie przyszło, by zapytać, czy może i ja mogłabym się pojawiać na spotkaniach. Albo brakowało mi ambicji, albo miałam niesamowite kompleksy… Z biegiem lat, myślę, stawałam się bardziej pewna siebie, jakoś okrzepłam, ale pamiętając moją nieśmiałość z tamtych pierwszych lat, rozumiem autorów, którzy, pozbawieni zachęt, mogli mieć poczucie, że „Tygodnik” nie pozwala im rozwinąć skrzydeł.

Wiele lat później taką osobą wydawał mi się Jurek Kołątaj, wieloletni sekretarz redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Obowiązki związane z piastowanym stanowiskiem – czytanie tekstów, zajmowanie się pocztą, kontakty z autorami – nie pozwalały mu wykorzystywać w pełni jego potencjału pisarskiego. Zaproponowałam, by funkcję sprawowały rotacyjnie różne osoby,  tak by Jurek miał czas pisać. Skutki okazały się odwrotne od zamierzonych: Jadwiga Kołątajowa zareagowała wielkim żalem, że chcę pozbawić jej męża sensu pracy… Niczego więc nie zmieniliśmy, a Jurek całe lata pisywał bardzo mało.

Inną osobą, która równie rzadko chwytała za pióro (choć z innych powodów), był Krzysztof Kozłowski, który pojawił się w redakcji w 1956 roku, wraz z pierwszym numerem wznowionego „Tygodnika Powszechnego”. Zostałam wówczas sekretarzem redakcji, Krzysztof miał mi pomagać, ale rychło zgłosiłam Tolowi – wtedy już dość często zastępował Jerzego, który zaczął wyjeżdżać zagranicę, czasem na wiele tygodni – że jemu zupełnie nie leży bycie pomocnikiem sekretarza. On chce być samodzielnym redaktorem. I faktem jest, że indywidualność Krzysztofa szybko została uznana. Był wykształcony, inteligentny, no i co tu dużo mówić: czarujący. W tamtych latach widziałem też Krzysztofa prawdziwie szczęśliwego – to było w 1958 roku, kiedy pojechałam do Paryża na Semaines Sociales (Tygodnie Społeczne), razem ze Stefanem Wilkanowiczem. Krzysztof przebywał we Francji na stypendium, był zaręczony z kobietą, która później rozstała się z nim, wybierając życie poza krajem. Dla Krzysztofa opuszczenie Polski, cóż że rządzonej przez komunistów, w ogóle nie wchodziło w grę. Tamto wspomnienie wracało do mnie przez długie lata, bo rzadko kogo można było zobaczyć tak szczęśliwego, jak Krzysztofa wtedy.

Wspomniałam o wyjazdach Szefa. Ponieważ Jerzy czytał wszystko, przed każdą podróżą prosił o odkładanie prasy i to nawet „Trybuny Ludu”! Z kolei Tolo, pod nieobecność Jerzego, z szalonym poświęceniem redagował „Tygodnik”, m.in. planując numery, rozdzielając zadania redaktorom, podejmując się łamania kolumn. Turowicz był uwielbiany przez metrampaży, bo spośród rozlicznych zalet miał i tę, że widział każdy błąd korektorski, a kolumny potrafił zaplanować precyzyjnie, co do jednej linijki. Tolowi natomiast z reguły nie mieściło się nic, więc drukarze nieraz go ignorowali, nawet odsuwając od łamania. Oczywiście, nie odbywało się to pokojowo, Tolo też miał swoje zdanie i poczucie odpowiedzialności.

W dziale kultury pracowało dwóch utalentowanych kolegów: Bronek Mamoń – recenzent literacki i teatralny – oraz Jacek Susuł, który był publicystą, a od 1957 roku do śmierci w 1987 roku prowadził rubrykę „Chodząc po księgarniach”. Przystali do nas, mimo że obaj wcześniej publikowali w „Tygodniku Powszechnym” należącym do PAX-u. Nikt nigdy nie robił z tego sprawy. Obaj byli cenieni za pracowitość, kompetencję, ale też łagodność usposobienia i dobry charakter.

Inny zupełnie był Tadeusz Żychiewicz – znany z ostrego, a nawet dosadnego języka. Tępił za moralizowanie. I ja z tego powodu oberwałam, gdy w 1965 roku Znak wydał przygotowaną przeze mnie książkę „Nas dwoje” – podsumowanie „Tygodnikowej” ankiety o małżeństwach, ogłoszonej przez Marka Skwarnickiego. Tadeusz objechał ją nieludzko, zarzucając mi, że uporządkowałam wypowiedzi czytelników według morałów, które można wysnuć na użytek małżeństw z różnym stażem i doświadczeniami. Okropnie to wyśmiewał! Mogłam się z tym nie zgadzać – i zapewne jakoś się broniłam – ale nie miałam wątpliwości, że Tadeusz był tu ekspertem nietuzinkowym. Rubryka „Poczta ojca Malachiasza” jest tego najbardziej właściwym potwierdzeniem. To Tadeusz napisał też najlepszy tekst o rodzinie – opublikowany w miesięczniku „Znak” – jaki zdarzyło mi się przeczytać. Artykuł miał kilkanaście stron, nie był pozbawiony prawdy o PRL-u, choćby w konstatacji autora, że nigdy w żadnym kościele, patrząc na najbardziej rozmodlonych ludzi, nie widział takiego głodu i potrzeby ubłagania, jaką spotykał na korytarzach urzędów mieszkaniowych[2]. To był czas gomułkowskiego braku mieszkań, który powodował, że ludzie gnieździli się z dziećmi w jednym pokoju albo rezygnowali z założenia rodziny, bo nie mieliby gdzie się podziać z dziećmi. Prymas Stefan Wyszyński napiętnował takie stawianie sprawy przez Żychiewicza. W jego przekonaniu było to szukanie usprawiedliwień – rozgrzeszanie rodziny z obowiązków, jakie na niej ciążą.

