Maria i Bogdan de Barbaro

Maria: Pana Jerzego Turowicza poznałam dzięki temu, że studiowałam razem z jego najmłodszą córką, Magdaleną, która uczyła się na dwóch fakultetach: na psychologii, gdzie się poznałyśmy, i na romanistyce. Magdalena zdawała podczas sesji bardzo dużo egzaminów – zawsze miała ogromne ilości materiału do opanowania, z czym zresztą świetnie sobie radziła. W tym czasie ja byłam w stanie wewnętrznego buntu. Wydawało mi się, że rodzice mnie ograniczają, męczą, dochodziło do napięć między nami, dlatego w ramach młodzieńczej rewolty postanowiłam się z domu wyprowadzić.

Bogdan: Był jakiś tego powód?

Maria: Nie, po prostu denerwowali mnie rodzice, a ja ich, doszłam więc do wniosku, że nie da się razem żyć. Co nie zmienia faktu, że bardzo kochałam i kocham swoich rodziców, że waśni było między nami mało, a miłości i przywiązania dużo. Wtedy jednak postanowiłam się wyprowadzić na jakiś czas z domu. Magdalena bez większych tłumaczeń zrozumiała te moje stany psychiczne – mam zresztą wiele listów od Magdaleny, bardzo czułych; nie zdawałam sobie sprawy, jak ona silne uczucia wobec mnie żywiła, prawie siostrzane. Wówczas zaproponowała mi, bym się przeprowadziła do jej pokoju, w domu jej rodziców przy Lenartowicza. Były tam cztery pokoje: w jednym mieszkał ks. Adam Boniecki, do którego w każdy niedzielny wieczór przychodziło masę studentów, w drugim Magdalena ze mną, w kolejnych znajdowała się sypialnia państwa Turowiczów oraz salon połączony z gabinetem.

Jak to sobie teraz uprzytamniam, aż się dziwię, że Magdalena mi tę przeprowadzkę zaproponowała… Tymczasem ona przedstawiła pomysł rodzicom, a oni, że oczywiście, że to dobre wyjście, że proszę bardzo. O sprzeciwie mowy nie było, nie spotkałam się nawet ze zdziwieniem. Cała trójka uważała, że skoro jest taka potrzeba, po prostu trzeba na nią odpowiedzieć. O zgrozo, ja też nie miałam wątpliwości, czy to wypada tak się zwalać komuś na głowę.

Poziom tolerancji państwa Turowiczów był po prostu niewiarygodny. Gdy tam wylądowałam, słyszałam: „Mitusiu, oczywiście, cudownie, świetnie, mieszkaj, ile trzeba będzie”. Moja przeprowadzka była jednak uzgodniona – pani Anna zadzwoniła do moich rodziców, by zapewnić ich, że mogę u nich mieszkać. Był to też sygnał, że ich przyjęcie mojej osoby nie jest w jakiś sposób wymierzone przeciwko moim rodzicom i że nie stają się stroną w konflikcie między nami.

Mieszkałam przy Lenartowicza bodaj cztery miesiące pod koniec lat 60. Poznałem zupełnie inny rytm życia – przeciągnięty do późnej nocy albo wczesnego rana, bo kończący się koło trzeciej-czwartej po północy. Kolacje jadało się niewiarygodnie późno, między 23. a 24.00. A może to była 21.00, tylko mnie się wydawało, że jest tak późno? Pamiętam jednak, że strasznie musiałam się naczekać. Ponieważ to była kolacja wspólna, co było szalenie przyjemne – kto aktualnie mieszkał, ten siadał przy stole – głupio było jeść samemu wcześniej.

Stół w kuchni to było coś niezwykłego: trzy czwarte było zwyczajne, reszta była lekko skośna, co sprawiało, że jeśli się położyło cokolwiek, to zjeżdżało i się rozbijało.

