Marek Edelman i Paula Sawicka

Marek Edelman: Nie pamiętam, kiedy się poznaliśmy z Jerzym Turowiczem – jak można pamiętać takie rzeczy?! Chyba było to tuż po wprowadzeniu stanu wojennego, bo wiem, że przy okazji jakiegoś spotkania powiedziałem Jerzemu, że „oni skręcą kark”, a on mi na to, że „to niemożliwe”. Paula Sawicka, z którą znamy się od 1982 roku, już chyba wtedy wyciągała z kosza na śmieci jakieś listy pisane do mnie przez Turowicza.

Paula Sawicka: Doktor czytał listy, albo nie czytał, i wyrzucał, bo nie lubił gromadzić papierów, a mnie się wydawało, że ze względu na nadawców dobrze niektóre z nich zachować. Tak wyłowiłam kilka listów od Turowicza. To zwykle życzenia albo gratulacje, zaledwie parę słów, ale zawsze nie banalnych, widać że adresowanych do konkretnej osoby.

W latach 80. „Tygodnik” był już miejscem na tyle ważnym, że każdy, kto miał do powiedzenia coś istotnego, musiał być jakoś z tym pismem związany. To była trybuna, z której wypadało i można było się odzywać. Doktor nie był tam obcy, a i dla samego Turowicza był kimś ważnym.

Marek Edelman: Nigdy mi tego nie mówił. Ale trzeba przyznać, że z Turowiczem można było się dogadać. Bywało, że Redaktor wzywał mnie na spotkania do „Tygodnika”. Raczej nie zostały mi z tego w głowie wspomnienia konkretnych rozmów czy oficjalnych spotkań. To były raczej posiedzenia w dobrych, krakowskich restauracjach (była taka knajpa, nie pamiętam nazwy – na skos, jak się wychodziło z Wiślnej), gdzie przy wódeczce, śledziku i innych dobrych rzeczach rozmawiało się o wszystkim i było bardzo przyjemnie.

Ale pamiętam dyskusję zorganizowaną w wydawnictwie Znak, dotyczącą wiersza Czesława Miłosza „Campo di Fiori” i powstania w getcie warszawskim, w której obaj braliśmy udział, wraz z Janem Błońskim i Czesławem Miłoszem. Razem uczestniczyliśmy też w kolokwium Instytutu Francuskiego „Pamięć polska, pamięć żydowska” w 1995 roku, podczas którego mieliśmy odczyty. A już po śmierci Jerzego Turowicza, w kwietniu 2000 r., jako świadek obrony, wystąpiłem w zorganizowanym przez „Tygodnik” spotkaniu: „Sąd nad XX wiekiem”. Jego już nie było, ale ta dyskusja była bardzo w jego stylu i duchu.

Spotykaliśmy się też w Warszawie, dokąd przyjeżdżał na różne spotkania polityczne czy quasi-polityczne. Takie – dla ratowania Polski… Turowicz nigdy nie odmawiał – przychodził, kiedy go proszono, by służyć radą i doświadczeniem, a przede wszystkim swoim autorytetem. I nie skąpił na to czasu. W spotkaniach tych uczestniczyli członkowie Unii Demokratycznej, m.in. Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki, Zofia Kuratowska, Władek Frasyniuk, ale również sympatycy tej partii, a zarazem ludzie o dużym autorytecie: Stanisław Stomma, Anna Radziwiłł, Jerzy Jedlicki, Wiktor Woroszylski, Stefan Amsterdamski, Teresa Bogucka, Krzysztof Kozłowski, Michał Boni.

Na przykład w lutym 1994 roku, kiedy Bronisław Geremek i Jacek Kuroń postanowili podjąć jakieś decyzje, co do dalszych losów Unii Demokratycznej, zorganizowali wielkie spotkanie tu, w domu Pauli i Mirka Sawickich przy Emilii Plater w Warszawie. Celowo nie wynajęto wówczas sali, ale spotkanie zorganizowano w prywatnym mieszkaniu, żeby w gronie bliższych i dalszych znajomych spotkali się ludzie, którzy się znają i mogą porozmawiać ze sobą w nie zobowiązującej atmosferze.

Paula Sawicka: I był jeszcze trzeci rodzaj Twoich kontaktów z Jerzym Turowiczem, które Marek musisz pamiętać: że jak cię coś, jak to mówisz, dziubnęło, dzwoniłeś do niego, albo wysyłałeś fax, mówiąc, że „w tej sprawie coś trzeba zrobić”.