Za „Pocztę ojca Malachiasza” też się Tadeuszowi obrywało. Dla Jacka Woźniakowskiego to pisanie było za łatwe, zbyt popularne. Prymasa, myślę, denerwowało to, że świecki zabrał się do duszpasterzowania i czuł się w tym świecie jak u siebie. Tymczasem w jego przekonaniu nie na świeckich spoczywał przywilej pośrednictwa między Kościołem a światem. Prof. Anna Świderkówna też nie znosiła Tadzia pisarstwa, bo ona – rasowa biblistka – uważała je za niefachowe. Tymczasem, dzięki „Poczcie”, dowiedzieliśmy się, że ludzie mają potrzebę słuchania o Panu Bogu, zadawania pytań, roztrząsania swoich spraw i to przez pryzmat tego właśnie najwyższego rejestru. Przez dziesięć lat poczta przynosiła stosy listów, a Tadeusz, dopraszając do pomocy innych, odpowiadał każdemu. Nie traktował tej korespondencji wyłącznie jako rezerwuaru tematów dla „Tygodnika”. Potrzeba udzielenia odpowiedzi wynikała także z przekonania, że skoro ktoś chce rozmawiać, nie można tego zlekceważyć. Było to zjawisko zupełnie wyjątkowe, którego nikomu później – nie tylko na łamach „Tygodnika” – nie udało się powtórzyć.

***

W 1956 roku mogłam nie wrócić do reaktywowanego „Tygodnika Powszechnego” – dzisiaj nawet mnie wydaje się to nieprawdopodobne, ale była taka możliwość. Zbigniew Raszewski chciał, bym podjęła się edycji dziennika Juliusza Osterwy, który ten prowadził przed wojną podczas podróży „Reduty” ze spektaklami po miasteczkach kresowych. To mógłby być początek mojej pracy naukowej jako teatrologa i zaangażowania w działalność Instytutu Teatralnego stworzonego przez Raszewskiego. Stało się inaczej.

Fragmenty dziennika Osterwy ukazały się na łamach „Tygodnika Powszechnego” ze wstępem nie moim jednak, ale Antoniego Gołubiewa, bo tak sobie zażyczył mój kolega. Bronek Mamoń był na mnie o to zły – uważał, że powinnam być bardziej stanowcza i nie dzielić się swoim tematem z kimś innym. Co jednak o wiele istotniejsze – nie zostałam teatrologiem. Ta droga, na skutek mojej własnej decyzji, zamknęła się nieodwołalnie, bo obowiązki redaktora „Tygodnika Powszechnego” nie dały się pogodzić z równoległym prowadzeniem jakiejkolwiek działalności zawodowej. Czasami żałuję… O wiele częściej pytam siebie, czy nie zrezygnowałam z tego zbyt łatwo. Bywa, choć rzadko się to zdarza, że się zastanawiam, jak wyglądałoby moje życie bez pracy w „Tygodniku Powszechnym”.

***

To, co podziwiałam w Turowiczu najbardziej, to niewzruszona obowiązkowość wzrastania we wszystkim, co uważał za ważne. Wierność sobie była imponująca.

Niewiele razy byłam z Jerzym zagranicą, ale jedna cecha jego podróży była absolutnie niewzruszona: czas poznawania. Poznania ludzi, na których mu zależało. Gromadzenia wiedzy na temat, który go zafrapował. Obejrzenia, posmakowania rzeczy i spraw, których jeszcze nie znał. Pod tym względem on wymagał od siebie tyle, że już trudno było więcej. Było mu to potrzebne, ale też sprawiało frajdę – dawało radość życia. I też Jerzy miał życie bogate, wypełnione pracą i wrażeniami, może dlatego nie miał czasu zajmować się innymi: nie zajmował się z tą samą uwagą każdym autorem, nie pilnował podwładnych, nie interesowały go plotki ani ludzka małość.

Tak ściśle wypełniony czas nie pozwalał jednak na uzyskanie skupienia potrzebnego do pisania książek. Wiem, że było to jego niespełnioną aspiracją i niewątpliwie miał wiedzę, którą warto byłoby przekazać innym w skondensownej, skończonej postaci. On jednak nie chciał – nie potrafił? – zrobić wokół siebie tyle przestrzeni, czyli zrezygnować z czegoś, by znaleźć czas na napisanie książki.

W trudnych sytuacjach ze strony Jerzego było bardzo mało mówienia. Rozstrzygał sprawę jednoznacznie i szybko, z udziałem niewielu ludzi i w sposób ostateczny, bardzo spokojnie. Nie pamiętam kłótni czy awantur.

Pierwsza rzecz, która pojawia mi się w myślach, gdy wspominam redakcję, w której jest Jerzy Turowicz, to otwarte drzwi do jego gabinetu. Z tym że to wcale nie musiało oznaczać gościnności bez końca, raczej było sygnałem dostępności. I nie wiązało się też z tym, że mieliśmy ochotę mu przeszkadzać z byle powodu.

Elwira Stommowa opowiedziała mi o jednej sytuacji, kiedy zobaczyła, że Jerzy – opanowany i spokojny – potrafi być niegrzeczny, i to wobec Anny, swojej żony. Miała ona komentować rzecz, którą Jerzy ze Stommą omawiali we dwójkę w towarzystwie żon. Anna miała swoje zdanie. Wtedy Jerzy zwrócił się do niej: „Anno, proszę cię – milcz. Milcz, do jasnej cholery!”. To był jeden jedyny raz i to wobec bliskiej sobie osoby, kiedy o porozumienie o wiele łatwiej, niż w oficjalnych sytuacjach. Jedno wspomnienie nie może też zmienić tego, co najważniejsze: że to było kochające siebie małżeństwo, a dla Jerzego zdanie pani Anny miało znaczenie.

Drugie wspomnienie nie moje, a które też chciałabym przytoczyć, bo mówi coś ważnego o Jerzym, należy do ks. Adama Bonieckiego: Jerzy zawsze spowiadał się na klęcząco, nawet w ostatnich miesiącach życia, gdy był już chory. On, który nie eksponował swojej pobożności, choć była tak głęboka… O Jerzym mogłabym powiedzieć bez wahania, że Kościół był jego domem, jakkolwiek banalnie to brzmi. Mogę się domyślać, że męczyły go zarządzane przez polski Kościół „euforie” w rodzaju Ślubów Jasnogórskich czy hucznego obchodzenia kościelnych rocznic. Tymczasem w osobistym wyznaniu wiary nie chodzi przecież o zbiorowe uniesienia czy obecność tłumów, raczej o jakąś najgłębszą prawdę o sobie samym, do której potrafimy się zbliżyć tylko w ciszy własnego serca.

Nie zdarzyło mi się, poznając wspomnienia o Turowiczu, by mi się coś nie zgadzało z moim własnym odczuwaniem. Jerzy był bardzo spójną osobowością.

 

Kraków, 23 stycznia 2012 r.

 

JÓZEFA HENNELOWA, de domo Golmont (ur. w 1925 roku w Wilnie – zm. w 2020 roku w Krakowie), była publicystką. W czasie okupacji należała do Szarych Szeregów, uczestniczyła w tajnym nauczaniu. Po repatriacji ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Związana z „Tygodnikiem Powszechnym” od 1948 roku; do roku 2012 była kolejno: adiustatorką, dziennikarką, redaktorką, sekretarzem redakcji, zastępcą redaktora naczelnego (od połowy lat 60. do 2007 roku); od 1982 roku była felietonistką pisma (jej pierwsze felietony ukazały się jednak na łamach „Tygodnika Solidarność” w 1981 roku). Rubryki jej felietonów nosiły kolejno tytuły: „Widziane z domu”, „Z domu i nie tylko”, „Votum separatum”, „Na marginesie”, „List do redakcji”[3]. Przed 1982 rokiem prowadziła na łamach „TP” dwie rubryki autorskie: „Rubrykę rodzinną”, dotyczącą tematów wychowawczych, oraz „Na co dzień i od święta” – bieżące komentarze do tekstów prasowych i audycji telewizyjnych podpisywane inicjałem „j.”.

Posłanka na Sejm – najpierw z ramienia Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, potem Unii Demokratycznej – w latach 1989–1993.

Jej książki dotyczyły między innymi postaci Juliusza Osterwy i jego działalności teatralnej (kontynuacja zainteresowań z czasów pracy akademickiej) oraz omówień ankiet ogłaszanych przez „Tygodnik Powszechny” i miesięcznik „Znak”[4]. Przygotowała dwa wybory tekstów Jerzego Turowicza: Chrześcijanin w dzisiejszym świecie (Znak, Kraków 1963) oraz Kościół nie jest łodzią podwodną (Znak, Kraków 1990). Udzieliła Romanowi Graczykowi wywiadu-rzeki Bo jestem z Wilna… (Znak, Kraków 2001). Poza tym wydała: wybór felietonów Votum separatum: publicystyka 19821999 (Universitas, Kraków 2000), zbiór refleksji religijnych Niedowiarstwo moje (Znak, Kraków 2002; II wyd. Znak, Kraków 2020) oraz książkę Otwarty, bo powszechny. O Kościele, który może boleć (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012). W ostatnich latach życia prowadziła dziennik „Coraz bliżej albo coraz mniej” na łamach miesięcznika „Znak” (wybór zapisków ukazał się w 2017 roku w Znaku), ogłaszała też cotygodniowe komentarze, w cyklu „Tu i teraz”, na stronie internetowej Klubów „Tygodnika Powszechnego” (ukazały się, jako Tu i teraz. Wybór tekstów, WAM, Kraków 2020).

 

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja; w rozmowie uczestniczył także Tomasz Fiałkowski.

 

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]        Zdarzenie zostało też opisane w książce Zachwyt i rozpacz. Wspomnienia o Wisławie Szymborskiej (wybór, redakcja i opracowanie Agnieszka Papieska, PWN, Warszawa 2014, s. 129–131). Józefa Hennelowa w tekście Dwa wspomnienia pisze ponadto: „(…) któregoś dnia pani Wisława przyszła nagle do mnie do biurka, przy którym pracowałam. Powiedziała, że prosi o radę, w jaki sposób zaproponować Jerzemu i Annie [Turowiczom], że chce im kupić mieszkanie. Naczelny w tym czasie był już bardzo chory na serce, a jego trzecie piętro w starej kamienicy stawało się nie do pokonania. Ta propozycja i prośba o radę przejęły mnie i wzruszyły. Nieważne, że to się nie udało, że Turowiczowie nie mieli już siły na żadne trzęsienie ziemi, jakie wywołałaby przeprowadzka, i propozycji nie przyjęli. Myślę, że, podobnie jak ja, byli głęboko wzruszeni”.

[2]        Tadeusz Żychiewicz, Współczesne życie rodzinne, „Znak” nr 4, kwiecień 1960, s. 420–435 (był to referat wygłoszony na KUL 28 sierpnia 1959 roku podczas Ogólnopolskich Wykładów dla Duchowieństwa).

[3]          Patrz tekst Anny Matei Czas na Tu i teraz, czyli o felietonistyce Józefy Hennelowej, www.klubtygodnika.pl

[4]        Patrz tekst Anny Matei Czym żyją ludzie…, w: Ludzie Znaku, Znak, Kraków 2014, s. 370–379.

Józefa Hennelowa

Jest maj 1948 roku. Przychodzę na próbę – ma trwać trzy miesiące – do pracy w „Tygodniku Powszechnym” w charakterze adiustatorki i korektorki. Mam zastąpić Elwirę Szykowską – moją rówieśniczkę, podobnie jak ja pochodzącą z Wilna, wówczas już żonę Stanisława Stommy – która odchodzi na urlop macierzyński. Stach, który w okupowanym Wilnie uczył mnie niemieckiego, był filarem ideowym tzw. pierwszego „Tygodnika” – tego z lat 1945–1953. Ela z kolei była sympatyczna, pełna zapału i… bardzo nieśmiała, nie potrafiła podjąć bardziej samodzielnych, dziennikarskich działań. Zaproponowała więc rubrykę „Tydzień prasy polskiej”, gdzie pieczołowicie spisywała według tematów zawartość poszczególnych tytułów prasowych. Może dlatego, kiedy pół roku po rozpoczęciu pracy w „Tygodniku Powszechnym” napisałam pierwszą krótką polemikę pod pseudonimem do rubryki „Bez Ogródek”, Ela oceniła to jako niebywały wyczyn z mojej strony.

Minęło zaledwie kilka tygodni od mojego pojawienia się przy Wiślnej, kiedy – w lipcu 1948 roku – dzięki protekcji Stommów, wyjechałam do letniego domu sufragana kieleckiego, bp. Czesława Kaczmarka, w Kaczynie, na organizowane przez hierarchę spotkanie młodych dziennikarzy. Wzięli w nim udział dziennikarze z „Tygodnika Powszechnego” i z „Tygodnika Warszawskiego”: Zygmunt Lichniak, Nik Rostworowski, Marek Antoni Wasilewski (cała trójka kilka lat później stała się publicystami PAX-owskiego tygodnika „Dziś i Jutro”), Leszek Kuc, Adam Stanowski (obaj z KUL-u), prof. Stefania Skwarczyńska ze swoimi studentkami z polonistyki na Uniwersytecie Łódzkim. Byli też uczniowie Antoniego Gołubiewa z seminarium, które Tolo prowadził w redakcji „Tygodnika”: Tadeusz Chrzanowski i Jan Paweł Gawlik.

Turowicz mój wyjazd do Kaczyna przyjął bez entuzjazmu; ostatecznie postanowiono, że jadę na siedem dni, choć obóz trwał dwa tygodnie. W niedzielę mojego wyjazdu Stach namówił mnie, żebym została do wieczora, ponieważ tego dnia mieli się pojawić z odczytami, m.in. Gołubiew, Stefan Swieżawski, Turowicz, Jerzy Zawieyski. Doskonale pamiętam ten moment: Turowicz podchodzi do mnie z pytaniem: „Pani nie ma zamiaru wracać do Krakowa?”. Gdy odzykałam głos, bo tak piorunujące wrażenie zrobiło na mnie to pytanie, wydusiłam z siebie zapewnienie, że wracam do Krakowa po południu… Turowicz nie odpowiedział nawet słóweczkiem.

***

Jerzy – co poświadczali później i młodsi ode mnie koledzy – był szefem przedziwnym, bo robił wrażenie nieśmiałego i niepewnego siebie. A przecież, o czym nie raz się przekonywaliśmy, doskonale wiedział, czego chce.

Z ustaleniem jednak tak prozaicznych spraw, jak: zakres obowiązków, możliwość zatrudnienia, łatwo nie było. Po trzech miesiącach próby, wobec milczenia Turowicza, ośmieliłam się pójść do jego gabinetu, by zapytać: co dalej? Usłyszłam: „No chyba niech pani dalej przychodzi…”. I to było wszystko. Nie wiem, jakby się moja historia potoczyła, gdyby nie Tolo Gołubiew, który mnie bardzo zachęcał do pracy dziennikarskiej, i Zofia Starowieyska-Morstinowa, która była entuzjastką z charakteru, a komplementami potrafiła dodawać ludziom odwagi. Swoje znaczenie miały też opinie ks. Jana Piwowarczyka, który – inaczej niż powściągliwy Jerzy Turowicz – mówił bezpośrednio i od razu po przeczytaniu tekstu: pani Ziuto, podobało mi się, co pani napisała, albo: zupełnie się z tym nie zgadzam. (Nawiasem mówiąc: ks. Piwowarczyk, nawet jeśli oceniał krytycznie decyzje redakcji o publikacji pewnych tekstów, nigdy nie wszczynał z tego powodu dyskusji; po prostu przyjmował do wiadomości, że większość zespołu myśli inaczej niż on. Nie powodowało to też żadnych podziałów pomiędzy nami.)

Krótkich polemik z rubryki „Bez ogródek” – gdzie podpisywałam się inicjałami „jg”, a może nawet wcale, bo z tego, co pamiętam, zależało nam na tym, żeby przyłożyć, a nie na zaznaczeniu swojego autorstwa – nie uważam za debiut. Miał nim być tekst „Żywe parafie” napisany na podstawie przychodzących do redakcji czasopism belgijskich. Turowicz chciał opublikować artykuł jako wstępniak. Cenzura natomiast go skonfiskowała, bo to już był czas, kiedy uważano, że temat jakkolwiek aluzyjny wobec tego, co się dzieje w Polsce – a widać odczytywano mój artykuł przez porównanie do tego, jak władza zapatrywała się na polskie życie parafialne – już był niecenzuralny. Ks. Piwowarczyk od razu to skomentował: „Widzi pani… A pani może myślała, że to tak łatwo zadebiutować w »Tygodniku«…”.

Bardzo chciałam pisać recenzje, ale wywojować książkę, którą mogłabym się zająć, nie było łatwo. Przede wszystkim współpracował z nami Wacław Sadkowski – podpisujący się pseudonimem: Wacław Rola – uważany za gwiazdę krytyki literackiej obecnej na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Wiele książek z góry było więc przeznaczanych dla niego. Poza tym, to był czas produkcyjniaków – w obiegu wydawniczym, w teatrze, w kinie. Jak wykrzesać w sobie już nawet nie entuzjazm, ale choćby zainteresowanie, np. sztuką o brygadzie szlifierzy śrubujących kolejne normy? Na dodatek recenzenci pisali o tych dziełach ze śmiertelną powagą; we mnie pozostało po tym wspomnienie nieprawdopodobnego absurdu…

Pierwszą recenzję napisałam z książki Jana Wilczka „Numer 16. produkuje”, wydanej w 1949 roku; cenzura łaskawie przepuściła ton półironiczny. Zajęłam się też debiutanckim tomikiem wierszy Wisławy Szymborskiej „Dlatego żyjemy” z 1952 roku. Recenzję napisałam ręcznie na kartkach wyrwanych ze szkolnego zeszytu, które oddałam Naczelnemu. Tu dygresja: teksty adiustowano właśnie na rękopisach, chyba tylko Paweł Jasienica przynosił maszynopisy. Kisiel pisał pięknie – to była rozkosz go czytać, a ks. Piwowarczyk pisał na paskach papieru, drobniusieńko, piórem kulkowym. Jego rękopis wyglądał jak napisany przez mrówki. W drukarni tekst przekładano na linotypy, a korektor w drukarni, absolutnie genialny, potrafił poprawić cytat w chyba każdym języku i każdą pomyloną datę.

Wracając do recenzji: tomik Wisławy Szymborskiej, choć do dziś pozostało we mnie wspomnienie dramatyzmu wielu tamtych wierszy, potraktowałam dość surowo. „Nie będziemy tego drukować” – usłyszałam od Turowicza. Tak mnie to speszyło, że nie zapytałam: dlaczego? Czy recenzja jest niedobra? Czy nie ma sensu znęcać się nad Szymborską, która jest dobrą poetką, tylko ma nieciekawe poglądy?

Rozpieszczała mnie za to pani Zofia Starowieyska-Morstinowa, która dając w prezencie książkę, potrafiła napisać pełną emfazy dedykację w rodzaju: „wschodzącej gwieździe polskiej krytyki”… Ona była inna od wszystkich tych hrabin, które znałam z dzieciństwa. Pracowała u nich ciocia Emilia, siostra taty, która później wychowywała moją siostrę i mnie. Kiedy pojawiały się u nas podczas okupacji, odnosiłam się do nich z rewerencją, niemniej, gdy ciocia zwracając się do nich, używała zwrotu: „pani dziedziczko”, kipiałam z furii: „ciociu, jaka dziedziczka?!”.

Pani Zofia natomiast nie czyniła różnic między ludźmi; była ciepła i bezpośrednia. To ona wprowadzała mnie w środowisko „Tygodnika Powszechnego”, pod względem społecznym diametralnie różnego od tego, w którym żyłam w Wilnie. W Krakowie i w tym środowisku byłam obca podwójnie: jako repatriantka z Wilna i jako córka krawca sutann, pochodząca z rodziny bez większych inteligenckich tradycji. Pamiętam, jak właścicielka mieszkania przy Pańskiej (obecnie Curie-Skłodowskiej), u której wynajęliśmy pokój po osiedleniu się w Krakowie, opowiadała o jakieś zaginionej podczas okupacji pościeli… Słuchaliśmy tego siedząc na kilku walizkach dobytku, który mogliśmy zabrać z domu pozostawionego w Wilnie. To był inny świat, który mnie onieśmielał, w którym czułam się i trochę samotna, i trochę niezrozumiana. Stąd tak duża rola w moim ówczesnym życiu pani Zofii Starowieyskiej-Morstinowej, która nie oglądając się na społeczne konwenanse podjęła się roli wprowadzenia do tak wymagającego środowiska nieśmiałej debiutantki, jaką wówczas byłam.

***

Nieprędko zrozumiałam, że Turowiczowi po prostu trzeba się bezczelnie wpychać z tekstami. Najdobitniej dotarło to do mnie po wieczorze panelowym, zorganizowanym przez „Tygodnik Powszechny”, z udziałem krytyków literackich, m.in. Zdzisława Łapińskiego. Wygłosiłam tam krótki referat, po którym uczestnicy dość się na mnie rzucali, nie zgadzając się z moim tezami. Po spotkaniu usłyszałam jednak od Turowicza: „Mam nadzieję, że twój referat ukaże się w »Tygodniku«”. To była jedna z niewielu sytuacji, kiedy Jerzy skwitował pozytywnie moją działalność pisarską. Niestety, nie znalazłam czasu – a może okazałam się leniwa – i nie przygotowałam tekstu do publikacji. Ten moment utkwił mi w pamięci, bo chwile, kiedy Turowicz kogoś chwalił, naprawdę nie zdarzały się często.

Tu dygresja: wtedy byłam już z Jerzym po imieniu, co było moją zasługą. Zaproponowałam mu to podczas spotkania opłatkowego; pamiętam, że Jerzy przyjął to z aprobatą.

Po przygodzie z referatem zrozumiałam, że samemu trzeba przedstawiać Naczelnemu pomysły i tematy. Turowicz tak bowiem szanował indywidualność ludzi, że chyba nawet nie przyszło mu do głowy, by komuś coś zadawać. Nie miał natury szefa, który zachęca i niańczy, albo – dla odmiany – nęka podwładnych poleceniami i kontrolą.

Turowicz był bowiem wrażliwy przede wszystkim na ludzi bardzo utalentowanych i to na najwyższą ich klasę. On się rozsmakowywał w talencie… Dla mnie było w tym coś także snobistycznego – znaleźć kogoś obiecującego, pomóc mu rozbłysnąć. Z powodu „talentyzmu” Jerzego cierpiało na pewno wielu autorów, też przecież jakoś uzdolnionych, których tekstów Jerzy na łamy nie wpuszczał. Naturalną koleją rzeczy wielu z nich zrażało się do pisma na lata i skutecznie. Jego z kolei, myślę, jakoś irytowało zjawisko niedorastania do stawianych przez redakcję wymagań całej masy ludzi ambitnych.

Dobrym przykładem niechęci Jerzego do niecenionych przez niego autorów był stosunek do pisarstwa swojej teściowej – Zofii z Zawiszów Gąsiorowskiej-Kernowej. Przynosiła omówienia tekstów z katolickiej prasy francuskiej oraz krótkie artykuły publicystyczne – wszystko tzw. michałki. Wydawało mi się, że akurat takie teksty czytelnicy z przyjemnością by przeczytali. Jerzy drukował je jednak niechętnie. Gdy autorka pojawiała się w redakcji, prosił kogoś, np. mnie, by porozmawiał z panią Kernową i odebrał tekst. Sam czynił to niechętnie; inna rzecz, że był redaktorem pracowitym i ustawicznie w „Tygodniku” zajętym.

Wierszy pani Kernowej nie wydrukował jednak nigdy. Ale nie tylko jej. Nie bez przyczyny w słynnym wierszu Zbigniewa Herberta o Tygodnikowcach znalazła się fraza: „Ile polskich pań poetek zdławił zły Turowicz Jerzy”. Pewna autorka gwałtownie dyskutowała z Jerzym, tłumacząc mu, że on nie może odrzucić jej wiersza. Wyprowadzony z równowagi Naczelny odparował: „Proszę pani, mogę, bo to są naprawdę bardzo złe wiersze”. Historię znam jedynie ze słyszenia, ale jest ona wysoce prawdopodobna, bo Turowicz w ocenie poezji i wyborze wierszy do druku był niezłomny. Dlatego tak cierpiał, gdy musiał drukować wiersze Tola Gołubiewa.

W latach, kiedy nie wychodził prawowity „Tygodnik” a redakcja schodziła się na spotkania u pani Zofii Starowieyskiej-Morstinowej przy placu Jabłonowskich (obecnie Sikorskiego), Tolo urządził raz wieczór autorski własnych wierszy. Podczas spotkania Janka Gołubiewowa płakała wzruszona, bo większość strof była o niej, m.in. o tym, jak szykuje dom na święta. Powstał później cały cykl wierszy zatytułowany: „Dom nasz w Wigilię Bożego Narodzenia”, więc ledwo „Tygodnik” wystartował na nowo, a pierwszy numer wychodził właśnie na Boże Narodzenie, Tolo zgłosił utwór do druku. Jerzy cierpiał, niemniej kilka wierszy opublikował, ku szalonej radości Tola i Janki.

Zdawałam sobie sprawę, że to nie były dobre wiersze, ale w tamtym momencie byłam po stronie Tola, nie Jerzego. Naczelny na pewno bolał nad tym, że w tej jego wymarzonej architekturze, wedle której chciał tworzyć swoje pismo, pojawiła się rysa. Ale według mnie Antoni Gołubiew był, z całego serca i nieprzytomnie, „Tygodnikiem” właśnie! I wielu ludziom, przypuszczam, zrobiło się ciepło na sercu, gdy znaleźli w pierwszym numerze wznowionego „Tygodnika” wiersze autora, który był dla pisma niemal emblematyczny.

Jerzy był jednak – nie tylko w tej sferze – wierny sobie: nie może być sztuki plastycznej byle jakiej, ani poezji byle jakiej. Najlepszą egzemplifikacją tego wszystkiego jest fragment opowiadania „Trzy czerwone róże”, kiedy Jan Józef Szczepański opisuje – zapamiętane z lat okupacji, ze sporadycznych pobytów pisarza we dworze w Goszycach – zderzenie dosłownego patosu, takiego jaki reprezentowała pani Kernowa, i czytanie przez Jerzego „Króla Ubu” Alfreda Jarry’ego. Turowicz źle znosił dosłowność nawet bardzo wartościowych rzeczy, które brzmiały niczym za łatwa muzyka, kiedy harmonii nie narusza dysonans, a z cis-moll wynika gładiutko akord na końcu. Turowicz potrzebował właśnie tego skrzywienia, kontrakordu. W tym względzie nigdy od siebie nie odstąpił: jeżeli coś mu się podobało, to dlatego, że naprawdę to akceptował – był w tym szczery i sprawiedliwy.

***

Po latach dopiero uświadomiłam sobie, jak niesamowite było towarzystwo pierwszego zespołu „Tygodnika Powszechnego”. Dorosnąć do nich było bardzo trudno, tak były to osoby wykształcone, obyte w świecie, o wyrazistych charakterach. Mądre, po prostu.

Słuchając rozmów Marysi Turowiczówny i Kisiela o muzyce, doszłam do wniosku, że nie wiem o muzyce prawie nic, choć od kilku lat grałam na skrzypcach, a po przyjeździe z Wilna do Krakowa rozważałam rozpoczęcie nauki w konserwatorium muzycznym. Oni poruszali się w rejestrach, które wydawały mi się wówczas niedostępne. Pamiętam swoje zdumienie, gdy Marysia zaczęła tłumaczyć, budząc uznanie, pisma Ingardena. I ona tak zdolna, z takim wyczuciem języka, gruntownie wykształcona nie tylko filozoficznie, z pogodą ducha wypełniała obowiązki „Tygodnikowej” sekretarki, adiustując i korektując teksty, nosząc papiery między redakcją a drukarnią.

Nie doceniałam w pełni wyjątkowści osób, z którymi przyszło mi pracować, nie korzystałam z ich obecności tak, jak powinnam. Przypominam sobie na przykład duże ilości zmarnowanego czasu. Jak wiadomo powszechnie, Turowicz nie należał do ludzi, którzy zajmowali się organizacją czasu pracy innych ludzi, nawet podwładnych. Przychodziłam do redakcji na godz. 10.00, bo wtedy miały już czekać teksty do czytania, przed wysłaniem numeru do drukarni. Przychodziłam, ale Turowicz pojawiał się z tekstami o 14.00–15.00… Tym sposobem spędzałyśmy z Marysią Turowiczówną czas na gadaniu na wszystkie możliwe tematy, choć mogłam wtedy wkuwać słówka jakiegoś obcego języka albo czytać podręcznik do historii literatury. Gdybym tylko chciała…

Tolo Gołubiew z kolei prowadził nieformalne seminarium dziennikarskie; na zajęcia, które odbywały się w redakcji przy Wiślnej, przychodzili wyłącznie panowie. Do głowy mi nie przyszło, by zapytać, czy może i ja mogłabym się pojawiać na spotkaniach. Albo brakowało mi ambicji, albo miałam niesamowite kompleksy… Z biegiem lat, myślę, stawałam się bardziej pewna siebie, jakoś okrzepłam, ale pamiętając moją nieśmiałość z tamtych pierwszych lat, rozumiem autorów, którzy, pozbawieni zachęt, mogli mieć poczucie, że „Tygodnik” nie pozwala im rozwinąć skrzydeł.

Wiele lat później taką osobą wydawał mi się Jurek Kołątaj, wieloletni sekretarz redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Obowiązki związane z piastowanym stanowiskiem – czytanie tekstów, zajmowanie się pocztą, kontakty z autorami – nie pozwalały mu wykorzystywać w pełni jego potencjału pisarskiego. Zaproponowałam, by funkcję sprawowały rotacyjnie różne osoby,  tak by Jurek miał czas pisać. Skutki okazały się odwrotne od zamierzonych: Jadwiga Kołątajowa zareagowała wielkim żalem, że chcę pozbawić jej męża sensu pracy… Niczego więc nie zmieniliśmy, a Jurek całe lata pisywał bardzo mało.

Inną osobą, która równie rzadko chwytała za pióro (choć z innych powodów), był Krzysztof Kozłowski, który pojawił się w redakcji w 1956 roku, wraz z pierwszym numerem wznowionego „Tygodnika Powszechnego”. Zostałam wówczas sekretarzem redakcji, Krzysztof miał mi pomagać, ale rychło zgłosiłam Tolowi – wtedy już dość często zastępował Jerzego, który zaczął wyjeżdżać zagranicę, czasem na wiele tygodni – że jemu zupełnie nie leży bycie pomocnikiem sekretarza. On chce być samodzielnym redaktorem. I faktem jest, że indywidualność Krzysztofa szybko została uznana. Był wykształcony, inteligentny, no i co tu dużo mówić: czarujący. W tamtych latach widziałem też Krzysztofa prawdziwie szczęśliwego – to było w 1958 roku, kiedy pojechałam do Paryża na Semaines Sociales (Tygodnie Społeczne), razem ze Stefanem Wilkanowiczem. Krzysztof przebywał we Francji na stypendium, był zaręczony z kobietą, która później rozstała się z nim, wybierając życie poza krajem. Dla Krzysztofa opuszczenie Polski, cóż że rządzonej przez komunistów, w ogóle nie wchodziło w grę. Tamto wspomnienie wracało do mnie przez długie lata, bo rzadko kogo można było zobaczyć tak szczęśliwego, jak Krzysztofa wtedy.

Wspomniałam o wyjazdach Szefa. Ponieważ Jerzy czytał wszystko, przed każdą podróżą prosił o odkładanie prasy i to nawet „Trybuny Ludu”! Z kolei Tolo, pod nieobecność Jerzego, z szalonym poświęceniem redagował „Tygodnik”, m.in. planując numery, rozdzielając zadania redaktorom, podejmując się łamania kolumn. Turowicz był uwielbiany przez metrampaży, bo spośród rozlicznych zalet miał i tę, że widział każdy błąd korektorski, a kolumny potrafił zaplanować precyzyjnie, co do jednej linijki. Tolowi natomiast z reguły nie mieściło się nic, więc drukarze nieraz go ignorowali, nawet odsuwając od łamania. Oczywiście, nie odbywało się to pokojowo, Tolo też miał swoje zdanie i poczucie odpowiedzialności.

W dziale kultury pracowało dwóch utalentowanych kolegów: Bronek Mamoń – recenzent literacki i teatralny – oraz Jacek Susuł, który był publicystą, a od 1957 roku do śmierci w 1987 roku prowadził rubrykę „Chodząc po księgarniach”. Przystali do nas, mimo że obaj wcześniej publikowali w „Tygodniku Powszechnym” należącym do PAX-u. Nikt nigdy nie robił z tego sprawy. Obaj byli cenieni za pracowitość, kompetencję, ale też łagodność usposobienia i dobry charakter.

Inny zupełnie był Tadeusz Żychiewicz – znany z ostrego, a nawet dosadnego języka. Tępił za moralizowanie. I ja z tego powodu oberwałam, gdy w 1965 roku Znak wydał przygotowaną przeze mnie książkę „Nas dwoje” – podsumowanie „Tygodnikowej” ankiety o małżeństwach, ogłoszonej przez Marka Skwarnickiego. Tadeusz objechał ją nieludzko, zarzucając mi, że uporządkowałam wypowiedzi czytelników według morałów, które można wysnuć na użytek małżeństw z różnym stażem i doświadczeniami. Okropnie to wyśmiewał! Mogłam się z tym nie zgadzać – i zapewne jakoś się broniłam – ale nie miałam wątpliwości, że Tadeusz był tu ekspertem nietuzinkowym. Rubryka „Poczta ojca Malachiasza” jest tego najbardziej właściwym potwierdzeniem. To Tadeusz napisał też najlepszy tekst o rodzinie – opublikowany w miesięczniku „Znak” – jaki zdarzyło mi się przeczytać. Artykuł miał kilkanaście stron, nie był pozbawiony prawdy o PRL-u, choćby w konstatacji autora, że nigdy w żadnym kościele, patrząc na najbardziej rozmodlonych ludzi, nie widział takiego głodu i potrzeby ubłagania, jaką spotykał na korytarzach urzędów mieszkaniowych. To był czas gomułkowskiego braku mieszkań, który powodował, że ludzie gnieździli się z dziećmi w jednym pokoju albo rezygnowali z założenia rodziny, bo nie mieliby gdzie się podziać z dziećmi. Prymas Stefan Wyszyński napiętnował takie stawianie sprawy przez Żychiewicza. W jego przekonaniu było to szukanie usprawiedliwień – rozgrzeszanie rodziny z obowiązków, jakie na niej ciążą.

Za „Pocztę ojca Malachiasza” też się Tadeuszowi obrywało. Dla Jacka Woźniakowskiego to pisanie było za łatwe, zbyt popularne. Prymasa, myślę, denerwowało to, że świecki zabrał się do duszpasterzowania i czuł się w tym świecie jak u siebie. Tymczasem w jego przekonaniu nie na świeckich spoczywał przywilej pośrednictwa między Kościołem a światem. Prof. Anna Świderkówna też nie znosiła Tadzia pisarstwa, bo ona – rasowa biblistka – uważała je za niefachowe. Tymczasem, dzięki „Poczcie”, dowiedzieliśmy się, że ludzie mają potrzebę słuchania o Panu Bogu, zadawania pytań, roztrząsania swoich spraw i to przez pryzmat tego właśnie najwyższego rejestru. Przez dziesięć lat poczta przynosiła stosy listów, a Tadeusz, dopraszając do pomocy innych, odpowiadał każdemu. Nie traktował tej korespondencji wyłącznie jako rezerwuaru tematów dla „Tygodnika”. Potrzeba udzielenia odpowiedzi wynikała także z przekonania, że skoro ktoś chce rozmawiać, nie można tego zlekceważyć. Było to zjawisko zupełnie wyjątkowe, którego nikomu później – nie tylko na łamach „Tygodnika” – nie udało się powtórzyć.

***

W 1956 roku mogłam nie wrócić do reaktywowanego „Tygodnika Powszechnego” – dzisiaj nawet mnie wydaje się to nieprawdopodobne, ale była taka możliwość. Zbigniew Raszewski chciał, bym podjęła się edycji dziennika Juliusza Osterwy, który ten prowadził przed wojną podczas podróży „Reduty” ze spektaklami po miasteczkach kresowych. To mógłby być początek mojej pracy naukowej jako teatrologa i zaangażowania w działalność Instytutu Teatralnego stworzonego przez Raszewskiego. Stało się inaczej.

Fragmenty dziennika Osterwy ukazały się na łamach „Tygodnika Powszechnego” ze wstępem nie moim jednak, ale Antoniego Gołubiewa, bo tak sobie zażyczył mój kolega. Bronek Mamoń był na mnie o to zły – uważał, że powinnam być bardziej stanowcza i nie dzielić się swoim tematem z kimś innym. Co jednak o wiele istotniejsze – nie zostałam teatrologiem. Ta droga, na skutek mojej własnej decyzji, zamknęła się nieodwołalnie, bo obowiązki redaktora „Tygodnika Powszechnego” nie dały się pogodzić z równoległym prowadzeniem jakiejkolwiek działalności zawodowej. Czasami żałuję… O wiele częściej pytam siebie, czy nie zrezygnowałam z tego zbyt łatwo. Bywa, choć rzadko się to zdarza, że się zastanawiam, jak wyglądałoby moje życie bez pracy w „Tygodniku Powszechnym”.

***

To, co podziwiałam w Turowiczu najbardziej, to niewzruszona obowiązkowość wzrastania we wszystkim, co uważał za ważne. Wierność sobie była imponująca.

Niewiele razy byłam z Jerzym zagranicą, ale jedna cecha jego podróży była absolutnie niewzruszona: czas poznawania. Poznania ludzi, na których mu zależało. Gromadzenia wiedzy na temat, który go zafrapował. Obejrzenia, posmakowania rzeczy i spraw, których jeszcze nie znał. Pod tym względem on wymagał od siebie tyle, że już trudno było więcej. Było mu to potrzebne, ale też sprawiało frajdę – dawało radość życia. I też Jerzy miał życie bogate, wypełnione pracą i wrażeniami, może dlatego nie miał czasu zajmować się innymi: nie zajmował się z tą samą uwagą każdym autorem, nie pilnował podwładnych, nie interesowały go plotki ani ludzka małość.

Tak ściśle wypełniony czas nie pozwalał jednak na uzyskanie skupienia potrzebnego do pisania książek. Wiem, że było to jego niespełnioną aspiracją i niewątpliwie miał wiedzę, którą warto byłoby przekazać innym w skondensownej, skończonej postaci. On jednak nie chciał – nie potrafił? – zrobić wokół siebie tyle przestrzeni, czyli zrezygnować z czegoś, by znaleźć czas na napisanie książki.

W trudnych sytuacjach ze strony Jerzego było bardzo mało mówienia. Rozstrzygał sprawę jednoznacznie i szybko, z udziałem niewielu ludzi i w sposób ostateczny, bardzo spokojnie. Nie pamiętam kłótni czy awantur.

Pierwsza rzecz, która pojawia mi się w myślach, gdy wspominam redakcję, w której jest Jerzy Turowicz, to otwarte drzwi do jego gabinetu. Z tym że to wcale nie musiało oznaczać gościnności bez końca, raczej było sygnałem dostępności. I nie wiązało się też z tym, że mieliśmy ochotę mu przeszkadzać z byle powodu. 

Elwira Stommowa opowiedziała mi o jednej sytuacji, kiedy zobaczyła, że Jerzy – opanowany i spokojny – potrafi być niegrzeczny, i to wobec Anny, swojej żony. Miała ona komentować rzecz, którą Jerzy ze Stommą omawiali we dwójkę w towarzystwie żon. Anna miała swoje zdanie. Wtedy Jerzy zwrócił się do niej: „Anno, proszę cię – milcz. Milcz, do jasnej cholery!”. To był jeden jedyny raz i to wobec bliskiej sobie osoby, kiedy o porozumienie o wiele łatwiej, niż w oficjalnych sytuacjach. Jedno wspomnienie nie może też zmienić tego, co najważniejsze: że to było kochające siebie małżeństwo, a dla Jerzego zdanie pani Anny miało znaczenie.

Drugie wspomnienie nie moje, a które też chciałabym przytoczyć, bo mówi coś ważnego o Jerzym, należy do ks. Adama Bonieckiego: Jerzy zawsze spowiadał się na klęcząco, nawet w ostatnich miesiącach życia, gdy był już chory. On, który nie eksponował swojej pobożności, choć była tak głęboka… O Jerzym mogłabym powiedzieć bez wahania, że Kościół był jego domem, jakkolwiek banalnie to brzmi. Mogę się domyślać, że męczyły go zarządzane przez polski Kościół „euforie” w rodzaju Ślubów Jasnogórskich czy hucznego obchodzenia kościelnych rocznic. Tymczasem w osobistym wyznaniu wiary nie chodzi przecież o zbiorowe uniesienia czy obecność tłumów, raczej o jakąś najgłębszą prawdę o sobie samym, do której potrafimy się zbliżyć tylko w ciszy własnego serca.

Nie zdarzyło mi się, poznając wspomnienia o Turowiczu, by mi się coś nie zgadzało z moim własnym odczuwaniem. Jerzy był bardzo spójną osobowością.

 

Kraków, 23 stycznia 2012 r.

 ***

JÓZEFA HENNELOWA, de domo Golmont (ur. w 1925 roku w Wilnie), jest publicystką. W czasie okupacji należała do Szarych Szeregów, uczestniczyła w tajnym nauczaniu. Po repatriacji ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Związana z „Tygodnikiem Powszechnym” od 1948 roku; do roku 2012 była kolejno: adiustatorką, dziennikarką, redaktorką, sekretarzem redakcji, zastępcą redaktora naczelnego (od połowy lat 60. do 2007 roku); od 1982 roku była felietonistką pisma (jej pierwsze felietony ukazały się jednak na łamach „Tygodnika Solidarność” w 1981 roku). Rubryki jej felietonów nosiły kolejno tytuły: „Widziane z domu”, „Z domu i nie tylko”, „Votum separatum”, „Na marginesie”, „List do redakcji”. Przed 1982 rokiem prowadziła na łamach „TP” dwie rubryki autorskie: „Rubrykę rodzinną”, dotyczącą tematów wychowawczych, oraz „Na co dzień i od święta” – bieżące komentarze do tekstów prasowych i audycji telewizyjnych podpisywane inicjałem „j.”.
Posłanka na Sejm – najpierw z ramienia Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, potem Unii Demokratycznej – w latach 1989–1993.
Jej książki dotyczyły między innymi: postaci Juliusza Osterwy i jego działalności teatralnej (kontynuacja zainteresowań z czasów pracy akademickiej); omówień ankiet ogłaszanych przez „Tygodnik Powszechny” i miesięcznik „Znak”. Przygotowała też dwa wybory tekstów Jerzego Turowicza: Chrześcijanin w dzisiejszym świecie (Znak, Kraków 1963) oraz Kościół nie jest łodzią podwodną (Znak, Kraków 1990). Udzieliła Romanowi Graczykowi wywiadu-rzeki Bo jestem z Wilna… (Znak, Kraków 2001). Wydała dwa wybory własnych felietonów: Votum separatum: publicystyka 1982–1999 (Universitas, Kraków 2000) i Niedowiarstwo moje (Znak, Kraków 2002) oraz książkę Otwarty, bo powszechny. O Kościele, który może boleć (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012).
Obecnie pisze cotygodniowe komentarze, w cyklu „Tu i teraz”, ogłaszane na stronie internetowej Klubów „Tygodnika Powszechnego”, oraz prowadzi dziennik „Coraz bliżej, coraz mniej” na łamach miesięcznika „Znak”.

 

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja; w spotkaniu brał także udział Tomasz Fiałkowski.

© Fundacja Jerzego Turowicza