Bogdan: Ten stół chyba wszystko przetrwał. Gdy mieszkaliśmy kiedyś przez miesiąc przy Lenartowicza, potłukliśmy trochę naczyń, bo albo zapominaliśmy o tym defekcie, albo nie dość wcześnie mówiliśmy o nim naszym gościom. Każdej nowej osobie, po prostu mówiło się, żeby stawiała dalej. Wydaje mi się, że widziałem go jeszcze, gdy byliśmy u pani Anny ostatni raz, już po śmierci pana Jerzego. 

Maria: Pani Turowiczowa bardzo lubiła rozmawiać i była osobą niezwykle zaciekawioną: „Co u was słychać? Co u ciebie słychać?”. Pan Turowicz również: „Co tam z twoją mamą? A co z koleżanką, o której kiedyś mi opowiadałaś?”. Chciało im się interesować i poświęcać czas takim szczegółom, ale byli nimi autentycznie zaciekawieni, bo to były żywe rozmowy.

Nie uczestniczyłam natomiast w spotkaniach ani rozmowach z gośćmi pojawiającymi się dość licznie na Lenartowicza (często przychodził np. ks. Mieczysław Maliński) – byłam na to zbyt nieśmiała.

Bogdan: Kiedyś pani Anna zapytała mnie o rodzeństwo, ale nie zdawkowo, na zasadzie: „Co tam słychać w domu?”, tylko: „Jak się skończyła ta historia z Magdą?” (moją siostrą), „Kiedyś opowiadałeś taką sprawę i co było dalej?”. To jej zainteresowanie innymi było żarliwe, szczere.

Maria: Trochę będzie to kompromitujące, co opowiem, ale trudno. W ramach rozwijania niezależności w swoim życiu, postanowiłam zarabiać. Wydawało mi się jednak, że pozyskiwanie pieniędzy jest proste, a sam proces zarabiania na siebie zabawny. Miałam znajomego – znana postać w Krakowie, Magdalena też go zna – z tzw. prywatną inicjatywą. Zwierzyłam mu się, że skoro wyprowadziłam się wreszcie od rodziców, chciałabym zacząć zarabiać. Znajomy wymyślił, że mogłabym przeszywać paski. Trzeba było zawijać materiał, przeszyć dwa razy, a potem mu to oddać, by mógł przekazać przeszyte paski następnemu chałupnikowi, który wykańczał produkt. I ja, raczej nieśmiałka, żadna tam „kobieta z inicjatywą”, bez drobiazgowych uzgodnień z Turowiczami, wprowadziłam im to chałupnictwo na Lenartowicza. Widać czułam się tak kochana i zaopiekowana, żyłam w takiej aurze, że ośmielała mnie ona do niespodziewanych, nawet dla mnie samej, przedsięwzięć. Wspomniany kolega sprowadził mi maszynę do szycia, którą zainstalowano w pokoju zajmowanym przeze mnie z Magdaleną. Obok maszyny pojawiła się sterta pasków: źle przeszytych, gotowych, czekających na robotę. I ci Turowiczowie to wszystko tolerowali.

Bogdan: Przeszyłaś chociaż jakieś paski?

Maria: Może z siedem. Zapał do takiej „zabawy” szybko mi się ulotnił, bo tego rodzaju praca to raczej pot i znój, a nie „gierki w samodzielność”. Wszystko ucichło, powoli w kąt odchodziła maszyna do szycia i paski, a ostatecznie chyba kolega prywaciarz wszystko to ode mnie zabrał.

Bogdan: Opowiedz o tym, jak rozmawialiśmy ze sobą przez telefon, bo to też sporo o Turowiczach mówi.

Maria: Boże, to jeszcze większy wstyd… Na początku jednak zaznaczę, że aparat telefoniczny nie znajdował się w gabinecie Turowicza, choć takie rozwiązanie wydawało się naturalne, ale w przedpokoju. I gdy ktoś dzwonił do pana Jerzego, on musiał wstać od biurka, przejść do przedpokoju, gdzie zresztą wszystko było słychać, i stojąc, bo tam nie było gdzie usiąść, rozmawiał. Jego wygoda nie miała dla niego znaczenia, rozmowa w przedpokoju była na dodatek krępująca, ale jemu bardziej widać zależało na tym, by inni mieli swobodny dostęp do telefonu.

Gdy mieszkałam przy Lenartowicza, rozpoczął się związek z moim mężem. Poznałam go zresztą dzięki Magdalenie, która znała Andrzeja Cechnickiego, przyjaciela Zbyszka (formalnie on ma na imię Bogdan, ale wszyscy, także kiedyś państwo Turowiczowie, zwracają się do niego „Zbyszek”). Magdalena i Andrzej doszli do wniosku, że dobrze byłoby nas ze sobą poznać, co uczynili. Zaczęliśmy się ze sobą przyjaźnić, spędzać coraz więcej czasu i coraz dłużej rozmawiać. Zbyszek każdego dnia dzwonił do mnie około ósmej, po czym rozpoczynaliśmy długie wieczorne rozmowy. Koszty nie miały znaczenia, bo każde połączenie krajowe, niezależnie od czasu trwania rozmowy i miejsca połączenia, kosztowało 50 groszy. Potrafiliśmy rozmawiać nawet dwie–trzy godziny! Gdzieś w połowie konwersacji słuchawkę przejmowała Magdalena i dalej rozmawiała, a ja w tym czasie szybko zjadałam kolację. Zbyszek miał się nie rozłączać, bo nam się to wydawało takie śmieszne, że on cały czas wisi na tej linii, po czym mówiłam, że jestem senna, a on mi opowiadał bajkę na dobranoc. Przez ten czas blokowaliśmy linię Turowiczom, co nie budziło z ich strony żadnych protestów. Gdy dzisiaj to wspominam, wprost trudno mi uwierzyć, jacy byliśmy bezmyślni, a mimo to Turowiczowie nie pozwolili sobie na jakikolwiek komentarz, nawet nie zwrócili nam uwagi.

Wspólne mieszkanie skończyło się po paru miesiącach, bo i ja, i rodzice stęskniliśmy się za sobą, a po wyjściu za mąż wyjechałam ze Zbyszkiem do Warszawy.

Bogdan: Kiedy w 1973 roku, zresztą już z naszą córką Natalią, mieszkaliśmy na Lenartowicza u państwa Turowiczów, którzy byli na jakimś zagranicznym wyjeździe, ulokowaliśmy się w pokoju znajdującym się w amfiladzie. Kiedyś zbyt gwałtownie zamknąłem drzwi od jakiejś szafy i wtedy wypadły zza niej dwa portrety pędzla Witkacego: pani Anny…

Maria: Była bardzo piękna!

Bogdan: I jej mamy, Zofii z Zawiszów Kernowej. Do dzisiaj o tym myślę z zachwytem: Turowiczowie nie przywiązywali żadnego znaczenia do rzeczy materialnych, nawet do wystroju wnętrz (malowanie pokoi było niewykonalne, ewentualnie jakieś maźnięcia pędzlem nad półkami książek). Obrazy piękne, ale jakie to ma znaczenie? Widocznie ktoś je kiedyś włożył za szafę, może nie mając czasu ich powiesić, i tak sobie leżały.

Maria: Przyszło mi wtedy do głowy, by trochę posprzątać, choćby po to, by ulokować łóżeczko Natalii. No i poprzesuwałam parę książek. Ale tylko ociupinkę – ot tak, by coś zmieścić, nie przesuwając niczego zanadto. Okazało się jednak, że to była rewolucja! Magdalena powiedziała mi później, że pan Jerzy, oceniając porządki, powiedział z rezygnacją w głosie: „Pewnych książek już nigdy nie znajdę”.

Bogdan: Naruszyłaś jego system.

Maria: Właśnie. Mnie mogło się to wydawać bałaganem, który trzeba odrobinę ogarnąć, on dobrze wiedział, gdzie co ma.

Bogdan: Pojawiłem się na Lenartowicza jakiś czas przed Mitką, pod koniec lat 60., jako jeden z tych, którzy byli w duszpasterstwie akademickim przy Kolegiacie św. Anny, prowadzonym przez ks. Adama Bonieckiego (mieszkał on u Turowiczów od kilku lat). Ale wcześniej, pod koniec liceum, zachorowałem i, by nie tracić czasu, wypożyczyłem z czytelni całe roczniki „Tygodnika Powszechnego”. Zainteresowanie wzięło się stąd, że nim poszedłem na medycynę, wahałem się, czy nie studiować polonistyki. Więc gdy zacząłem się pojawiać na cotygodniowych spotkaniach na Lenartowicza, miałem poczucie, że przestąpiłem wysokie progi. Otworzył mi się inny świat. Ale też nie przesadzajmy: tak naprawdę pismem, które w tym czasie czytałem od deski do deski było „Tempo” i poruszane tam kwestie, czy Durniok będzie dobry na obronie, a Kowalik w ataku. Z drugiej strony poczuwałem się do tego, by interesować się także innymi kwestiami i jakoś łączyć futbolówkę ze sprawami wyższymi.

„Tygodnik” miał szczególne znaczenie formacyjne. Podczas tamtej choroby przeczytałem każdy felieton Kisiela, podobały mi się pisane bez fałszywej nabożności rozważania na temat czytań ewangelicznych Tadeusza Żychiewicza, a także teksty z rubryki ks. Bonieckiego „Rozmowy Niedokończone”. Na studiach znalazłem się w jego duszpasterstwie. Pochodziłem z katolickiej, religijnej rodziny i szukałem przynależności – może bardziej świadomej, pogłębionej, bliższej sobie. Adam mnie urzekł, bo był inny: śmiał się, dowcipkował, rozmawiał w nie-księżowski sposób na ważne dla młodych tematy.

Przychodziłem razem z innymi studentami na Lenartowicza, ale nie poznałem wtedy pana Jerzego. Masa młodych ludzi potrafi zrobić sporo zamieszania, więc chcieliśmy je chociaż ograniczyć do jednego pokoju. U Adama czytaliśmy rzeczy poważne, ale także książki o Mikołajku René Goscinny’ego. Te spotkania i lektury mnie cywilizowały, bo medycyna zabiera tyle czasu, że łatwo można odciąć się od kultury. Nie była to jednak tylko rozrywka – Adam stał się dla mnie przewodnikiem duchowym. To on przekonał nas do odwiedzania starszych pań, by im coś przeczytać albo pomóc w drobnych obowiązkach domowych. A że miałem wtedy głowę pełną pomysłów, np. by po studiach jechać do Afryki i leczyć głodne dzieci, więc taki prosty pomysł na bezpretensjonalne czynienie dobra zadziałał mi na wyobraźnię.

Maria: Inaczej niż Zbyszek w ogóle nie czytałam „Tygodnika”. Wprowadzając się na Lenartowicza, jak przez mgłę uświadamiałam sobie, kim jest gospodarz domu. Ta swoista „niewinność” sprawiła, że nie byłam osobą trzymającą dystans wobec pana Jerzego z racji jego zasług i wielkości. Ja się mogłam przytulić, popłakać, wszystko opowiedzieć. Dlatego mój związek z Turowiczami był osobisty, nie naznaczony świadomością jakiejkolwiek elitarności. Prawie od razu się spoufaliłam i poznałam pana Turowicza od innej strony, jako człowieka, który lubi się śmiać, żartować, bywać na imprezach, który po prostu lubi bywać i w dobrym towarzystwie spędzać czas. Nie pamiętam np. treści rozmów wówczas toczonych, ale pamiętam, że było wesoło.

Wiele lat później, w latach 90., spotkaliśmy się na imieninach prof. Andrzeja Szczeklika. Nie spodziewałam się tam obecności pana Jerzego. Ale był, jemu chciało się przyjść, zrobić sobie i innym przyjemność. Grała muzyka, siedzieliśmy obok siebie. Ładnie grali, więc powiedziałam: „Jaka fajna ta muzyka”. Pan Jerzy, myśląc że widać mam ochotę potańczyć, odparł przepraszająco: „Wiesz co Mitusiu, gdyby to było jeszcze dwa lata temu, to bym cię zaraz poprosił do tańca, ale teraz już nie mogę”. W uważności pana Jerzego, nawet w takich drobiazgach, było coś szalenie wzruszającego.

Bogdan: Uderzał mnie taki kontrast: wiedziałem, że pani Anna jest znakomitą tłumaczką z języka francuskiego, jest intelektualistką, ale zawsze widziałem ją tylko w kuchni.

Maria: Bo przychodziłeś w porze kolacji.

Bogdan: W każdym bądź razie miałem wrażenie, że rozmowa na poważne tematy toczy się gdzieś tam na pokojach, a ona gotuje, po czym woła wszystkich do stołu. Taki kontrast mi imponował, a nawet był wskazówką, bo skądinąd wiedziałem, że tłumaczyła np. Jacquesa Maritaina i wielka kultura była dla niej naturalnym środowiskiem, a tu, proszę, obracała się we własnej kuchni, między paprykarzem i innymi specjałami, i też nie przynosiło jej to ujmy.

Maria: Pani Anna nie siedziała w kuchni, potrafiła trzask-prask przygotować coś smakowitego na gorącą kolację. To był pierwszy dom, w którym zieloną sałatę podano z oliwą i czosnkiem, a nie, jak to było wówczas w powszechnym – okropnym! – zwyczaju, ze śmietaną i cukrem. Ona miała odwagę wprowadzać swoje pomysły, na dodatek jej się sprawdzały. Fenomenalnie gotowała, no i robiła świetne przetwory. Nie uważała, że jest od ważniejszych spraw, ale też nie poświęcała takim czynnościom jak pichcenie czy sprzątanie zbyt wiele czasu.

Pani Anna trzymała się gruntu ziemi, nie była romantyczna, ale ciepła, tyle że ciepłem niesentymentalnym. Miała moc, trzeźwość osądu, interesował ją konkret. Może właśnie stąd wypływało jej „żarliwe zainteresowanie”, o którym wspomniał Zbyszek, okazywane podczas rozmowy. Jej nie interesował niezobowiązujący small talk, ale konkretni ludzie, informacje, dane. Pamiętam, że jedno z mieszkań w których mieszkaliśmy, na ulicy Zakątek, znaleźliśmy właśnie dzięki niej, bo ona swoim nie powierzchownym podchodzeniem do ludzi umiała spotkać ze sobą tych, którzy mogli coś dla siebie zrobić. Była praktyczna w życiu. Szyła, umiała skrócić, zwęzić, zacerować.

Mało dbała o siebie. Nie chodziła do fryzjera, manikiurzystki, nie kupowała nowych ubrań. Poprosiłam ją kiedyś, by mi pokazała zdjęcia, stare albumy. Zaczęłam się zachwycać, jaka była piękna, a ona, jakby tego nie słyszała: tutaj ciotka taka, tutaj inny krewny. Przechodziła nad tym do porządku dziennego. Jej uwaga w ogóle się na tym nie skupiała, jakby nie była świadoma wielkiej urody, jaką miała, albo lekceważyła ten fakt.

Bogdan: Dużo paliła. Pamiętam u niej fifkę.

Maria: I zawsze miała przy sobie puste pudełko po zapałkach na kipy. Żeby nie sypać popiołem.

Bogdan: W 1970 roku wyjechaliśmy na trzy lata pod Warszawę, do Królewskiej Góry, i pan Jerzy pisał do Mitusi.

Maria: Miałam dużo listów od państwa Turowiczów, ale sporo zaginęło podczas kolejnych przenosin (dom w Burowie to nasze dwunaste miejsce pobytu!). W tamtym czasie zwierzyłam się panu Jerzemu, że boję się śmierci. W liście z 6 stycznia 1971 roku, w którym gratulują nam przyjścia na świat Natalii, pan Jerzy zapewnia: „A list WIELKI do Ciebie napiszę kiedyś, ale przecież nie na ten temat co miałem! Przecież teraz już się chyba nie boisz? Przecież przed Tobą, w Tobie i z Ciebie ŻYCIE, ŻYCIE, ŻYCIE! Niewiadome, może groźne, a przecież piękne, i w jakimś stopniu sama je stworzysz!”.

Odpowiedź na moje egzystencjalne lęki jednak otrzymałam, bo jakiś czas później pan Jerzy napisał około 15-stronicowy list, któremu poświęcił na pewno sporo czasu, tłumacząc, że nie ma sensu bać się śmierci. Nie przekonał mnie nim, ale list był czuły, przypominał że mam dużo życia przed sobą, więc po co się martwić etc. Pamiętam jeden argument: by nie zajmować się niepotrzebnymi strachami, tylko – Zbysiu posłuchaj – „na przykład ugotuj mężowi zupę”.

Bogdan: Dobra rada, żona dobrze gotuje.

Maria: Ale wtedy to była dla mnie propozycja trudna do przyjęcia.

Bogdan: W tym liście jest zdanie, które mnie zastanawia. Znajduje się we fragmencie pisanym przez panią Annę: „Wszyscy jesteśmy szalenie ciekawi czy Zbyszek (pan), włożywszy biały fartuch, asystował przy akcji! [B: porodowej, rzecz jasna] Jak znamy jego tupet, tak nam się to wydaje mocno prawdopodobne”. Jaki tupet? Zawsze byłem skrajnie nieśmiały.

Maria: Może mieli na myśli coś takiego: jedziemy ze Zbyszkiem pociągiem z Bieszczad. W pewnej chwili, choć wiem że jesteśmy bez grosza a w pociągu nie ma wagonu restauracyjnego, zwierzam się, że jestem głodna i zjadłabym coś ciepłego. Kiedy pociąg zatrzymuje się na jednej ze stacji na pięć minut, Zbyszek wychodzi z wagonu i wraca tuż przed odjazdem z ciepłym jedzeniem.

Bogdan: Chodziłem na rękach, a Andrzej Cechnicki zbierał za to pieniądze.

Maria: A potem Zbyszek kupił jedzenie w barze dworcowym. Turowiczowie wiedzieli, co mówią.

Bogdan: Kiedyś od pani Anny czy Magdaleny dowiedziałem się, że pan Jerzy dostał czarno-biały telewizor i stał się jego fanem.

Maria: Jakiś serial uwielbiał, chyba „Ulicę Sezamkową”, i starał się nie opuszczać żadnego odcinka.

Bogdan: Ależ to nic złego. Są badania, według których z postaciami serialowymi można wejść w związki psychiczne, to jak dodatkowi krewni. Faktem jednak jest, że choć w tamtym czasie coraz powszechniejsze stawały się odbiorniki kolorowe, panu Jerzemu wystarczał czarno-biały, mimo że niektórzy uważali, iż pokazuje on jedynie różne odcienie mgły.

Maria: Non stop grano francuską muzykę: Aznavour, Brel, Piaf… Jakby unosiła się w powietrzu woń domu. Pani Anna miała zwyczaj stawiania kwiatów w małym flakonie na biurku pana Jerzego. Lubiła suszyć kwiaty i sporo takich bukietów wisiało w kuchni. Za to łazienka nie miała nawet kafelek, więc Magdalena, gdy rodzice pojechali na wakacje, samodzielnie położyła na betonowej posadzce płytki PCV.

Bogdan: To nie były czasy na wnętrzarskie fanaberie.

Maria: Ale skromnością to mieszkanie odbijało, nawet w tamtych siermiężnych czasach.

Bogdan: Przez wszystkie następne lata nasze kontakty z Turowiczami nie były zbyt częste, raczej okazyjne: podczas przyjęć z okazji wręczania „Tygodnikowych” Medali Św. Jerzego, imienin prof. Szczeklika, jakichś spraw rodzinnych. Zawsze jednak były to kontakty krótkie-głębokie – jak przeskoczenie iskry, niebanalna serdeczność.

Kiedyś po śmierci pana Jerzego odwiedziliśmy panią Annę. Rozmawiając, przeszliśmy z kuchni do jego gabinetu. Brakowało jednego krzesła. I chociaż fotel pana Jerzego był wolny, dla całej naszej trójki jasne było, choć niepraktyczne, że pójdę po krzesło do innego pokoju. Bo on w tym fotelu siedział… Byliśmy jakby w czwórkę. Potem zabraliśmy ją na cmentarz w Tyńcu, gdzie pochowano pana Jerzego.

Maria: Nie wiem, co się działo w sercu pani Anny po jego śmierci. Ona była osobą nie roztkliwiającą się, nie narcystyczną, dzielną wewnętrznie. Uważała, że w każdej sytuacji należy trzymać się godnie. Nigdy przecież nie myślała o sobie za dużo: ani o swoim wyglądzie, ani o swojej przeszłości czy urodzie, nie opowiadała – w każdym razie mnie – o swoim bólu. Schowała ten ból, jak portret siebie z młodości za szafą.

***

Maria: Wpływ Turowiczów na mnie? Nie umiałabym tego rozszyfrować. Na pewno ta przyjaźń dała mi coś głębokiego, ale jak to opisać? Przez to, że miałam poufałe kontakty z Turowiczami, nie rozpoczynałam znajomości z nimi od okazywania im czołobitności. Ich wpływ na mnie też musiał więc iść inną drogą. To wyglądało tak, jakbym przypadkiem zawędrowała do miejsca, gdzie stają się moim udziałem kontakty z niezwykłymi, ale bliskimi mi ludźmi. To mi przydało wartości, może blasku, wywyższyło trochę, zapadło w serce. Coś pięknego mi zostało.

Bogdan: Dla mnie Turowiczowie są częścią większej całości. Poprzez „Tygodnik”, państwa Turowiczów, ks. Bonieckiego czy – poznanych w czasach Solidarności (odpowiadałem za kulturę w solidarnościowych strukturach krakowskiej Akademii Medycznej) – Tadeusza Żychiewicza i Stefana Wilkanowicza, otrzymałem jakiś rodzaj identyfikacji, choćby przez to, że poczułem się częścią Kościoła posoborowego. Schlebiało mi nawet, że spotykam się z takimi ludźmi. Do mojego rozumu docierała tylko część ich mądrości, ale formował się we mnie jakiś pozytywny snobizm, by to, co mówią czy piszą zrozumieć i przyjąć. Może nawet za sprawą tego wpływu poszedłem po studiach medycznych, pisząc doktorat z psychiatrii, na filozofię.

Turowicz to było dla mnie idealne połączenie: kogoś, kto jest wybitny, ma klasę, a zarazem jest skromny. Może teraz pierwszy raz tak to nazywam, ale to właśnie skromność Turowicza najwyraźniej odcisnęła się w moim umyśle.

Burów pod Krakowem, 21 sierpnia 2009 r.

MARIA z KOSOWSKICH DE BARBARO (ur. w 1948 roku w Chorzowie) jest psychologiem i psychoterapeutką, superwizorem psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.

Prof. BOGDAN DE BARBARO (ur. w 1949 roku w Krakowie) jest psychiatrą i psychoterapeutą, kierownikiem Zakładu Terapii Rodzin Katedry Psychiatrii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego