Maciej Kozłowski

We wczesnych latach 60. żył jeszcze stangret mojego ojca, pan Malik. Panowie byli w tym samym wieku, przyjaźnili się. Posiadałem wówczas mały samochód i pan Malik zaproponował, żebyśmy pojeździli po najbliższej okolicy wokół Luborzycy, majątku mojej rodziny, który został nam odebrany w 1945 roku na mocy dekretu o reformie rolnej. Chciał mi pokazać parę miejsc. W trakcie przejażdżki opowiadał: a tu pana ojciec spadł z konia, tu się wydarzyło to, a tam co innego. Po czym pokazał drewnianą kaplicę w Wilkowie z komentarzem: „tu panienka z Goszyc brała ślub z takim jakimś z Krakowa”. Miał na myśli Jerzego Turowicza, który w drewnianej kaplicy pw. św. Otylii w Wilkowie, w listopadzie 1938 roku, wziął ślub z Anną Gąsiorowską, dziedziczką majątku w niedalekich Goszycach. Zdaniem pana Malika, panienka z Goszyc to była partia, więc jej ślub z Turowiczem, potomkiem mieszczańskiej rodziny z Krakowa, musiał uznać – przypuszczam, że podobnie jak wielu dookolnych ludzi – za mezalians.

***

Z Anną i Jerzym Turowiczami znali się moi rodzice: Maria z Amoraux i Jan Kozłowscy, dziedzic majątku w sąsiadującej z Goszycami Luborzycy. Opowiadano mi, że Turowiczowie byli na ślubie moich rodziców w październiku 1939 roku, który przyspieszono z powodu wybuchu wojny. A także na moim chrzcie (urodziłem się w środku okupacji, w styczniu 1943 roku). Mama opowiadała mi – dziś brzmi to jak herezja – że dla niej okupacja była najszczęśliwszym czasem w życiu. Była zakochana, szybko pojawiły się na świecie dzieci – najpierw moja starsza siostra, Barbara, potem ja. Przyjaciele i sąsiedzi, bo czasy, mimo indywidualnych przeżyć, były jednak ponure, trzymali się razem, wspierali w trudnych momentach. Od początku okupacji po dworach pomieszkiwało więcej osób, niż w spokojniejszych latach. Po upadku powstania warszawskiego zagęszczenie wzrosło jeszcze bardziej, pojawiły się też ciekawe postaci, m.in. w Goszycach zamieszkał Czesław Miłosz, w Luborzycy prof. Władysław Tatarkiewicz, filozof, i prof. Stefan Szuman, psycholog i filozof. To był czas grozy, ale – paradoksalnie – także wzmożenia intelektualno-towarzyskiego, które w normalnych warunkach nie byłoby możliwe.

Dla mamy szczęśliwy czas skończył się w maju 1944 roku wraz ze śmiercią męża, a mojego ojca, rozstrzelanego przez Niemców w publicznej egzekucji przy ulicy Lubicz w Krakowie. Mama musiała radzić sobie sama, także po tym, gdy w styczniu 1945 roku pod Kraków dotarła Armia Czerwona i zostaliśmy wysiedleni z Luborzycy. Znalazła wsparcie w sąsiadach, także wśród chłopów. To, że udało się uratować tyle rzeczy ze dworu, to właśnie zasługa zaprzyjaźnionej z nami służby, np. wspomnianegio już pana Malika, który wielokrotnie przyjeżdżał do Krakowa, przywożąc nam różne sprzęty przechowane przez luborzyckie rodziny.

W Krakowie mieszkaliśmy w Cichym Kąciku, gdzie mama kupiła dom i skąd też nas wyrzuciła Armia Czerwona. Potem wynajęła mieszkanie w willi „Słoneczna” na Woli Justowskiej, a gdy w latach 1947–1948 udało się jej sprzedać maleńki folwark mojego ojca – Uniejów, który miał 30 hektarów ziemi, więc nie podlegał reformie rolnej – wybudowała dom w tej dzielnicy. Na życie pracowała jako wykładowca w Wyższej Szkole Rolniczej, potem Akademii Rolniczej, w Krakowie.

We wszystkich tych domach odwiedzali nas Turowiczowie, chociażby przy okazji świąt. Moja siostra i ja przyjaźniliśmy się z dwiema starszymi córkami Turowiczów; pamiętam, że mając około sześciu lat byłem śmiertelnie zakochany w najstarszej Turowiczównie, Elżbiecie… Przez 30 lat moje kontakty z Jerzym Turowiczem były więc przede wszystkim towarzyskie, oparte na wieloletniej, z zupełnie innych czasów się wywodzącej, przyjaźni.

Podczas tzw. procesu taterników w 1969 roku, po którym skazano mnie na 4,5 roku pozbawienia wolności za przemyt do Polski „Kultury” i innych wydawnictw emigracyjnych, Jerzy po prostu okazywał mi wsparcie emocjonalne, jak wielu moich przyjaciół. Mnie i mojej mamie, która przeżywała te wydarzenia najciężej – de facto przypłaciła je życiem.

***

Gdy znalazłem się w kryminale, chciałem robić coś sensownego, by nie tracić czasu. Tłumaczyłem więc książki o Jamesie Bondzie, czytając je współosadzonym. Pomogła też firma, czyli „Tygodnik Powszechny” i Znak – Jacek Woźniakowski zlecił mi przetłumaczenie dla Znaku książki Alfreda Whitehead’a „Nauka i świat nowożytny”. Po opuszczeniu kryminału dopracowywałem przekład z Joanną Turowicz-Piasecką, która jest filozofem i logikiem. Potem jeszcze przez niemal rok – kilka dni w tygodniu – siedziałem nad całokształtem z ojcem Markiem Pieńkowskim OP, specjalistą od Whitehead’a. Była to bowiem piekielnie trudna praca – właściwie musieliśmy stworzyć odrębny język filozoficzny na użytek tego przekładu. Chyba nigdy w życiu tak się nie napracowałem za tak małe pieniądze i tyle się nie naczekałem, by zobaczyć książkę wydrukowaną. Problemy z przydziałem papieru spowodowały bowiem, że książka ukazała się dopiero w 1987 roku.

Praca nad Whitehead’em potrafiła szczelnie wypełnić czas, ale powinienem jednak był po wyjściu z kryminału znaleźć stałe zatrudnienie. Roman Graczyk, który czytał znajdującą się w Instytucie Pamięci Narodowej teczkę prowadzoną na mój temat przez Służbę Bezpieczeństwa, wie chyba najlepiej, z jakimi problemami było to związane. Teczka zawiera bowiem dokumenty interwencji esbeckich przedsiębrane we wszystkich tych instytucjach, gdzie starałem się o pracę. Wszędzie naciskano, by praca dla mnie się nie znalazła. I faktycznie: dostawałem grzeczne odpowiedzi, że nie ma etatu…

Jedynym miejscem, gdzie pracę bym dostał – jestem tego pewien – była redakcja „Tygodnika Powszechnego”. Nie poprosiłem o to Turowicza, bo byłem zaledwie początkującym dziennikarzem, a tam pracowały osoby z dorobkiem. Zdawałem też sobie sprawę, z jakimi trudnościami mogłoby się to wiązać dla pisma Jerzego: finansowymi (kolejna osoba na etacie w mało majętnej redakcji), ale też politycznymi. Dla takich jak ja nie miało być pracy w Polsce Ludowej, Turowicz, zatrudniając mnie, zrobiłby władzy wbrew… Nie wierzę, że takie zachowanie uszłoby jej uwadze. Nie chciałem więc Jerzego stawiać w sytuacji, kiedy z racji chociażby więzów przyjacielskich, łączących od lat nasze rodziny, nie będzie mógł odmówić mojej prośbie.

Szukałem dalej, aż mój kuzyn, który był wicenaczelnym „Tygodnika Powszechnego”, Krzysztof Kozłowski (nasi ojcowie, Jan i Tomasz Kozłowscy, byli rodzeństwem), być może z inspiracji Jerzego Turowicza, dogadał się z Jasiem Antołem, redaktorem tygodnika „Wieści”, i wymyślili, żeby mnie tam zatrudnić. Przypuszczam, że esbecja się na to zgodziła – co jest potwierdzone w papierach znalezionych przez Romana Graczyka – by mieć mnie pod kontrolą. Próbowano mnie zwerbować – funkcjonariusze SB przedstawili mi oficjalną propozycję: skoro dostałem pracę, mają nadzieję, że będę przygotowywał dla nich „opracowania intelektualne”. Odmówiłem. Na szczęście, w odwecie, z redakcji „Wieści” mnie nie wyrzucono. Przetrwałem w tym piśmie do 1980 roku.

W czasach „Solidarności” byłem redaktorem naczelnym „Wiadomości Krakowskich” – czasopisma Regionu Małopolska NSZZ „Solidarność”. Gdy w maju 1982 roku wznowiono wydawanie zawieszonego wprowadzeniem stanu wojennego „Tygodnika Powszechnego”, Turowicz sam mi zaproponował pracę. To już była inna sytuacja, nie tylko politycznie. Byłem publicystą, a nie początkującym dziennikarzem, jak dziesięć lat wcześniej, redaktorem ważnego pisma podziemnego, miałem na koncie parę liczących się publikacji. Co równie ważne: moje zaszłości kryminalne, związane z tzw. procesem taterników, miały już zupełnie inne znaczenie niż w pierwszej połowie lat 70.

***

Zawsze mówiliśmy, że „Tygodnik” to oaza normalności w morzu – przepraszam za słowo trywialne – gówna. W latach 80. atmosfera dookoła była nieciekawa, propaganda dawała w kość, ale mieliśmy poczucie, że wolno nam dużo więcej, niż jeszcze parę lat wcześniej. Wolności było już całkiem sporo. Pojawiła się chociażby możliwość zaznaczania ingerencji cenzury, co prawda jednynie kilka na cały numer, ale działalność cenzora wreszcie przestała być tajna. Można było zaznaczyć miejsca po tekstach czy fragmentach artykułów, które nie spodobały się władzy i decyzją jej urzędnika zostały z numeru usunięte.

Paradoksalnie władza po wprowadzeniu stanu wojennego złagodniała – nie mieliśmy wątpliwości, że zęby zostały reżimowi wybite i nie ma on już w sobie tej destrukcyjnej mocy, jakiej zaznaliśmy z jego strony w latach 60. czy 70. W latach 80. zdawaliśmy sobie sprawę, że system jest skończony. Pytanie było inne: jak długo to jeszcze potrwa? Pojawiła się w nas także swego rodzaju bezkompromisowość, zasadzająca się na retorycznym pytaniu: co więcej mogli nam zrobić ponad to, co nas spotkało w wyniku wprowadzenia w Polsce stanu wojennego? Podcięcia nadziei i wiary w siebie, jaką ludziom przyniosła „Solidarność”?

W tych złych czasach „Tygodnik Powszechny” stał się centrum intelektualnym całej Polski. Mimo opresji, to był najlepszy okres w historii pisma – wiele najlepszych piór w kraju zaczęło wówczas pisywać do „Tygodnika”, uważając, że to jedyne przyzwoite pismo w Polsce. Wtedy pojawili się m.in. Andrzej Drawicz, Adam Michnik (oczywiście pod pseudonimem), Ernest Skalski. Władysław Bartoszewski był związany z redakcją od lat, ale realizował się przede wszystkim jako dziennikarz historyczny, w stanie wojennym zaczął prowadzić rubrykę „Zmarli”, która okazała się rewelacją. Bartoszewski był mistrzem w redagowaniu nekrologów  w taki sposób, by przemycić informację o zasługach zmarłego czy miejscu pochodzenia, nawet jeśli były niecenzuralne.

„Tygodnik” Turowicza był jedyny – miał monopol na bycie pismem opozycyjnym, choć legalnie wychodzącym. W związku z tym miał nieprawdopodobne powodzenie, a nie ma większej satysfakcji dla autora od możliwości drukowania w piśmie, które wszyscy chcą czytać. Przychodziły stosy tekstów, które poddawaliśmy ostrej selekcji, także politycznej. Pewnych nazwisk się nie drukowało, choć dopuszczaliśmy teksty ludzi „nawróconych”. Nie interesowały nas jednak artykuły dawnych propagandystów systemu, a ci próbowali zaistnieć w „Tygodniku”, jak każdy zresztą, bo publikacja na tych łamach była dla autora naprawdę prestiżowa.

Turowicz miał prawo poczuć się wówczas spełniony jako redaktor. O ile wcześniej okoliczności zmuszały go do prowadzenia gry z systemem – czym innym był udział Turowicza w obradach Frontu Jedności Narodu, który był przecież traktowany, jako – choćby tylko formalna – ale jednak akcesja do systemu? O tyle teraz naczelny „Tygodnika” – i wielu innych razem z nim – nie musiało już udawać, że akceptują status quo, choć życzą sobie zupełnie innego. Turowicz mógł powiedzieć otwarcie, co widać w wielu jego tekstach: to nie jest nasz system, jesteśmy opozycją i mówimy jedno: to jest nasz kraj, ale to nie jest nasza władza. Temu dawało się wyraz na różne sposoby, począwszy od słynnej frazy rozpoczynającej pisany przez Krzysztofa Kozłowskiego „Obraz tygodnia”: „Minął kolejny tydzień stanu wojennego”, czy umieszczania winiety pisma w tzw. kontrze (winieta na czarnym tle). Skończywszy na targach o teksty z cenzurą, które prowadził Krzysztof Kozłowski.

Nie miałem kłopotu z odnalezieniem się w roli redaktora „Tygodnika”. W sprawy pisma byłem wprowadzony, tym bardziej, że mimo zawieszenia wydawania pisma, redakcja funkcjonowała. Toczyło się życie towarzyskie i ja w nim aktywnie uczestniczyłem. Spotykaliśmy się z różnymi osobami, kolportowwaliśmy podziemne pisemka. Byłem też zaprzyjaźniony z wieloma osobami z „Tygodnika”, m.in. z Markiem Skwarnickim. Chyba miałem prawo uważać się za nieformalnego członka zespołu jeszcze przed podpisaniem umowy o pracę. Natomiast sam czas pracy dla pisma z Wiślnej wspominam wspaniale.

***

Kiedyś powiedziałem, że miałem w życiu dwóch znakomitych szefów, obaj byli dziennikarzami: Jerzy Turowicz i Kazimierz Dziewanowski, ambasador RP w USA w latach 1990–1993, z którym pracowałem w ambasadzie w Waszyngtonie. Byli do siebie, w jakimś sensie, podobni. Turowicz nigdy nie podnosił głosu – nie zdarzyło się, żeby krzyczał, ochrzaniał. To, co miał do powiedzenia, choćby i wypływało np. z irytacji, zawsze było niesłychanie wyważone, dyskretne. Gdy miał uwagi do tekstu zatwierdzonego do druku, rozmowę rozpoczynał od podkreślenia, że uważa materiał za bardzo dobry, sugeruje jednak wprowadzenie poprawek w kilku miejscach… Był niesłychanie delikatny i koncyliacyjny, starał się nikomu nie wyrządzić przykrości. Co nie znaczy, że nie miał ostrych sądów czy własnego zdania. Tyle, że on nikomu by nie powiedział: napisałeś bzdury, ale: to należałoby zmienić, to jest ujęte niewłaściwie. Jerzy Turowicz nie upokarzał ludzi ani publicznie, ani w prywatnej rozmowie.

Charakterystycznym dla Turowicza odruchem było zmiatanie, niczym odkurzacz, każdej kartki zadrukowanego papieru. Zabierał i czytał. Pozostawał chyba nieustannie w kontakcie ze słowem drukowanym.

W każdej instytucji są skrzydła. Podobnie działo się i w „Tygodniku Powszechnym” z tamtych lat, choć sama redakcja nie była podzielona. Najważniejsza wówczas kwestia: odrzucenie systemu – nie podlegało przecież dyskusji. Pytanie dotyczyło taktyki: iść na udry czy jednak obstawać przy koncyliacji? Wybierano różnie. Raz przeważało stanowisko osób bardziej stanowczych, np. Jacka Woźniakowskiego; innym razem górę brały bardziej pojednawcze zapatrywania, np. Jacka Susuła czy Bronka Mamonia. Turowicz niewątpliwie odgrywał w redakcji rolę równoważnika – osoby, która potrafiła znaleźć rozwiązanie najbardziej adekwatne. Czy bardziej nam się opłaciło dogadać, np. zgadzając się na wprowadzenie maksymalnie trzech ingerencji w tekście? I ani kroku w tył – jeżeli cenzura chciałaby więcej, zdejmujemy cały artykuł, zaznaczając jedynie, że planowaliśmy taką publikację. A może jednak większym pożytkiem dla pisma i czytelników byłoby umieszczenie tekstu nawet tak pokiereszowanego, że niemożliwym byłoby zaznaczenie wszystkich ingerencji cenzorskich? Turowicz wiedział, jaką decyzję należy podjąć… On tego nawet nie musiał z kimkolwiek szczegółowo dyskutować, po prostu wiedział. Podobnie jak to, z kim można się spotkać, a z kim jednak nie; kogo dopuścić na łamy, a komu podziękować; w jakim gremium zasiąść, a komu swojej obecności odmówić.

W połowie lat 80. poprosił o możliwość odwiedzenia redakcji Jerzy Urban, rzecznik prasowy rządu, znany z cynicznych wypowiedzi „propagandysta systemu”. Redakcja stanęła przed pytaniem: zgodzić się, czy nie? Ostatecznie został przyjęty. Po zakończeniu spotkania wyprowadzałem go z redakcji jako ochrona, bo ktoś groził, że pobije rzecznika, jak tylko opuści redakcję „Tygodnika”. Oczywiście, że redakcja toczyła z nim spory o nakład pisma i przydział papieru, ale ludziom tam pracującym zależało też na tym, by rozmawiać z tymi z drugiej strony. Nawet jeśli był to ktoś tak cyniczny, jak ówczesny „piorunochron” rządu; skoro jednak chciał się spotkać, widać albo rozumiał i doceniał, albo przynajmniej liczył się ze znaczeniem środowiska „Tygodnika” i Znaku. Poza wszystkim nam przecież zależało na zmianie systemu, a nie trwaniu w nim po wsze czasy.

Nie przypominam sobie sytuacji, by ktoś dyskutował z decyzjami Turowicza czy je podważał. Zaznaczam jednak, że nie we wszystkich rozmowach uczestniczyłem, bo na pewno były jeszcze takie dyskusje, które toczyły się w gronie, np. Turowicz, Kozłowski, Mieczysław Pszon, Woźniakowski, w których już siłą rzeczy nie brałem udziału.

W gronie redakcyjnym dyskutowano natomiast o tym, jaka ma być linia pisma. Było bowiem rzeczą oczywistą, że jesteśmy za „Solidarnością” i za Lechem Wałęsą. Toczyły się jednak spory, np. o niektóre wypowiedzi kard. Józefa Glempa, który w stanie wojennym potrafił się wypowiadać w nadmiernie ugodowy wobec władz sposób. Czy w takiej sytuacji publikować te wystąpienia, mimo że nam się nie podobały? Przedmiotem dyskusji był Kisiel i niektóre jego felietony. Niech nikt się jednak nie zwiedzie tym, co słynny felietonista napisał w „Dziennikach”, wydanych w 1996 roku. Przedstawia tam siebie niemal jak odszczepieńca, zawsze krytycznego wobec „Tygodnika” i Turowicza. To autorska kreacja. Prawda jest taka, że Kisiel był częścią tego zespołu i kimś takim się czuł.

Spieraliśmy się o Andrzeja Micewskiego: byli tacy, którzy bardzo nie chcieli, by wszedł do zespołu „Tygodnika”; byli inni, którzy mu winy odpuścili[1]. Chrześcijaninem, który przyjmował na łono zbłąkane owieczki, był Krzysztof Kozłowski. On tak miał, że hołubił różne dziwne postaci, np. Ryszarda Bendera czy Micewskiego właśnie. O ile zgadzano się na druk tekstów Micewskiego na łamach „Tygodnika”, o tyle pomysł wpisania jego nazwiska do stopki wzbudził silne protesty, m.in. Jacka Woźniakowskiego, Ziuty Hennelowej, moje. „Tygodnik” był jednak pismem snobistycznie elitarnym, więc znaleźć się w jego stopce to było spore wyróżnienie. Tymczasem wcześniejsze wybory ideowe Micewskiego wskazywały, że nie był człowiekiem o krystalicznie czystej linii postępowania, delikatnie mówiąc, i niektórym z nas trudno mu było zaufać. Nie bez znaczenie było i to, że Micewski – w moim przekonaniu – próbował przy pomocy „Tygodnika” prowadzić jakąś własną grę z władzą i z Kościołem jednocześnie. Ostatecznie nazwisko Micewskiego w stopce się znalazło, co było ukłonem w stronę kard. Józefa Glempa, który go bardzo cenił[2].

Z drugiej strony wiem, że Turowicz krytycznie oceniał tego hierarchę, który w stanie wojennym kompletnie się pogubił, a jego pierwsze wypowiedzi były właściwie przerażające. Było wiadomo, że książa niepokorni, tacy jak ks. Jerzy Popiełuszko czy ks. Kazimierz Jancarz z Nowej Huty-Mistrzejowic, nie mogą liczyć na wsparcie ze strony prymasa. Ale że Kościół instytucjonalny był ważny dla przetrwania opozycji, również dla „Tygodnika”, nie braliśmy w ogóle pod uwagę krytyki takiego postępowania. Nie mogliśmy dać satysfakcji wspólnemu przeciwnika, że kłócimy się w swoich szeregach czy dajemy się rozgrywać. Turowicz był tego świadomy, więc może dlatego, choćby tylko czasami, liczył się z sympatiami politycznymi prymasa? Przypuszczam, że toczyła się tu jakaś misterna gra, której nie byłem w stanie wówczas do końca przeniknąć.

***

W latach 80. wydawało się, że między Kościołem, a tą jego wizją, która była bliska „Tygodnikowi Powszechnemu”, nie ma większych różnic. Kościół był otwarty, czego przejawem było m.in. organizowanie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, podczas których prelegentami byli ludzie różnorako myślący, nawet jeśli nie byli katolikami ani z metryki, ani z pochodzenia. Wszyscy byli przyjmowani z otwartymi ramionami. Redaktorzy i współpracownicy „Tygodnika” na tyle często uczestniczyli w tych spotkaniach, że mieliśmy pełne prawo czuć się wówczas jak wędrowni kaznodzieje…

Kościół stał się taki, o jakim myśleli członkowie działającego przed wojną Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, którego aktywnym działaczem był Jerzy Turowicz: nie bał się świata, wchodził z nim w dialog, zrezygnował z wszystkiego tego, co było obskuranckie i zaprzeczało jego posłannictwu. Stał się autorytetem i miał taką siłę wpływu, jak nigdy wcześniej ani nigdy później. Uwierzyliśmy, że tak już będzie zawsze.

Ceniono „Tygodnik”, nie zarzucano mu nawet tego, że jest zbyt elitarny. Jeżeli zdarzały się różnice zdań, to dotyczące taktyki postępowania wobec wspólnego przeciwnika, ale nie kwestii najważniejszych. Czasami pojawiało się zdziwienie, że „Tygodnik” – jakby nie było: pismo katolickie – otwiera się na różne środowiska, nieraz bardzo dalekie od Kościoła, drukując heretyków, schizmatyków, a nawet Michnika… Ale taka była nasza polityka redakcyjna wówczas: nie pytaliśmy o metryki ani światopogląd. Jeżeli autor miał coś interesującego do przedstawienia i potrafił to napisać, nie był jednocześnie dziennikarzem reżimowym, miał prawo pojawić się na łamach.

***

Latem 1986 roku wyjechałem na półtora roku do USA, korzystając ze stypendium Fulbrighta. Sprawy „Tygodnika” wciąż mnie jednak obchodziły. Nie mogło być inaczej, jeżeli ukazywały się tak ważne teksty, jak prof. Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto” w styczniu 1987 roku, który niewątpliwie był przełomem w sposobie pisania na temat stosunków chrześcijańsko-żydowskich z czasów wojny. Po tej publikacji na spotkaniu w jednej z parafii w Waszyngtonie zostałem zaatakowany niesłychanie ostro przez Stefana Korbońskiego, w czasie wojny m.in. członka Kierownictwa Walki Podziemnej i delegata Rządu RP na Kraj. Jego zdaniem, esej prof. Błońskiego obrażał polskie podziemie niepodległościowe.

Pobyt w Stanach Zjednoczonych przedłużałem, więc zdarzało się, że pytano mnie, co będę robił po powrocie do Polski po tak długiej nieobecności. „Jak to co?” – odpowiadałem pytaniem. „Wracam do »Tygodnika Powszechego«, gdzie pracowałem przed wyjazdem”. „To miejsce będzie na pana czekać? To niemożliwe!”. A jednak możliwe. W 1988 roku wróciłem na Wiślną, do swojego biurka. Nic się nie zmieniło: siedziałem między Jurkiem Kołątajem a Romkiem Graczykiem.

Zmieniało się za to wszystko naokoło. Po obradach Okrągłego Stołu i wyborach kontraktowych z 4 czerwca 1989 roku, powstał pierwszy niekomunistyczny rząd, który w dużej części tworzyły osoby wywodzące się ze środowiska „Tygodnika Powszechnego” albo przez nie ukształtowane. Nie dyskutowaliśmy jednak w redakcji o coraz bardziej zauważalnym upolitycznianiu się pisma. Nasze zaangażowane było oczywiste – wręcz uważam, że to właśnie na naszym środowisku spoczywała odpowiedzialność za rozpoczynającą się transformację. Bo to nie była kwestia władzy, ale właśnie odpowiedzialności za rozpoczęte zmiany, którą mógł wziąć na siebie tylko ich współautor. I byłoby czymś zupełnie nienaturalnym, gdyby środowisko, które przez prawie pół wieku było jedynym opozycyjnym, tolerowanym przez władze, usunęło się od tego. Poza tym: nie było nikogo innego, zdolnego podjąć się tego zadania. Później dopiero powstały nowe środowiska polityczne, które mogły być alternatywą (wydarzenia pokazały, że często alternatywą mało obiecującą).

Turowicz był człowiekiem niesłychanie odpowiedzialnym, także za wspólnoty, których czuł się częścią. Czy więc w takim momencie historycznym miał stanąć z boku i patrzeć, co się będzie działo? Sam namawiał do zmian, od początku był w głównym nurcie, a potem miał patrzeć spokojnie, kto wyjdzie zwycięsko np. z pierwszych wyborów prezydenckich w 1990 roku? Rewolucje mają to do siebie – a to była rewolucja o wyjątkowo dużym zasięgu – że role publiczne jej głównych bohaterów się rozmywają. Dynamika wydarzeń powoduje, że obserwator staje się katalizatorem zmian albo głównym uczestnikiem wydarzeń, choć zupełnie tego nie planował.

Co nie zmienia faktu, że Turowicz kolejny raz, mając do wyboru politykę i dziennikarstwo, wybrał jednak to drugie. Tak samo jak w 1956 roku, kiedy za sprawą odwilży październikowej zakończył się w Polsce okres stalinizmu. W redakcji został właściwie sam spośród członków starej ekipy. Ton zaczęli nadawać pismu ludzie młodzi: Adam Szostkiewicz, Romek Graczyk, Krzyś Burnetko, Witek Bereś. Sytuacja wyglądała tak, jakby Turowicz wypchnął co miał najlepszego z redakcji, a sam, niczym kapitan, został pilnować statku. To był jego naturalny odruch.

***

Patrzymy na Turowicza przede wszystkim przez pryzmat jego zaangażowania politycznego, tymczasem to był przede wszystkim człowiek Kościoła. W najgłębszej warstwie osobistej filozofii redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” najważniejszą dla niego sprawą był los Kościoła. Dlatego właśnie „Tygodnik Powszechny”, w takim kształcie jaki mu nadał, mógł być pożyteczny dla Kościoła, a może nawet mu potrzebny. Myślę, że to nie była tylko redaktorska intuicja Jerzego; jego wiedza i doświadczenie, wiara katolika także, pozwalały mu zobaczyć zagrożenia, jakie wynikają z istnienia fundamentalistycznego nurtu polskiego katolicyzmu. Mógł uważać, że sensem istnienia takiego pisma jak „Tygodnik” jest właśnie hamowanie tego rodzaju zapędów w Kościele – instytucji i wspólnocie. Równie dobrze mógł przecież wyjść z założenia, że „Tygodnik” jest założony na czasy oporu, a skoro dopięliśmy swego – zmieniamy system na demokratyczny – kończymy działalność. Nie zrobiono tego, choć „Tygodnik” był w pewnym sensie pismem jednego człowieka – Jerzego Turowicza: przez niego wymyślonym i ukształtowanym. Pismo całego jego życia.

Dziś można już powiedzieć, że to turowiczowskie myślenie okazało się nie do przeniesienia na następne pokolenia redaktorów „Tygodnika Powszechnego”. Podziały, które się w Polsce pojawiły przeniosły się i do redakcji, co szczególnie dramatycznie rozegrało się jesienią 2007 roku, kiedy między innymi odszedł z redakcji Krzysztof Kozłowski. To jest o tyle dramatyczne, że w czasach PRL-u redakcja była naprawdę przyzwoitym zespołem: bez intryg, karierowiczostwa, świństw, złych słów o kolegach czy współpracownikach. Cechy dobrego wychowania praktykowało się na co dzień. To, że byliśmy oblężoną twierdzą takim zachowaniom niewątpliwie sprzyjało, niemniej ludzie tę przyzwoitość po prostu w sobie mieli. Fakt, że wszyscy sobie ufaliśmy, i to w każdej sprawie, jest tego dowodem.

***

W 1990 roku zostałem zastępcą ambasadora Polski w USA, wyjechałem do Waszyngtonu. Dalsze moje losy potoczyły się w taki sposób, że zostałem urzędnikiem państwowym a nie dziennikarzem.

Co dał mi Jerzy Turowicz? Nauczył, jak ważna jest atmosfera w zespole, który ma pracować razem – że w dużej mierze zależy ona od osobowości jej szefa. To, że powstała w „Tygodniku” grupa ludzi tak blisko ze sobą współpracujących, obdarzająca się zaufaniem, kreatywna, a jednocześnie rozumiejąca ograniczenia, było niewątpliwie zasługą Turowicza. Niewidoczne to było na co dzień, nawet trudne do uchwycenia, ale istniało, naprawdę. Kto tam wówczas był, ten to potwierdzi.

Turowicz nie wyznaczał zadań, nie narzucał tematów. To raczej myśmy chodzili z pomysłami do niego – Jerzy ufał ludziom, że będą wiedzieli, czym mają się zająć, z pożytkiem dla pisma i dla siebie. Przypuszczam, że między innymi właśnie dlatego, że każdy miał swobodę realizacji aspiracji, „Tygodnik Powszechny” osiągnął tak wysoki poziom intelektualny. Od „kuchni redakcyjnej” – czyli codziennej pracy redakcyjnej i zarządzania zespołem – było dwóch ludzi: Krzysztof Kozłowski i Mieczysław Pszon. Prędzej oni rozdzielali zadania, rozliczali ludzi z ich wykonania. To Krzysztof de facto, przynajmniej w latach 80., redagował „Tygodnik Powszechny”. Turowicz był od wyznaczania linii pisma i podejmowania najważniejszych decyzji, ale też szukania porozumienia w sytuacjach konfliktowych.

Do tego wszystkiego Turowicz miał jeszcze jedną cechą: przy całej swojej pryncypialności i głębokiej wierze był jednocześnie homo ludens – lubił zabawę. I ocalił w sobie to, co posiadał także inny mój szef, już z czasów mojej pracy dyplomatycznej w USA – Kazimierz Dziewanowski: dziecięcą ciekawość świata. Cieszyli go nowi ludzie, nowe sprawy, nowe krajobrazy.

Jerzy był człowiekiem dobrym, który nie szukał w innych zła ani podstępu. Nie chodzi mi o to, że był naiwny! Nic z tych rzeczy. Mam na myśli to, że Jerzy potrafił uruchamiać w ludziach to, co było w nich wartościowe, a nie podłe i małe.

Warszawa, 17 stycznia 2012 r.

Dr Maciej Kozłowski (ur. w 1943 roku w Luborzycy k. Krakowa) jest historykiem i publicystą. W 1969 roku skazany w tzw. procesie taterników za przemyt do Polski „Kultury” i innych wydawnictw emigracyjnych. W latach 1980–1981 redaktor naczelny pisma Regionu Małopolska NSZZ „Solidarność” – „Wiadomości Krakowskie”. Od 1982 roku redaktor „Tygodnika Powszechnego”; od 1990 roku – dyplomata (w latach 1999–2003 ambasador Polski w Izraelu).

Wydał m.in.: Krajobrazy przed bitwą (Znak, Kraków 1985), Między Sanem a Zbruczem. Walki o Lwów i Galicję Wschodnią 19181919 (Znak, Kraków 1990), Sprawa Leona Kozłowskiego. Zdrajca czy ofiara (Iskry, Warszawa 2005).

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]        Andrzej Micewski w 1947 roku został członkiem grupy „Dziś i Jutro” Bolesława Piaseckiego. Dwa lata później był już sekretarzem redakcji tygodnika „Dziś i Jutro”, a następnie sekretarzem prezydium Komisji Duchownych i Świeckich Działaczy Katolickich, powołanej do prowadzenia działań obliczonych na wkomponowanie duchowieństwa w ramy ustroju komunistycznego. Do momentu odejścia ze Stowarzyszenia PAX w listopadzie 1956 roku zasiadał w ośmioosobowym kierownictwie ruchu. Także po ideologicznym rozstaniu z Piaseckim jego rola w środowisku katolików świeckich, usiłowania prowadzenia samodzielnej gry politycznej – m.in. w latach 60. stał się zwolennikiem tzw. grupy Janusza Zabłockiego, zmierzającej do podziału ruchu Znakowo-Więziowego – nie zjednywała mu sympatii i zaufania.

Obszerny szkic na temat działalności, roli politycznej, ale i uwikłania we współpracę z SB Andrzeja Micewskiego, opisał na łamach „Tygodnika Powszechnego” prof. Andrzej Friszke: Tajemnice Andrzeja Micewskiego („TP” nr 35, 27 sierpnia 2006, s. 1, 10), Od ściany do ściany („TP” nr 36, 3 września 2006, s. 10), Kontrakt („TP” nr 37, 10 września 2006, s. 6), W osmozie z władzą („TP” nr 38, 17 września 2006, s. 22), W przeciągu („TP” nr 39, 24 września 2006, s. 19).

[2]        Prymas dał wyraz sympatii, m.in. powołując Andrzeja Micewskiego do Prymasowskiej Rady Społecznej, czy umożliwiając stworzenie w Wiedniu polskiego miesięcznika „Znaki Czasu”, którego Micewski był redaktorem naczelnym (pomyślanego jako konkurencja dla „Kultury” Jerzego Giedroycia).

Maciej Kozłowski

We wczesnych latach 60. żył jeszcze stangret mojego ojca, pan Malik. Panowie byli w tym samym wieku, przyjaźnili się. Posiadałem wówczas mały samochód i pan Malik zaproponował, żebyśmy pojeździli po najbliższej okolicy wokół Luborzycy, majątku mojej rodziny, który został nam odebrany w 1945 roku na mocy dekretu o reformie rolnej. Chciał mi pokazać parę miejsc. W trakcie przejażdżki opowiadał: a tu pana ojciec spadł z konia, tu się wydarzyło to, a tam co innego. Po czym pokazał drewnianą kaplicę w Wilkowie z komentarzem: „tu panienka z Goszyc brała ślub z takim jakimś z Krakowa”. Miał na myśli Jerzego Turowicza, który w drewnianej kaplicy pw. św. Otylii w Wilkowie, w listopadzie 1938 roku, wziął ślub z Anną Gąsiorowską, dziedziczką majątku w niedalekich Goszycach. Zdaniem pana Malika, panienka z Goszyc to była partia, więc jej ślub z Turowiczem, potomkiem mieszczańskiej rodziny z Krakowa, musiał uznać – przypuszczam, że podobnie jak wielu dookolnych ludzi – za mezalians.

***

Z Anną i Jerzym Turowiczami znali się moi rodzice: Maria z Amouraux i Jan Kozłowscy, dziedzic majątku w sąsiadującej z Goszycami Luborzycy. Opowiadano mi, że Turowiczowie byli na ślubie moich rodziców w październiku 1939 roku, który przyspieszono z powodu wybuchu wojny. A także na moim chrzcie (urodziłem się w środku okupacji, w styczniu 1943 roku). Mama opowiadała mi – dziś brzmi to jak herezja – że dla niej okupacja była najszczęśliwszym czasem w życiu. Była zakochana, szybko pojawiły się na świecie dzieci – najpierw moja starsza siostra, Barbara, potem ja. Przyjaciele i sąsiedzi, bo czasy, mimo indywidualnych przeżyć, były jednak ponure, trzymali się razem, wspierali w trudnych momentach. Od początku okupacji po dworach pomieszkiwało więcej osób niż w spokojniejszych latach. Po upadku powstania warszawskiego zagęszczenie wzrosło jeszcze bardziej, pojawiły się też ciekawe postaci, m.in. w Goszycach zamieszkał Czesław Miłosz, w Luborzycy prof. Władysław Tatarkiewicz, filozof, i prof. Stefan Szuman, psycholog i filozof. To był czas grozy, ale – paradoksalnie – także wzmożenia intelektualno-towarzyskiego, które w normalnych warunkach nie byłoby możliwe.

Dla mamy szczęśliwy czas skończył się w maju 1944 roku wraz ze śmiercią męża, a mojego ojca, rozstrzelanego przez Niemców w publicznej egzekucji przy ulicy Lubicz w Krakowie. Mama musiała radzić sobie sama, także po tym, gdy w styczniu 1945 roku pod Kraków dotarła Armia Czerwona i zostaliśmy wysiedleni z Luborzycy. Znalazła wsparcie w sąsiadach, także wśród chłopów. To, że udało się uratować tyle rzeczy ze dworu, to właśnie zasługa zaprzyjaźnionej z nami służby, np. wspomnianego już pana Malika, który wielokrotnie przyjeżdżał do Krakowa, przywożąc nam różne sprzęty przechowane przez luborzyckie rodziny.

W Krakowie mieszkaliśmy w Cichym Kąciku, gdzie mama kupiła dom i skąd też nas wyrzuciła Armia Czerwona. Potem wynajęła mieszkanie w willi „Słoneczna” na Woli Justowskiej, a gdy w latach 1947-48 udało się jej sprzedać maleńki folwark mojego ojca – Uniejów, który miał 30 hektarów ziemi, więc nie podlegał reformie rolnej – wybudowała dom w tej dzielnicy. Na życie pracowała jako wykładowca w Wyższej Szkole Rolniczej, potem Akademii Rolniczej, w Krakowie.

We wszystkich tych domach odwiedzali nas Turowiczowie, chociażby przy okazji świąt. Moja siostra i ja przyjaźniliśmy się z dwiema starszymi córkami Turowiczów; pamiętam, że mając około sześciu lat byłem śmiertelnie zakochany w najstarszej Turowiczównie, Elżbiecie… Przez 30 lat moje kontakty z Jerzym Turowiczem były więc przede wszystkim towarzyskie, oparte na wieloletniej, z zupełnie innych czasów się wywodzącej, przyjaźni.

Podczas tzw. procesu taterników w 1969 roku, po którym skazano mnie na 4,5 roku pozbawienia wolności za przemyt do Polski „Kultury” i innych wydawnictw emigracyjnych, Jerzy po prostu okazywał mi wsparcie emocjonalne, jak wielu moich przyjaciół. Mnie i mojej mamie, która przeżywała te wydarzenia najciężej – de facto przypłaciła je życiem.

***

Gdy znalazłem się w kryminale, chciałem robić coś sensownego, by nie tracić czasu. Tłumaczyłem więc książki o Jamesie Bondzie, czytając je współosadzonym. Pomogła też firma, czyli „Tygodnik Powszechny” i Znak – Jacek Woźniakowski zlecił mi przetłumaczenie dla Znaku książki Alfreda Whiteheada „Nauka i świat nowożytny”. Po opuszczeniu kryminału dopracowywałem przekład z Joanną Turowicz-Piasecką, która jest filozofem i logikiem. Potem jeszcze przez niemal rok – kilka dni w tygodniu – siedziałem nad całokształtem z ojcem Markiem Pieńkowskim OP, specjalistą od Whiteheada. Była to bowiem piekielnie trudna praca – właściwie musieliśmy stworzyć odrębny język filozoficzny na użytek tego przekładu. Chyba nigdy w życiu tak się nie napracowałem za tak małe pieniądze i tyle się nie naczekałem, by zobaczyć książkę wydrukowaną. Problemy z przydziałem papieru spowodowały bowiem, że książka ukazała się dopiero w 1987 roku. 

Praca nad Whiteheadem potrafiła szczelnie wypełnić czas, ale powinienem jednak był po wyjściu z kryminału znaleźć stałe zatrudnienie. Roman Graczyk, który czytał znajdującą się w Instytucie Pamięci Narodowej teczkę prowadzoną na mój temat przez Służbę Bezpieczeństwa, wie chyba najlepiej, z jakimi problemami było to związane. Teczka zawiera bowiem dokumenty interwencji esbeckich przedsiębrane we wszystkich tych instytucjach, gdzie starałem się o pracę. Wszędzie naciskano, by praca dla mnie się nie znalazła. I faktycznie: dostawałem grzeczne odpowiedzi, że nie ma etatu…

Jedynym miejscem, gdzie pracę bym dostał – jestem tego pewien – była redakcja „Tygodnika Powszechnego”. Nie poprosiłem o to Turowicza, bo byłem zaledwie początkującym dziennikarzem, a tam pracowały osoby z dorobkiem. Zdawałem też sobie sprawę, z jakimi trudnościami mogłoby się to wiązać dla pisma Jerzego: finansowymi (kolejna osoba na etacie w mało majętnej redakcji), ale też politycznymi. Dla takich jak ja nie miało być pracy w Polsce Ludowej, Turowicz, zatrudniając mnie, zrobiłby władzy wbrew… Nie wierzę, że takie zachowanie uszłoby jej uwadze. Nie chciałem więc Jerzego stawiać w sytuacji, kiedy z racji chociażby więzów przyjacielskich, łączących od lat nasze rodziny, nie będzie mógł odmówić mojej prośbie.

Szukałem dalej, aż mój kuzyn, który był wicenaczelnym „Tygodnika Powszechnego”, Krzysztof Kozłowski (nasi ojcowie, Jan i Tomasz Kozłowscy, byli rodzeństwem), być może z inspiracji Jerzego Turowicza, dogadał się z Jasiem Antołem, redaktorem tygodnika „Wieści”, i wymyślili, żeby mnie tam zatrudnić. Przypuszczam, że esbecja się na to zgodziła – co jest potwierdzone w papierach znalezionych przez Romana Graczyka – by mieć mnie pod kontrolą. Próbowano mnie zwerbować – funkcjonariusze SB przedstawili mi oficjalną propozycję: skoro dostałem pracę, mają nadzieję, że będę przygotowywał dla nich „opracowania intelektualne”. Odmówiłem. Na szczęście, w odwecie z redakcji „Wieści” mnie nie wyrzucono. Przetrwałem w tym piśmie do 1980 roku.

W czasach „Solidarności” byłem redaktorem naczelnym „Wiadomości Krakowskich” – czasopisma Regionu Małopolska NSZZ „Solidarność”. Gdy w maju 1982 roku wznowiono wydawanie zawieszonego wprowadzeniem stanu wojennego „Tygodnika Powszechnego”, Turowicz sam mi zaproponował pracę. To już była inna sytuacja, nie tylko politycznie. Byłem publicystą, a nie początkującym dziennikarzem, jak dziesięć lat wcześniej, redaktorem ważnego pisma podziemnego, miałem na koncie parę liczących się publikacji. Co równie ważne: moje zaszłości kryminalne, związane z tzw. procesem taterników, miały już zupełnie inne znaczenie niż w pierwszej połowie lat 70.

***

Zawsze mówiliśmy, że „Tygodnik” to oaza normalności w morzu – przepraszam za słowo trywialne – gówna. W latach 80. atmosfera dookoła była nieciekawa, propaganda dawała w kość, ale mieliśmy poczucie, że wolno nam dużo więcej, niż jeszcze parę lat wcześniej. Wolności było już całkiem sporo. Pojawiła się chociażby możliwość zaznaczania ingerencji cenzury, co prawda jednynie kilka na cały numer, ale działalność cenzora wreszcie przestała być tajna. Można było zaznaczyć miejsca po tekstach czy fragmentach artykułów, które nie spodobały się władzy i decyzją jej urzędnika zostały z numeru usunięte.

Paradoksalnie władza po wprowadzeniu stanu wojennego złagodniała – nie mieliśmy wątpliwości, że zęby zostały reżimowi wybite i nie ma on już w sobie tej destrukcyjnej mocy, jakiej zaznaliśmy z jego strony w latach 60. czy 70. W latach 80. zdawaliśmy sobie sprawę, że system jest skończony. Pytanie było inne: jak długo to jeszcze potrwa? Pojawiła się w nas także swego rodzaju bezkompromisowość, zasadzająca się na retorycznym pytaniu: co więcej mogli nam zrobić ponad to, co nas spotkało w wyniku wprowadzenia w Polsce stanu wojennego? Podcięcia nadziei i wiary w siebie, jaką ludziom przyniosła „Solidarność”?

W tych złych czasach „Tygodnik Powszechny” stał się centrum intelektualnym całej Polski. Mimo opresji, to był najlepszy okres w historii pisma – wiele najlepszych piór w kraju zaczęło wówczas pisywać do „Tygodnika”, uważając, że to jedyne przyzwoite pismo w Polsce. Wtedy pojawili się m.in. Andrzej Drawicz, Adam Michnik (oczywiście pod pseudonimem), Ernest Skalski.

 „Tygodnik” Turowicza był jedyny – miał monopol na bycie pismem opozycyjnym, choć legalnie wychodzącym. W związku z tym miał nieprawdopodobne powodzenie, a nie ma większej satysfakcji dla autora od możliwości drukowania w piśmie, które wszyscy chcą czytać. Przychodziły stosy tekstów, które poddawaliśmy ostrej selekcji, także politycznej. Pewnych nazwisk się nie drukowało, choć dopuszczaliśmy teksty ludzi „nawróconych”. Nie interesowały nas jednak artykuły dawnych propagandystów systemu, a ci próbowali zaistnieć w „Tygodniku”, jak każdy zresztą, bo publikacja na tych łamach była dla autora naprawdę prestiżowa.

Turowicz miał prawo poczuć się wówczas spełniony jako redaktor. O ile wcześniej okoliczności zmuszały go do prowadzenia gry z systemem – czym innym był udział Turowicza w obradach Frontu Jedności Narodu, który był przecież traktowany, jako – choćby tylko formalna – ale jednak akcesja do systemu? O tyle teraz naczelny „Tygodnika” – i wielu innych razem z nim – nie musiało już udawać, że akceptują status quo, choć życzą sobie zupełnie innego. Turowicz mógł powiedzieć otwarcie, co widać w wielu jego tekstach: to nie jest nasz system, jesteśmy opozycją i mówimy jedno: to jest nasz kraj, ale to nie jest nasza władza. Temu dawało się wyraz na różne sposoby, począwszy od słynnej frazy rozpoczynającej pisany przez Krzysztofa Kozłowskiego „Obraz tygodnia”: „Minął kolejny tydzień stanu wojennego”, czy umieszczania winiety pisma w tzw. kontrze (winieta na czarnym tle). Skończywszy na targach o teksty z cenzurą, które prowadził Krzysztof Kozłowski.

Nie miałem kłopotu z odnalezieniem się w roli redaktora „Tygodnika”. W sprawy pisma byłem wprowadzony, tym bardziej, że mimo zawieszenia wydawania pisma, redakcja funkcjonowała. Toczyło się życie towarzyskie i ja w nim aktywnie uczestniczyłem. Spotykaliśmy się z różnymi osobami, kolportowaliśmy podziemne pisemka. Byłem też zaprzyjaźniony z wieloma osobami z „Tygodnika”, m.in. z Markiem Skwarnickim. Chyba miałem prawo uważać się za nieformalnego członka zespołu jeszcze przed podpisaniem umowy o pracę. Natomiast sam czas pracy dla pisma z Wiślnej wspominam wspaniale.

***

Kiedyś powiedziałem, że miałem w życiu dwóch znakomitych szefów, obaj byli dziennikarzami: Jerzy Turowicz i Kazimierz Dziewanowski, ambasador RP w USA w latach 1990–1993, z którym pracowałem w ambasadzie w Waszyngtonie. Byli do siebie w jakimś sensie podobni. Turowicz nigdy nie podnosił głosu – nie zdarzyło się, żeby krzyczał, opieprzał. To, co miał do powiedzenia, choćby i wypływało np. z irytacji, zawsze było niesłychanie wyważone, dyskretne. Gdy miał uwagi do tekstu zatwierdzonego do druku, rozmowę rozpoczynał od podkreślenia, że uważa materiał za bardzo dobry, sugeruje jednak wprowadzenie poprawek w kilku miejscach… Był niesłychanie delikatny i koncyliacyjny, starał się nikomu nie wyrządzić przykrości. Co nie znaczy, że nie miał ostrych sądów czy własnego zdania. Tyle, że on nikomu by nie powiedział: napisałeś bzdury, ale: to należałoby zmienić, to jest ujęte niewłaściwie. Jerzy Turowicz nie upokarzał ludzi ani publicznie, ani w prywatnej rozmowie.

Charakterystycznym dla Turowicza odruchem było zmiatanie, niczym odkurzacz, każdej kartki zadrukowanego papieru. Zabierał i czytał. Pozostawał chyba nieustannie w kontakcie ze słowem drukowanym.

W każdej instytucji są skrzydła. Podobnie działo się i w „Tygodniku Powszechnym” z tamtych lat, choć sama redakcja nie była podzielona. Najważniejsza wówczas kwestia: odrzucenie systemu – nie podlegało przecież dyskusji. Pytanie dotyczyło taktyki: iść na udry czy jednak obstawać przy koncyliacji? Wybierano różnie. Raz przeważało stanowisko osób bardziej stanowczych, np. Jacka Woźniakowskiego; innym razem górę brały bardziej pojednawcze zapatrywania, np. Jacka Susuła czy Bronka Mamonia. Turowicz niewątpliwie odgrywał w redakcji rolę równoważnika – osoby, która potrafiła znaleźć rozwiązanie najbardziej adekwatne. Czy bardziej nam się opłaciło dogadać, np. zgadzając się na wprowadzenie maksymalnie trzech ingerencji w tekście? I ani kroku w tył – jeżeli cenzura chciałaby więcej, zdejmujemy cały artykuł, zaznaczając jedynie, że planowaliśmy taką publikację. A może jednak większym pożytkiem dla pisma i czytelników byłoby umieszczenie tekstu nawet tak pokiereszowanego, że niemożliwym byłoby zaznaczenie wszystkich ingerencji cenzorskich? Turowicz wiedział, jaką decyzję należy podjąć… On tego nawet nie musiał z kimkolwiek szczegółowo dyskutować, po prostu wiedział. Podobnie jak to, z kim można się spotkać, a z kim jednak nie; kogo dopuścić na łamy, a komu podziękować; w jakim gremium zasiąść, a komu swojej obecności odmówić.

W połowie lat 80. poprosił o możliwość odwiedzenia redakcji Jerzy Urban, rzecznik prasowy rządu, znany z cynicznych wypowiedzi „propagandysta systemu”. Redakcja stanęła przed pytaniem: zgodzić się czy nie? Ostatecznie został przyjęty. Po zakończeniu spotkania wyprowadzałem go z redakcji jako ochrona, bo ktoś groził, że pobije rzecznika, jak tylko opuści redakcję „Tygodnika”. Oczywiście, że redakcja toczyła z nim spory o nakład pisma i przydział papieru, ale ludziom tam pracującym zależało też na tym, by rozmawiać z tymi z drugiej strony. Nawet jeśli był to ktoś tak cyniczny, jak ówczesny „piorunochron” rządu; skoro jednak chciał się spotkać, widać albo rozumiał i doceniał, albo przynajmniej liczył się ze znaczeniem środowiska „Tygodnika” i Znaku. Poza wszystkim nam przecież zależało na zmianie systemu, a nie trwaniu w nim po wsze czasy.

Nie przypominam sobie sytuacji, by ktoś dyskutował z decyzjami Turowicza czy je podważał. Zaznaczam jednak, że nie we wszystkich rozmowach uczestniczyłem, bo na pewno były jeszcze takie dyskusje, które toczyły się w węższym gronie, np. Turowicz, Kozłowski, Mieczysław Pszon, Woźniakowski, w których już siłą rzeczy nie brałem udziału.

W gronie redakcyjnym dyskutowano natomiast o tym, jaka ma być linia pisma. Było bowiem rzeczą oczywistą, że jesteśmy za „Solidarnością” i za Lechem Wałęsą. Toczyły się jednak spory, np. o niektóre wypowiedzi kard. Józefa Glempa, który w stanie wojennym potrafił się wypowiadać w nadmiernie ugodowy wobec władz sposób. Czy w takiej sytuacji publikować te wystąpienia, mimo że nam się nie podobały? Przedmiotem dyskusji był Kisiel i niektóre jego felietony. Niech nikt się jednak nie zwiedzie tym, co słynny felietonista napisał w „Dziennikach” wydanych w 1996 roku. Przedstawia tam siebie niemal jak odszczepieńca, zawsze krytycznego wobec „Tygodnika” i Turowicza. To autorska kreacja. Prawda jest taka, że Kisiel był częścią tego zespołu i kimś takim się czuł.

Spieraliśmy się o Andrzeja Micewskiego: byli tacy, którzy bardzo nie chcieli, by wszedł do zespołu „Tygodnika”; byli inni, którzy mu winy odpuścili (1). Chrześcijaninem, który przyjmował na łono zbłąkane owieczki, był Krzysztof Kozłowski. On tak miał, że hołubił różne dziwne postaci, np. Ryszarda Bendera czy Micewskiego właśnie. O ile zgadzano się na druk tekstów Micewskiego na łamach „Tygodnika”, o tyle pomysł wpisania jego nazwiska do stopki wzbudził silne protesty, m.in. Jacka Woźniakowskiego, Ziuty Hennelowej, moje. „Tygodnik” był jednak pismem snobistycznie elitarnym, więc znaleźć się w jego stopce to było spore wyróżnienie. Tymczasem wcześniejsze wybory ideowe Micewskiego wskazywały, że nie był człowiekiem o krystalicznie czystej linii postępowania, delikatnie mówiąc, i niektórym z nas trudno mu było zaufać. Nie bez znaczenie było i to, że Micewski – w moim przekonaniu – próbował przy pomocy „Tygodnika” prowadzić jakąś własną grę z władzą i z Kościołem jednocześnie. Ostatecznie nazwisko Micewskiego w stopce się znalazło, co było ukłonem w stronę kard. Glempa, który go bardzo cenił (2).

Z drugiej strony wiem, że Turowicz krytycznie oceniał tego hierarchę, który w stanie wojennym kompletnie się pogubił, a jego pierwsze wypowiedzi były właściwie przerażające. Było wiadomo, że księża niepokorni, tacy jak ks. Jerzy Popiełuszko czy ks. Kazimierz Jancarz z Nowej Huty – Mistrzejowic, nie mogą liczyć na wsparcie ze strony prymasa. Ale że Kościół instytucjonalny był ważny dla przetrwania opozycji, również dla „Tygodnika”, nie braliśmy w ogóle pod uwagę krytyki takiego postępowania. Nie mogliśmy dać satysfakcji wspólnemu przeciwnika, że kłócimy się w swoich szeregach czy dajemy się rozgrywać. Turowicz był tego świadomy, więc może dlatego, choćby tylko czasami, liczył się z sympatiami politycznymi prymasa? Przypuszczam, że toczyła się tu jakaś misterna gra, której nie byłem w stanie wówczas do końca przeniknąć.

***

W latach 80. wydawało się, że między Kościołem a tą jego wizją, która była bliska „Tygodnikowi Powszechnemu”, nie ma większych różnic. Kościół był otwarty, czego przejawem było m.in. organizowanie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, podczas których prelegentami byli ludzie różnorako myślący, nawet jeśli nie byli katolikami ani z metryki, ani z pochodzenia. Wszyscy byli przyjmowani z otwartymi ramionami. Redaktorzy i współpracownicy „Tygodnika” na tyle często uczestniczyli w tych spotkaniach, że mieliśmy pełne prawo czuć się wówczas jak wędrowni kaznodzieje…

Kościół stał się taki, o jakim myśleli członkowie działającego przed wojną Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, którego aktywnym działaczem był Jerzy Turowicz: nie bał się świata, wchodził z nim w dialog, zrezygnował z wszystkiego tego, co było obskuranckie i zaprzeczało jego posłannictwu. Stał się autorytetem i miał taką siłę wpływu, jak nigdy wcześniej ani nigdy później. Uwierzyliśmy, że tak już będzie zawsze.

Ceniono „Tygodnik”, nie zarzucano mu nawet tego, że jest zbyt elitarny. Jeżeli zdarzały się różnice zdań, to dotyczące taktyki postępowania wobec wspólnego przeciwnika, ale nie kwestii najważniejszych. Czasami pojawiało się zdziwienie, że „Tygodnik” – jakby nie było: pismo katolickie – otwiera się na różne środowiska, nieraz bardzo dalekie od Kościoła, drukując heretyków, schizmatyków, a nawet Michnika… Ale taka była nasza polityka redakcyjna wówczas: nie pytaliśmy o metryki ani światopogląd. Jeżeli autor miał coś interesującego do przedstawienia i potrafił to napisać, nie był jednocześnie dziennikarzem reżimowym, miał prawo pojawić się na łamach.

***

Latem 1986 roku wyjechałem na półtora roku do USA, korzystając ze stypendium Fulbrighta. Sprawy „Tygodnika” wciąż mnie jednak obchodziły. Nie mogło być inaczej, jeżeli ukazywały się tak ważne teksty, jak prof. Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto” w styczniu 1987 roku – tekst, który niewątpliwie był przełomem w sposobie pisania na temat stosunków chrześcijańsko-żydowskich z czasów wojny. Po tej publikacji na spotkaniu w jednej z parafii w Waszyngtonie zostałem zaatakowany niesłychanie ostro przez Stefana Korbońskiego, w czasie wojny m.in. członka Kierownictwa Walki Podziemnej i delegata Rządu RP na Kraj. Jego zdaniem, esej prof. Błońskiego obrażał polskie podziemie niepodległościowe.

Pobyt w Stanach Zjednoczonych przedłużałem, więc zdarzało się, że pytano mnie, co będę robił po powrocie do Polski po tak długiej nieobecności. „Jak to co?” – odpowiadałem pytaniem. „Wracam do »Tygodnika Powszechnego«, gdzie pracowałem przed wyjazdem”. „To miejsce będzie na pana czekać? To niemożliwe!”. A jednak możliwe. W 1988 roku wróciłem na Wiślną, do swojego biurka. Nic się nie zmieniło: siedziałem między Jurkiem Kołątajem a Romkiem Graczykiem.

Zmieniało się za to wszystko naokoło. Po obradach Okrągłego Stołu i wyborach kontraktowych z 4 czerwca 1989 roku, powstał pierwszy niekomunistyczny rząd, który w dużej części tworzyły osoby wywodzące się ze środowiska „Tygodnika Powszechnego” albo przez nie ukształtowane. Nie dyskutowaliśmy jednak w redakcji o coraz bardziej zauważalnym upolitycznianiu się pisma. Nasze zaangażowane było oczywiste – wręcz uważam, że to właśnie na naszym środowisku spoczywała odpowiedzialność za rozpoczynającą się transformację. Bo to nie była kwestia władzy, ale właśnie odpowiedzialności za rozpoczęte zmiany, którą mógł wziąć na siebie tylko ich współautor. I byłoby czymś zupełnie nienaturalnym, gdyby środowisko, które przez prawie pół wieku było jedynym opozycyjnym, tolerowanym przez władze, usunęło się od tego. Poza tym: nie było nikogo innego, zdolnego podjąć się tego zadania. Później dopiero powstały nowe środowiska polityczne, które mogły być alternatywą (wydarzenia pokazały, że często alternatywą mało obiecującą).

Turowicz był człowiekiem niesłychanie odpowiedzialnym, także za wspólnoty, których czuł się częścią. Czy więc w takim momencie historycznym miał stanąć z boku i patrzeć, co się będzie działo? Sam namawiał do zmian, od początku był w głównym nurcie, a potem miał patrzeć spokojnie, kto wyjdzie zwycięsko np. z pierwszych wyborów prezydenckich w 1990 roku? Rewolucje mają to do siebie – a to była rewolucja o wyjątkowo dużym zasięgu – że role publiczne jej głównych bohaterów się rozmywają. Dynamika wydarzeń powoduje, że obserwator staje się katalizatorem zmian albo głównym uczestnikiem wydarzeń, choć zupełnie tego nie planował.

Co nie zmienia faktu, że Turowicz kolejny raz, mając do wyboru politykę i dziennikarstwo, wybrał jednak to drugie. Tak samo jak w 1956 roku, kiedy za sprawą odwilży październikowej zakończył się w Polsce okres stalinizmu. W redakcji został właściwie sam spośród członków starej ekipy. Ton zaczęli nadawać pismu ludzie młodzi: Adam Szostkiewicz, Romek Graczyk, Krzyś Burnetko, Witek Bereś. Sytuacja wyglądała tak, jakby Turowicz wypchnął co miał najlepszego z redakcji, a sam, niczym kapitan, został pilnować statku. To był jego naturalny odruch.

***

Patrzymy na Turowicza przede wszystkim przez pryzmat jego zaangażowania politycznego, tymczasem to był przede wszystkim człowiek Kościoła. W najgłębszej warstwie osobistej filozofii redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” najważniejszą dla niego sprawą był los Kościoła. Dlatego właśnie „Tygodnik Powszechny”, w takim kształcie jaki mu nadał, mógł być pożyteczny dla Kościoła, a może nawet mu potrzebny. Myślę, że to nie była tylko redaktorska intuicja Jerzego; jego wiedza i doświadczenie, wiara katolika także, pozwalały mu zobaczyć zagrożenia, jakie wynikają z istnienia fundamentalistycznego nurtu polskiego katolicyzmu. Mógł uważać, że sensem istnienia takiego pisma jak „Tygodnik” jest właśnie hamowanie tego rodzaju zapędów w Kościele – instytucji i wspólnocie. Równie dobrze mógł przecież wyjść z założenia, że „Tygodnik” jest założony na czasy oporu, a skoro dopięliśmy swego – zmieniamy system na demokratyczny – kończymy działalność. Nie zrobiono tego, choć „Tygodnik” był w pewnym sensie pismem jednego człowieka – Jerzego Turowicza: przez niego wymyślonym i ukształtowanym. Pismo całego jego życia.

Dziś można już powiedzieć, że to Turowiczowskie myślenie okazało się nie do przeniesienia na następne pokolenia redaktorów „Tygodnika Powszechnego”. Podziały, które się w Polsce pojawiły przeniosły się i do redakcji, co szczególnie dramatycznie rozegrało się jesienią 2007 roku, kiedy między innymi odszedł z redakcji Krzysztof Kozłowski. To jest o tyle dramatyczne, że w czasach PRL-u redakcja była naprawdę przyzwoitym zespołem: bez intryg, karierowiczostwa, świństw, złych słów o kolegach czy współpracownikach. Cechy dobrego wychowania praktykowało się na co dzień. To, że byliśmy oblężoną twierdzą, takim zachowaniom niewątpliwie sprzyjało, niemniej ludzie tę przyzwoitość po prostu w sobie mieli. Fakt, że wszyscy sobie ufaliśmy, i to w każdej sprawie, jest tego dowodem.

***

W 1990 roku zostałem zastępcą ambasadora Polski w USA, wyjechałem do Waszyngtonu. Dalsze moje losy potoczyły się w taki sposób, że zostałem urzędnikiem państwowym.

Co dał mi Jerzy Turowicz? Nauczył, jak ważna jest atmosfera w zespole, który ma pracować razem – że w dużej mierze zależy ona od osobowości jej szefa. To, że powstała w „Tygodniku” grupa ludzi tak blisko ze sobą współpracujących, obdarzająca się zaufaniem, kreatywna, a jednocześnie rozumiejąca ograniczenia, było niewątpliwie zasługą Turowicza. Niewidoczne to było na co dzień, nawet trudne do uchwycenia, ale istniało, naprawdę. Kto tam wówczas był, ten to potwierdzi…

Turowicz nie wyznaczał zadań, nie narzucał tematów. To raczej myśmy chodzili z pomysłami do niego – Jerzy ufał ludziom, że będą wiedzieli, czym mają się zająć, z pożytkiem dla pisma i dla siebie. Przypuszczam, że między innymi właśnie dlatego, że każdy miał swobodę realizacji aspiracji, „Tygodnik Powszechny” osiągnął tak wysoki poziom intelektualny. Od „kuchni redakcyjnej” – czyli codziennej pracy redakcyjnej i zarządzania zespołem – było dwóch ludzi: Krzysztof Kozłowski i Mieczysław Pszon. Prędzej oni rozdzielali zadania, rozliczali ludzi z ich wykonania. To Krzysztof de facto, przynajmniej w latach 80., redagował „Tygodnik Powszechny”. Turowicz był od wyznaczania linii pisma i podejmowania najważniejszych decyzji, ale też szukania porozumienia w sytuacjach konfliktowych.

Do tego wszystkiego Turowicz miał jeszcze jedną cechą: przy całej swojej pryncypialności i głębokiej wierze był jednocześnie homo ludens – lubił zabawę. I ocalił w sobie to, co posiadał także inny mój szef, już z czasów mojej pracy dyplomatycznej w USA – Kazimierz Dziewanowski: dziecięcą ciekawość świata. Cieszyli go nowi ludzie, nowe sprawy, nowe krajobrazy.

Jerzy był człowiekiem dobrym, który nie szukał w innych zła ani podstępu. Nie chodzi mi o to, że był naiwny! Nic z tych rzeczy. Mam na myśli to, że Jerzy potrafił uruchamiać w ludziach to, co było w nich wartościowe, a nie podłe i małe.

 

Warszawa, 17 stycznia 2012 r.

 

Przypisy:
1. Andrzej Micewski w 1947 roku został członkiem grupy „Dziś i Jutro” Bolesława Piaseckiego. Dwa lata później był już sekretarzem redakcji tygodnika „Dziś i Jutro”, a następnie sekretarzem prezydium Komisji Duchownych i Świeckich Działaczy Katolickich, powołanej do prowadzenia działań obliczonych na wkomponowanie duchowieństwa w ramy ustroju komunistycznego. Do momentu odejścia ze Stowarzyszenia PAX w listopadzie 1956 roku zasiadał w ośmioosobowym kierownictwie ruchu. Także po ideologicznym rozstaniu z Piaseckim jego rola w środowisku katolików świeckich, usiłowania prowadzenia samodzielnej gry politycznej – m.in. w latach 60. stał się zwolennikiem tzw. grupy Janusza Zabłockiego, zmierzającej do podziału ruchu Znakowo-Więziowego – nie zjednywała mu sympatii i zaufania.
Obszerny szkic na temat działalności, roli politycznej, ale i uwikłania we współpracę z SB Andrzeja Micewskiego, opisał na łamach „Tygodnika Powszechnego” prof. Andrzej Friszke: Tajemnice Andrzeja Micewskiego (TP nr 35, 27 sierpnia 2006, s. 1, 10), Od ściany do ściany (TP nr 36, 3 września 2006, s. 10), Kontrakt (TP nr 37, 10 września 2006, s. 6), W osmozie z władzą (TP nr 38, 17 września 2006, s. 22), W przeciągu (TP nr 39, 24 września 2006, s. 19).
2. Prymas dał wyraz sympatii, m.in. powołując Andrzeja Micewskiego do Prymasowskiej Rady Społecznej, czy umożliwiając stworzenie w Wiedniu polskiego miesięcznika „Znaki Czasu”, którego Micewski był redaktorem naczelnym (pomyślanego jako konkurencja dla „Kultury” Jerzego Giedroycia).

 

Dr Maciej Kozłowski (ur. w 1943 roku w Luborzycy k. Krakowa) jest historykiem i publicystą. W 1969 roku skazany w tzw. procesie taterników za przemyt do Polski „Kultury” i innych wydawnictw emigracyjnych. W latach 1980–1981 redaktor naczelny pisma Regionu Małopolska NSZZ „Solidarność” – „Wiadomości Krakowskie”. Od 1982 roku redaktor „Tygodnika Powszechnego”; od 1990 roku – dyplomata (w latach 1999–2003 ambasador Polski w Izraelu).

Wydał m.in.: Krajobrazy przed bitwą (Znak, Kraków 1985), Między Sanem a Zbruczem. Walki o Lwów i Galicję Wschodnią 1918–1919 (Znak, Kraków 1990), Sprawa Leona Kozłowskiego. Zdrajca czy ofiara (Iskry, Warszawa 2005).

 

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Fundacja Jerzego Turowicza