Marek Edelman: Nigdy nie było problemu z wydrukowaniem listu, a jeśli sprawa była na tyle poważna, że nie wystarczyłoby opublikowanie krótkiego listu czy apelu, wysyłał do mnie dziennikarzy – z reguły byli to Witold Bereś i Krzysztof Burnetko – żeby porozmawiali ze mną na ten temat, np. o prawach człowieka podczas wojny w byłej Jugosławii. Wywiady, których udzielałem „Tygodnikowi” w wielu przypadkach powstawały z mojej inicjatywy, ale Turowiczowi to nie przeszkadzało. Chyba był ciekaw, co mam do powiedzenia?

Po śmierci Janusza Boguckiego w 1995 roku, ojca Teresy Boguckiej, uczyniłem z Turowicza posłańca, bo poprosiłem go, by przekazał Janowi Pawłowi II mój list, w którym zasugerowałem papieżowi, że powinien Boguckiego uczynić świętym. Należało mu się! Za stworzenie kilku wystaw, m.in. „Znak Krzyża” w kościele na Żytniej, po prostu mu się należało! Napisałem w tej sprawie długi list, w którym szczegółowo to uzasadniałem. Otrzymałem jakąś zdawkową, idiotyczną odpowiedź (napisaną jednak odręcznie), że Bogucki się nie nadaje, bo świętym trzeba być w każdym calu.

Paula Sawicka: Miał widać papież jakieś swoje racje.

Marek Edelman: Nie miał racji! Ale Turowicz misję wypełnił, bo list przekazał. Nie zniechęcał, nie perswadował. Uprzedzał, że papież się nie zgodzi, ale nie próbował, jak inni, wybić mi pomysłu z głowy. Może też uważał, że mam rację?

Paula Sawicka: Ale warto było spróbować i dobrze, że Turowicz się tego podjął. To też coś mówi o panu Jerzym, bo nie wiem, czy ktokolwiek inny by się podjął takiej misji, uważając, że nie należy zawracać głowy wielkiemu człowiekowi. Jak zapamiętałeś Turowicza?

Marek Edelman: No, niski człowiek był… Nie był nieśmiały, jak wielu uważa, zawsze świetnie się dogadywaliśmy. On po prostu nie był gadatliwy, mówił jedynie to, co potrzeba, i tyle. Nie uważał, że na wszystko trzeba odpowiedzieć i zawsze zabierać głos. Kiedy Lech Wałęsa publicznie Turowicza zbeształ podczas spotkania Komitetu Obywatelskiego w Auditorium Maximum na Uniwersytecie Warszawskim 24 czerwca 1990 roku, krzycząc do niego: „Polska, panie Turowicz, czeka, aby pan powiedział, co pan ma przeciwko Wałęsie i demokracji!”, czekał cierpliwie aż Wałęsa dopuści go do głosu. Ten, oczywiście, tego nie zrobił. Byłem przy tym obecny i, choć nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem, zwymyślałem Wałęsę.

Pamiętam, że rozmawialiśmy o listach, jakie Turowicz otrzymał po publikacji w 1987 roku tekstu Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto”. Jerzy powiedział w pewnym momencie: „Nie wyobrażasz sobie, jakie przychodzą straszne listy”. Pamiętam, że był zdruzgotany tą korespondencją. I tylko dodał: „Nie wydrukowałem nawet części tego plugastwa”.

Paula Sawicka: Nie uczestniczyłam w tych kontaktach, oglądałam to wszystko z boku, ale pamiętam, że Jerzy Turowicz darzył doktora ogromnym zaufaniem. Jeżeli Marek zwracał się do Turowicza z jakąś sprawą, bo na przykład uważał, że dzieje się coś złego, komuś wyrządzana jest krzywda, na coś obowiązkowo trzeba zareagować, nie robił wrażenia osoby, która myśli: „muszę sprawdzić, czy to rzeczywiście tak jest, jak mówi doktor”. Nie – Turowicz reagował natychmiast. Choćby w sprawie prof. Stefanii Jabłońskiej, wybitnej dermatolog, którą na łamach „TP” oszkalowano w tekście biograficznym o jej mistrzu, prof. Marianie Grzybowskim.

Marek Edelman: Urząd Bezpieczeństwa aresztował prof. Grzybowskiego w listopadzie 1949 roku, bezpodstawnie go oskarżając o szpiegostwo na rzecz Anglii, działanie na szkodę interesów Polski powojennej i zamiar obalenia ustroju przemocą. W czasie śledztwa, prawdopodobnie nieumyślnie, doprowadzono do jego śmierci. Ponieważ Jabłońska, wówczas asystentka Grzybowskiego, objęła po nim stanowisko – została szefem Katedry Chorób Skórnych i Wenerycznych Uniwersytetu Warszawskiego i Kliniki Dermatologii UW, którymi kierowała do 1990 roku – od razu pojawiły się plotki, że to ona doprowadziła do aresztowania Grzybowskiego. Oskarżano ją nawet o zawłaszczenie niepublikowanych prac profesora, np. podręcznika o chorobach skóry.

Aresztowanie Grzybowskiego było tymczasem jednym z pierwszych kroków władzy zmierzających do podporządkowania sobie środowiska naukowego i wyrugowania przedwojennej profesury, z czym Jabłońska nie miała nic wspólnego. Ale zrobiono z niej głównego winowajcę. Oskarżano ją także, na podstawie sfabrykowanych dokumentów, że Jabłońska była w latach stalinowskich lekarzem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w więzieniu mokotowskim i stwierdzała zgony osób zabijanych podczas śledztw.

Po opublikowaniu tego tekstu, zadzwoniłem do Jerzego, powiedziałem, że te oskarżenia to łgarstwa, więc nie godzi się takich rzeczy drukować. I Turowicz zamieścił przeprosiny.

*

Paula Sawicka: Bywałeś na Lenartowicza?

Marek Edelman: Nie, za wysoko. Tak mi powiedzieli.

Paula Sawicka: A ja byłam – w 1968 roku. Po „wypadkach marcowych” mój wydział rozwiązano i z dnia na dzień przestałam być studentką psychologii. Część z nas oczywiście siedziała, reszta nie wiedziała, co z sobą począć. W końcu kwietnia pojechaliśmy więc większą grupą do Zakopanego i wracając na początku maja pociągiem do Warszawy, z przesiadką w Krakowie, za namową braci Karpińskich, Wojtka i Jakuba, prosto z dworca poszliśmy na Lenartowicza, do Turowiczów. Był z nami jeszcze Andrzej Rapaczyński. Nie mieliśmy, co ze sobą zrobić, a bracia Karpińscy znali już Redaktora i stwierdzili, że to dobra okazja, by go odwiedzić.

Idąc na Lenartowicza, wiedziałam, że Turowicz to ktoś. Byłam onieśmielona tym bardziej, że o „Tygodniku” wiedziałam zaledwie, co nieco, np. że wyraźnie odstaje od całej ówczesnej prasy. Tam się znajduje inne informacje, ale chyba nie wiedziałam jakie, bo przymiotnik „katolicki” w podtytule wyłączał wtedy jeszcze tę gazetę z kręgu moich zainteresowań. W środowiskach inteligenckich, jeśli już, kupowało się „Politykę”, „Kulturę”, „Współczesność”. „Tygodnik Powszechny” raczej nie. Do Marca nie miałam zresztą nawyku kupowania i czytania gazet. Potem to się zmieniło, bo zaczęto pisać o mnie, moich przyjaciołach i kolegach – studentach protestujących przeciwko władzy. Widziałam, jak to się ma, a raczej nie ma, do rzeczywistości, mogłam to porównać i siłą rzeczy zaczęło się szukać źródła informacji, które przynajmniej nie kłamało. Lektura „Obrazu tygodnia” stała się wówczas obowiązkowa. Na resztę prasy ogłosiliśmy środowiskowy bojkot – tego się nie kupowało ani nie czytało. Zakaz łamał jedynie Kuba Karpiński, o co darliśmy z nim koty, bo kupował całą prasę, ale po to, by, analiując jej zawartość, pokazywać mechanizm kłamstwa prasowego.

Wracając na Lenartowicza: zostaliśmy przyjęci, jakby nigdy nic. Zasiedliśmy w kuchni zastawionej słoikami i różnymi różnościami przy surowym, drewnianym blacie stołu. Pani Anna podała nam coś smacznego do jedzenia. Byłam onieśmielona całą tą wizytą, nie odzywałam się za wiele, ale zapamiętam dobrze tę kuchnię i bardzo serdeczną, ciepłą atmosferę. Mój dom też był zawsze otwarty, nawet nie zamykało się drzwi na klucz, więc taki klimat bardzo mi odpowiadał. Nie nocowaliśmy na Lenartowicza, ale zapamiętałam te niespodziewane odwiedziny jako fantastyczne, urocze przeżycie. Taka wyrwa w codzienności, tym bardziej, że po przyjeździe do Warszawy, rzeczywistość dość szybko się o nas upomniała, m.in. Wojtek Karpiński od razu po powrocie poszedł siedzieć.

Marek Edelman: Ja za to nocowałem w Krakowie, w mieszkaniu państwa Małgorzaty i Andrzeja Morstinów przy Placu Sikorskiego, gdy Jacek Kuroń otrzymał Medal Św. Jerzego w 1994 roku. Zarekwirowano nam wtedy butelkę koniaku!

Paula Sawicka: Bo widać nie pasowała do tego, co tam dla was przygotowano.

Marek Edelman: Ależ skąd, bardzo pasowała! Wyprowadziliśmy się tego samego dnia. Powiedzieliśmy: „Tu? Nie!”, a „Tygodnik” znalazł dla nas bardzo dobry hotel.

Kiedy Jerzy był już chory, pojechałem do niego do Niepołomic, gdzie spędzał wakacje. Specjalnie wybrałem się z Łodzi, by go odwiedzić. To chyba było ostatnie lato za jego życia, w 1998 roku. Wszystkiego mu zabraniano, a ja mu poradziłem, żeby sobie niczego nie odmawiał: ani alkoholu, ani papierosów czy dobrego jedzenia. W takiej sytuacji, w jakiej był Turowicz, niepalenie i niepicie niewiele by pomogło, a na pewno uczyniłoby życie bardziej przykrym. Zresztą radykalne odstawienie używek może okazać się gorsze od umiarkowanego ich stosowania. Dużo się mówiło o tym, że coś takiego zaordynowałem. Rada nie wzbudziła zachwytu u wszystkich, ale np. pani Anna nie miała do mnie o to żadnych pretensji. Myślę, że też to rozumiała. Sam palę do teraz te same papierosy co Jerzy – gauloisy bez filtra.

Turowicz to był ktoś ważny, bo mądry, bo słusznie oceniający sytuację. Tego nie potrzeba tłumaczyć.

Warszawa, 28 sierpnia 2009 r.

Dr MAREK EDELMAN (ur. w 1919 roku w Homlu na Białorusi – zm. w 2009 roku w Warszawie) był lekarzem-kardiologiem. Przed wojną członek Cukunftu, młodzieżowej organizacji Bundu (Powszechnego Żydowskiego Związku Robotniczego), w czasie wojny współzałożyciel i członek Komendy Żydowskiej Organizacji Bojowej, uczestnik powstania w getcie warszawskim, a po śmierci Mordechaja Anielewicza jego ostatni przywódca, uczestnik powstania warszawskiego.

Po wojnie zamieszkał w Łodzi, gdzie w 1951 roku ukończył Akademię Medyczną. Pracował w Klinice Chorób Wewnętrznych AM, na oddziale kardiochirurgii w klinice Wojskowej Akademii Medycznej oraz na oddziale chorób wewnętrznych szpitala im. M. Madurowicza. Od 1972 roku do końca życia p.o. ordynatora oddziału intensywnej terapii szpitala im. M. Pirogowa. Po 1968 roku na fali antysemickich szykan, zwolniono go z pracy i nie zatwierdzono rozprawy habilitacyjnej. Od połowy lat 70. zaangażowany w działalność opozycyjną, współpracownik KOR, członek Solidarności. Krótko internowany w stanie wojennym. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu i życia politycznego po 1989 roku.

Autor i współautor prac naukowych z dziedziny medycyny. Wydał także m.in. Getto walczy. Udział Bundu w obronie getta warszawskiego (Wydawnictwo CK Bund, Łódź 1945, I wyd.), I była miłość w getcie (Świat Książki, Warszawa 2009). Z rozmów z nim powstały m.in. książki: Hanna Krall, Zdążyć przed Panem Bogiem (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977, I wyd.), Rudi Assuntino, Wlodek Goldkorn, Strażnik. Marek Edelman opowiada, przekład: Ireneusz Kania (Znak, Kraków 1999, I wyd.), Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, Marek Edelman. Życie po prostu (Świat Książki, Warszawa 2008, I wyd.).

PAULA SAWICKA jest z wykształcenia psychologiem, byłym nauczycielem akademickim, tłumaczką języka angielskiego, prezeską zarządu Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita. Z mężem Mirosławem ma dwie córki; mieszka w Warszawie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego