Stanisław: Kontakt z „Tygodnikiem Powszechnym” nawiązałem dzięki poznaniu pani Zofii Starowieyskiej-Morstinowej. Jej właśnie pokazałem dwa teksty, w 1959 i 1960 roku, które później ukazały się w piśmie kierowanym przez Jerzego Turowicza. Jego samego poznałem jednak dopiero po przyjściu do miesięcznika „Znak”, gdzie moją szefową była Hanna Malewska.
Malewska i Turowicz prowadzili dwa, niezależne od siebie, gospodarstwa redakcyjne. Istniała jednak zastanawiająca zgodność pomiędzy nimi w widzeniu wielu spraw. Na przykład w sensie politycznym – mam tu jednak na myśli politykę w szerokim znaczeniu tego pojęcia, czyli dbałości o dobro wspólne – w gruncie rzeczy myśleli tak samo i to bez umawiania się czy ustalania punktów zbieżnych. Skąd się to brało? Trudno analizować fenomen naturalnej, spontanicznej jedności, a czymś takim niewątpliwie było wówczas środowisko „Tygodnika” i Znaku. Taka spontaniczna jedność rodzi się z ukierunkowania osób na te same wartości. Ich jedność była darem dla Krakowa, dla kraju, dla Kościoła. Czy można analizować dar? Nie znam metody, która mogłaby temu służyć. Sądzę, że wszystko, co można zrobić w tym względzie, to tylko stwierdzić, że dar został nam dany i zachwycić się nim – na tym koniec.
Przedziwny fenomen „Tygodnika” i Znaku polegał na tym, że tyle osób różnorako myślących, pochodzących z różnych części kraju, odmiennych kultur i tradycji, myślało podobnie i pracowało nad tym samym. Istniały bowiem sprawy nadrzędne, które nas łączyły, przede wszystkim: szukanie Boga w trudnej sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy po to, by się uratować. Gdyby zabrakło myślenia szukającego Boga, każdy z nas by się wówczas pogubił, idąc w swoją stronę, może w tę, którą wtedy próbowano narzucić wszystkim. A myśmy tworzyli całość, która była tak silna i jednolita, że ostała się wobec jakichkolwiek prób nacisku, np. werbowania tajnych współpracowników czy skłócania z kard. Stefanem Wyszyńskim. Zresztą, to już uwaga na marginesie szerszych rozważań: dyskusje redaktorów „Tygodnika” i Znaku z kard. Wyszyńskim nie były tak dramatyczne, jak teraz usiłuje się je przedstawiać. Opowiem to, odwołując się do pewnego przykładu.
Zorganizowaliśmy w miesięczniku „Znak” dyskusję duszpasterzy akademickich na temat sytuacji wśród młodzieży w Kościele, na którą prymas Wyszyński przysłał tekst. W redakcji pojawiły się bodaj trzy zastrzeżenia do tekstu i stanęliśmy wobec pytania: jak to powiedzieć kardynałowi? Wydrukować, bez choćby próby zmiany sformułowań, nie chcieliśmy; przedstawić wątpliwości – trochę strach. Pani Malewska zdecydowała: „Panie Staszku, proszę przygotować poprawioną wersję, pojedzie pan do kardynała”. Jechałem z dużymi obawami, jak mnie przyjmie, tymczasem wszystko przebiegło nadzwyczaj naturalnie. Kardynał zapytał o wątpliwości, pokazałem trzy fragmenty tekstu. Przeczytawszy je, zapytał: „Co pan proponuje?”. Przedstawiłem propozycje poprawek, wyjaśniając ich sens. Po pięciu minutach usłyszałem: „Zgadzam się na wszystko”. Zgłupiałem… Przecież miało być trudno, nastawiałem się na długą dyskusję, a tu… Na dodatek poczęstował mnie herbatą i ciastkami.
Z tego można wnioskować, że kard. Wyszyński był bardzo pozytywnie nastawiony do środowiska „Tygodnika Powszechnego” i Znaku, cenił tych ludzi. Tego nastawienia nie zmieniały pojedyncze sytuacje, kiedy nie podzielał naszych poglądów na jakąś sprawę czy nie zgadzał się z niektórymi decyzjami redakcji.
Mieliśmy też nad sobą parasol w postaci osoby kard. Karola Wojtyły, a wcześniej arcybiskupa Eugeniusza Baziaka, który był bardzo pozytywnie nastawiony do „Tygodnika” i Znaku. Osobisty i osobowy kontakt większości członków obu redakcji z kard. Wojtyłą czy biskupem Janem Pietraszką działał jak olej w sprzęgle: tarcie było, ale pracę mechanizmu łagodziła oliwa wzajemnego zaufania oraz, o czym już mówiłem, spotkania oraz myślenie szukające Boga, a w nim dobra człowieka. Bez tego wszelkie zamierzenia polityczne naszej grupy stałyby się czystą polityką, co niewątpliwie okazałoby się porażką.
Ludmiła: W czasach redaktorowania pani Hanny Malewskiej w miesięczniku „Znak” odbywały się bardzo interesujące dyskusje, na które przychodziło sporo osób. Niektórzy przyjeżdżali specjalnie na te trzy godziny z Warszawy. Zdarzało się, że ktoś przywoził ze stolicy, szalenie podniecony, najnowsze wieści polityczne, np. o walkach frakcji w PZPR. Przekonany, że zrobi duże wrażenie na zebranych, wchodził na pierwsze piętro przy Siennej 5, gdzie mieściła się redakcja „Znaku”. I co? I nic. Wchodził do sali portretowej, gdzie w najlepsze trwała, np. dyskusja o Wincentym Kadłubku.
W tym środowisku tematyka polityczna ludzi nie pociągała, tym bardziej, że w tamtych czasach wszelkie dyskusje i „politykowanie” wydawały się bardzo jałowe. Szkoda było na to czasu. I chyba mieli rację, bo jakie dziś ma znaczenie walka frakcji w nieistniejącej partii? A spory o Kadłubka wciąż budzą emocje i jego rola w historii Polski pozostaje nadal ważna.
Stanisław: Turowicz daleki był jednak od umniejszania znaczenia działalności koła posłów Znak. Niemniej, on pilnował kultury, znaczenia wiary w kulturze, istnienia duchowej wspólnoty. Bezcenną rzeczą dla spójności środowiska była jego mądrość, roztropność, spokój wewnętrzny. On mógł się wewnętrznie wzburzyć, ale tego nie pokazywał – Turowicz panował nad otoczeniem przez to, że panował nad sobą. Sprawowanej przez niego władzy redaktora naczelnego się nie odczuwało. W podobny sposób zachowywał się kard. Wojtyła – jego władzy się nie czuło, a wszyscy uznawali go za autorytet.
Dobrze to było widać na przykładzie stosunku Turowicza do ludzi, którzy mniej entuzjastycznie niż on podchodzili do zmian wprowadzonych w Kościele podczas Vaticanum Secundum. Jak wiadomo, Sobór Watykański II był spełnieniem osobowych oczekiwań Turowicza wobec Kościoła. On pracował z księżmi, którzy byli prekursorami zmian, choćby z benedyktynami tynieckimi, i tak uformowany w Polsce, spotykał się z teologami czy ojcami soborowymi na Zachodzie. „Tygodnik Powszechny”, „Znak” w mniejszym stopniu, oczekiwał nawet pewnego przyspieszenia reform w polskim Kościele. Mimo to – i na tym polegała mądrość Turowicza – na łamach pisma było także miejsce dla soborowych sceptyków, którzy nieufnie, a nawet krytycznie, odnosili się do wprowadzanych zmian. Mam na myśli, np. Tadeusza Żychiewicza czy Kisiela. Taki był rodzaj Turowiczowego władztwa.
Wtedy, a tym bardziej dziś, myślę, że w ówczesnej sytuacji, także jakościowej, Kościoła polskiego (chodzi o jego ludowość, co nie jest żadną przyganą czy oceną, po prostu stwierdzeniem faktu) zmiany trzeba było wprowadzać wolniej. Lud Boży musi bowiem dojrzeć do zmian, inaczej mogą się one zakończyć dramatycznie. Jestem przekonany, że prosty człowiek – czemu daliśmy wyraz wraz z ks. Józefem Tischnerem w artykule o religijności wiejskiej, zamieszczonym w „Znaku” – wbrew pozorom głębiej zakorzenia się w niebo, bo głębiej zakorzenia się w ziemię. Zmiany liturgiczne dotyczyły przeżywania eucharystii, a więc wizji Kościoła, bo wszystko, co w Kościele najważniejsze wyrasta właśnie z eucharystii. Jeżeli tutaj wprowadza się nagle zmiany, można wiele rzeczy zniszczyć. Tak nie wolno. Bo tu chodzi o kwestię najbardziej istotną: o więź człowieka z Chrystusem, o doświadczanie Jego obecności.
Ludmiła: Taką pracę organiczną wykonywał np. bp Jan Pietraszko. Po powrocie z Rzymu był niewątpliwie zafascynowany Soborem, ale pragnął go spokojnie realizować, by wierni zrozumieli przekaz soborowy i zaproponowane przez niego reformy. Dlatego przez wiele miesięcy w każdą niedzielę podczas liturgii o dziesiątej rano prowadził rozważania o mszy świętej. I chociaż te teksty zaczęły się później ukazywać w „Znaku” czy „Tygodniku”, nie znaczy to bynajmniej, że biskup włączał się w „publicystykę soborową”. On po prostu chciał przygotować wiernych na wprowadzenie reformy liturgicznej, bez odrywania ich od tradycji Kościoła.
Jako pierwszy w Krakowie postawił ołtarz twarzą do ludzi (wykonał go, na zamówienie biskupa Pietraszki, prof. Wacław Taranczewski). Gdy biskup Jan po raz pierwszy odprawiał przy nim mszę, wytłumaczył zgromadzonym, co ta zmiana znaczy: „To jest stół, przy którym wszyscy macie miejsce: ja jestem tutaj, wy po trzech jego stronach”. To było przekazywanie Soboru nie na sposób publicystyczny, ale eucharystyczny.
Stanisław: Z kazaniami biskupa Pietraszki było tak, że pewnego dnia przyszedł do redakcji „Znaku” Jacek Woźniakowski i powiedział: „Wczoraj u św. Anny słuchałem już drugiego czy trzeciego kazania Pietraszki. Kamienie lecą z ambony! Nagrywać i drukować, nawet korekta nie jest potrzebna”. Na mnie padło, że mam się tym zająć, bo „ty jesteś z nim blisko”. Każde kazanie ks. Pietraszki było w Krakowie wydarzeniem, a redakcje „Tygodnika” i „Znaku” chwyciły to od razu. Wydaje mi się nawet, że one lepiej rozumiały Pietraszkę niż dzisiejsi księża.
Ludmiła: Całe to środowisko żyło blisko Kościoła, czuło Kościół i kochało Go. Dzięki temu było to grono ludzi myślących tak samo o tym wszystkim, co dotyczyło Kościoła, a co było dla nich najważniejsze. Bez tej wspólnoty pojedyncza osoba, nawet tak mądra jak Malewska czy Turowicz, niczego by nie dokonała.
Stanisław: Dlatego mówię, że to był dar Pana Boga dany na ciężkie czasy, który pozwolił nam się uratować i może także pomóc innym w szukaniu ratunku. Trudno to analizować. Po prostu tak nam się wydarzyło. Trzeba więc ocalić pamięć o życiu duchowym tej grupy. Mieć w pamięci nie tylko jej dokonania, ale też opisać i uzmysłowić sobie, z czego one wynikały. Zdaję sobie sprawę, jak to jest trudne, bo chodzi o osoby bardzo dyskretne, mało mówiące o sobie.
Podobnie myślał o tej grupie Jan Paweł II. Gdy parę lat po śmierci pani Hanny Malewskiej w 1983 roku, podczas kolacji, zapytał: „Czy myśleliście o rozpoczęciu procesu beatyfikacyjnego pani Hanny?”, nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Zaskoczył nas. No właśnie, tutaj tkwi klucz do zrozumienia siły ówczesnego środowiska Tygodnikowo-Znakowego.
Ludmiła: Pani Hania odeszła ze „Znaku” na emeryturę w 1973 roku całkowicie wycofując się z życia publicznego, choć miała wówczas nieco ponad 60 lat. Ostatnie kilkanaście lat życia spędziła, żyjąc jak mniszka w małym pokoju, a jej główną aktywnością była modlitwa. Niestety, po jej bogatym życiu duchowym zostały na piśmie zaledwie okruchy, zawarte w osobistych notatkach.
Nie odizolowała się jednak od środowiska Znaku i „Tygodnika”, nie zapominała o przyjaciołach. Była ciekawa młodych, zawsze bardzo chętnie się spotykała z każdym, kto o to poprosił. Siedząc przy ogromnym biurku, usadzała gościa w dużym, wytartym fotelu i prowadziła długie, serdeczne rozmowy. Interesowały ją nie tylko wydarzenia, ale też prozaiczne sprawy codziennego życia czy problemy związane z wychowaniem dzieci.
Stanisław: A jednocześnie w „Znaku” zawsze podkreślała, że uczy się od nas, młodych, np. filozofii. Kiedyś powiedziała mi też: „Panie Staszku, dochodzę do wniosku, że zbyt wcześnie zaczęłam pisać – nie byłam dojrzała”.
Praca z nią wyglądała bardzo zwyczajnie. Siedzieliśmy codziennie, od dwunastej do piętnastej, vis-à-vis przy jednym biurku, bo mieliśmy w redakcji „Znaku” tylko jedno biurko. Więcej się gadało, niż pracowało nad tekstami, bo robotę redakcyjną zabieraliśmy do domu. Podczas rozmów rodziły się pomysły, idee. Przychodzili ludzie, by porozmawiać, od prof. Władysława Tatarkiewicza począwszy na prof. Janie Błońskim skończywszy.
Malewska nadawała kształt tym spotkaniom i funkcjonowaniu redakcji nawet nie tyle tym, co mówiła, ile samą swoją obecnością. Za jej sprawą trudno było wyjść takim samym, jakim się na Sienną przyszło. Ale znowu: zdaję sobie sprawę, jaka siła tkwiła w osobowości Malewskiej, ale nie potrafię tego wyjaśnić, zaanalizować. Po prostu było w niej coś takiego, że człowiek nie mógł się nie zmienić, patrząc na nią i rozmawiając z nią. Po spotkaniu z panią Hanną trzeba było coś ze sobą zrobić.
Ludmiła: Jej oddziaływanie było subtelne, ale nie do przeoczenia.
Stanisław: Podobnie silną osobowością był Jerzy Turowicz, który zresztą nie przychodził na spotkania do „Znaku”, bo był zajęty na Wiślnej. Odbywały się jednak wspólne spotkania obu redakcji u kard. Wojtyły, który zapraszał nas do siebie na kolację i dyskusję, co trzy–cztery miesiące. Rozmawialiśmy o sytuacji Kościoła w Polsce, ale bez uprawiania polityki. Bardziej zależało nam na nakreślaniu ogólnych zasad, bo fakty każdy znał, o tym nie trzeba było rozmawiać. Zadawaliśmy sobie pytania o to, czym się kierować w konkretnych sytuacjach? Na co zwracać uwagę? Tak się na szczęście zgrało, że kard. Wojtyła miał w sobie to, co Turowicz: spokój i roztropność, co w tamtych czasach było niezwykle potrzebne.
Pamiętam szczególnie jedną rozmowę z Turowiczem, do której doszło poza redakcją, gdy mu relacjonowałem, o co pytała mnie SB. Uderzył mnie jego spokój w stosunku do postępowania SB i stanowczość w ocenie tego, co robili. To nie była pisana zasada, że po rozmowie z SB należy zdać z niej relację swoim przełożonym, ale było to wewnętrznie oczywiste, jeżeli chciało się zachować jedność naszej wspólnoty. Dlatego, jeżeli pytania esbeka dotyczyły „Tygodnika”, relacjonowałem rozmowę Turowiczowi; jeżeli przedmiot indagacji był inny, rozmawiałem z Malewską albo z kardynałem. Nigdy nie robiłem z tego tajemnicy.
Z rozmów stricte redakcyjnych pamiętam rozmowę o tekście, który przyniosłem do „Tygodnika” o widzeniu człowieka w świetle Trójcy Świętej, co rzutowało na myślenie o Niej samej. Przeczytał to ks. Andrzej Bardecki i orzekł: „Nie mogę się z tym zgodzić, przecież to herezja”. „A jeśli kard. Wojtyła nie skrytykuje tekstu, zgodzisz się na druk?” – zapytałem. „Tak”.
Zaniosłem więc tekst kard. Wojtyle, uprzedzając, które fragmenty ks. Bardecki uznał za heretyckie. „Moim zdaniem” – tłumaczyłem kardynałowi, „odpowiedź na te wątpliwości znajduje się w pierwszym rozdziale Ewangelii według św. Jana. Napisałem to samo, tylko własnymi słowami”. Dzień czy dwa dni później kard. Wojtyła mnie wezwał i usłyszałem: „załatwione”.
Turowicz miał jednak cichy żal o taki przebieg sprawy, bo stwierdził z wyrzutem: „Szkoda, że nie dałeś tekstu od razu mnie”. Artykuł dotyczył kwestii teologicznych, więc wydawało mi się naturalne, że to właśnie ks. Bardecki powinien był pierwszy tekst przeczytać. Tyle, że kard. Wojtyła poprosił ks. Bardeckiego o spotkanie w sprawie mojego tekstu, co narobiło niepotrzebnego szumu.
I jeszcze jedno. Przy okazji tego artykułu Turowicz zadał mi pytanie: „Gdy mówisz o Piśmie św., posługujesz się swoim językiem, ale gdy piszesz o Trójcy św., używasz starego języka. Dlaczego?”. „Bo inaczej nie potrafię. Nie umiem o Trójcy mówić swoim językiem. A może nawet się boję?”. Turowicz zwrócił mi uwagę na poważnie pęknięcie jakościowe w moim tekście, ale też kolejny raz przekonałem się o jego wielkości: miał czułe ucho, potrafił oceniać teksty, miał w sobie odwagę drukowania tekstów nie oczywistych.
Co jednak równie ważne: nim jeszcze sprawę możliwości opublikowania mojego tekstu rozstrzygnął kard. Wojtyła, redakcja oddała tekst do cenzury ks. Eugeniuszowi Florkowskiemu (był teologiem, zajmował się również orzekaniem o przyznaniu imprimatur kościelnym publikacjom). Nie był to jednak dowód jej oportunizmu, ale poczucia odpowiedzialności za to, co się ukazuje na łamach. Ks. Florkowski nie zgłosił żadnych zastrzeżeń, zwrócił tylko uwagę, że używam wyrażenia „wczłowieczenie Boga”, zamiast, jak jest powszechnie przyjęte: „wcielenie Boga”. Ks. Bardecki argumentował: „Przecież nikt tak nie pisze”. Od ks. Florkowskiego dowiedziałem się, że jeden z Ojców Kościoła, o którym słyszałem po raz pierwszy, używa podobnego wyrażenia po grecku: en-anthropeo.
Ludmiła: Ta historia pokazuje też, że środowisko „Tygodnika” i Znaku nie było zamkniętą grupą redagującą pisma i książki dla wąskiej elity. To byli ludzie otwarci, którzy wykorzystywali bogactwo intelektualne zarówno Krakowa, jak kraju: zamawiali teksty, pytali o radę, zapraszali do współpracy.
Stanisław: Kard. Wojtyła czuł nawet – odważyłbym się użyć słowa „respekt” – przed Turowiczem i Malewską. Respekt przed autorytetem. Byli nim dla niego także Zofia Starowieyska-Morstinowa i Antoni Gołubiew.
To ja przynosiłem teksty kard. Wojtyły do „Znaku”. Po powrocie z redakcji, pierwsze pytanie kardynała brzmiało: „Co pani Hania na to?”. Ona była dla niego alfą i omegą. W „Tygodniku” kimś takim był Jerzy Turowicz. To zresztą kolejny fenomen tamtych czasów, że biskup a potem kardynał uznawał intelektualną jakość ludzi świeckich, którzy mogli osądzać jego teksty.
Były jednak i mocniejsze dyskusje między nami. Pamiętam spotkanie u kard. Wojtyły, kiedy stwierdził: „Trzeba sobie jasno zdać sprawę, czy chce się wyrażać siebie, czy służyć Kościołowi”. Zapadła cisza. Wtem odezwała się Malewska: „Czy ksiądz kardynał uważa, że my dotychczas wyrażaliśmy tylko siebie, czy służyliśmy Kościołowi?”. Kardynał się zmieszał… Nie dziwię się. Wystarczyło, że Malewska popatrzyła na człowieka – a było to przenikliwe spojrzenie, czasem pełne wyrzutu – by poczuć się onieśmielonym. (Coś takiego miał też bp Pietraszko – spojrzenie świdrujące człowieka na wylot.) Wreszcie kardynał wykrztusił z siebie: „No nie, nie to miałem na myśli”. To było to, o czym mówię: kardynał czuł przed Malewską respekt. Liczył się z jej zdaniem.
***
Stanisław: Po 1989 roku dawało się odczuć, że „Tygodnik Powszechny” staje się innym pismem. Także papież Jan Paweł II nie był zadowolony z pewnych wypowiedzi, jakie się ukazywały w „Tygodniku”; wobec „Znaku” takich zastrzeżeń nie było. Nie przypuszczam jednak, by na kolacji czy obiedzie z papieżem, Turowicz coś mu tłumaczył. To nie byłoby w stylu Jerzego Turowicza.
Ludmiła: Papież też nie pozwoliłby sobie na recenzowanie poczynań pisma. Był na to zbyt delikatny. Nigdy też nie byliśmy świadkami rozmowy papieża o „Tygodniku”, choć mieszkamy w Rzymie od 1980 roku i nie raz spotykaliśmy się z Janem Pawłem II.
Stanisław: Chyba zresztą papież nie utożsamiał Turowicza tylko z „Tygodnikiem”. Jerzy Turowicz był dla Jana Pawła II osobną jakością. Inaczej, przypuszczam, rozmawiał z Jerzym, inaczej z redakcją „Tygodnika”, więc i zapewne nie obwiniał Jerzego o wszystko, co mu się w piśmie nie podobało.
Wojtyła już jako wikariusz kapitulny miał pewną rezerwę wobec politycznych posunięć Znaku, ale nigdy nie przerodziło się to w dystans wobec Turowicza.
Bo też Wojtyła był taki sam, jak Turowicz: nikomu niczego nie narzucał. Trudno mi wyjaśnić, dlaczego tak myślę – po prostu tak czuję. Pamiętam przecież, jaka przyjaźń łączyła tych ludzi, może nawet ze strony Jerzego to była miłość do młodszego od siebie człowieka, jak do młodszego brata.
Na pewno Jerzemu zależało, by się spotkać z papieżem, zjeść z nim kolację, porozmawiać. Nawet nie o tym, co mogłoby zmienić Polskę czy Kościół. Nie, chodziło o samo spotkanie, o bycie z papieżem. Przypuszczam nawet, że ich rozmowa dotyczyła nie tyle bieżącej sytuacji kraju czy Kościoła w Polsce, ile spraw dużo poważniejszych, bo poruszających stosunek człowieka do Boga. Ale znowu: Jerzy był dyskretny, to są wyłącznie moje domniemania. Poza tym, nie jest łatwo mówić o tak wielkich sprawach. Mówi się o nich w chwilach, w których Pan Bóg otwiera człowieka dla drugiego człowieka.
Ludmiła: Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów krakowskich, kiedy to Jerzy Turowicz też się nie powoływał na to, co mu powiedział kard. Wojtyła. Nie wyobrażam sobie zresztą, by Jerzy podpierał się jego autorytetem dla potwierdzenia swoich racji.
Żałuję, że Kościół nie wykorzystuje całego dziedzictwa środowiska „Tygodnika” i Znaku, Kościół po prostu nie zna tego dorobku, a przecież zaledwie 20–30 lat temu nim się żyło. Wydaje mi się, że winę za to ponosi przede wszystkim samo środowisko, czyli następcy Hanny Malewskiej i Jerzego Turowicza, oraz ci, którzy ich osobiście znali albo byli ich stałymi czytelnikami.
Stanisław: Zacząłem czytać „Tygodnik” zaraz po wojnie, jeszcze w gimnazjum. Nie kupowałem pisma co tydzień, bo kiedy mieszkałem na wsi, nie miałem gdzie go kupić, a kiedy byłem już w Krakowie, nie miałem za co. Pożyczałem jednak pismo od znajomych, bo tyle mi ono dawało! Nawet tekst prof. Konrada Górskiego o poezji formował mnie religijnie i kulturowo, choć nie dotyczył wprost religii. Tak pisać to duża sztuka: o sprawach niekoniecznie związanych z religią, ale choćby o oraniu ziemi czy szyciu ubrania, jednak w sposób, który pogłębia w nas wiarę w człowieka i w Boga, kształtuje myślenie o bliźnim i wspólnotach, w których żyje, w tym o Kościele.
Dawniej otwierając „Tygodnik Powszechny” czy „Znak” byłem pewny, że jest w tych pismach obecny sensus ecclesiae – że nawet w słowach krytycznych jest obecne myślenie o Kościele. Nie chodzi mi bynajmniej o ortodoksyjność obu redakcji, raczej o pewne miłosne patrzenie się na wspólnotę osób, nie pozbawionej przecież przywar. Idzie się ku sobie z wzajemną pomocą, bo wiemy o sobie przynajmniej to, że jesteśmy słabi. Na tym w dawnych latach polegała prawdziwie osobowa wspólnota. Czy to przetrwało? Boję się, że nie, bo oba pisma robią wrażenie, że stały się takimi samymi gazetami jak inne, które nie mają ani takiego dziedzictwa, ani takiego podtytułu.
Ludmiła: Pamiętam z czasów dyskusji o aborcji teksty w „Tygodniku”, które prezentowały różne punkty widzenia. Zastanawiałam się wówczas: „No dobrze, ale co myśli o tym redakcja, jakie jest jej stanowisko?”. Mimo, że ukazywały się na ten temat teksty Józefy Hennelowej, ks. Stanisława Musiała SI czy Jerzego Turowicza, nie zawsze było dla mnie oczywiste, jaka jest opinia wspólnoty redakcyjnej.
Stanisław: Nie wolno katolikowi traktować nauczania Kościoła jako opinii jednej z wielu. Gdy Jezus pytał się apostołów, co ludzie o Nim mówią, ci odpowiedzieli: jedni mają Cię za Eliasza, inni za nowego Jana Chrzciciela. „A wy, za kogo mnie uważacie?”. I wtedy Piotr wyznał mu wiarę pozostałych wraz z nim przy Chrystusie uczniów: „Ty jesteś Syn Boga Żywego”. Redakcja też powinna zadać sobie pytanie: za kogo my Go uważamy? Chodzi o wiarę, a nie o opinię.
Żyjąc tyle lat w tym środowisku, miałem świadomość, że tworzą je osoby dotykane przez Tajemnicę: żyły w jej świetle, a przez to patrzyły na świat inaczej. To dawało im też siłę oporu. Do takiego patrzenia i takiej wiary trzeba redakcję wychowywać. Może popełniliśmy błąd, nie myśląc zawczasu o następcach?
Ludmiła: W latach 80. pojawili się w „Tygodniku” ludzie z różnych środowisk, którym Jerzy Turowicz udostępnił łamy po tym, gdy stracili możliwość pisania do innych czasopism po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego. Bardzo dobrze się stało, że pojawili się ludzie tak różnorodni światopoglądowo. Przypominało to sytuację powojenną, kiedy w „Tygodniku” pracowali ludzie, którzy przybyli do Krakowa z różnych stron Polski, nieraz bardzo odmienni ideowo, jak np. Paweł Jasienica czy Antoni Gołubiew. Stanisław Stomma też nie we wszystkim zgadzał się z Turowiczem. Niemniej jednoczyła ich praca – redagowanie „Tygodnika Powszechnego” jako katolickiego pisma społeczno-kulturalnego. W latach 80. tego jednoczącego redaktorów i autorów przekonania zabrakło. Ludzie przyszli z różnych „parafii” i, pracując w „Tygodniku”, takimi pozostali.
Stanisław: Otwartość jest wtedy dobrem, kiedy się wie, dla kogo i dlaczego się otwieramy. Inaczej to może być nieroztropność.
Pismu zaszkodziło też zaangażowanie polityczne po 1989 roku. Gdyby Jerzy Turowicz ze swoim pismem stanął ponad tym wszystkim, co się działo, miałby szansę ocalić niezależność pisma, jego, sit venia verbo, transcendencję w stosunku do politycznych utarczek i polemik. Tadeusz Mazowiecki (wiem to od niego samego) prosił zresztą Turowicza, by nie wchodził w politykę. Mazowiecki wiedział, że polityka może zniszczyć środowisko, odebrać wiarygodność pismu, że „Tygodnik” jako pismo katolickie powinien stanąć ponad politycznymi partiami. Podobnie jak Kościół, który jest posłany do każdego; wszystkim ma pomagać i czyny wszystkich powinien oceniać. Czyny, nie ludzi.
Ludmiła: Mnie jednak nie dziwi zaangażowanie Turowicza. Panował wówczas taki nastrój entuzjazmu, wszyscy się cieszyli z powstałej wreszcie możliwości działania politycznego. Poza tym, ludzie „Tygodnika” tyle lat walczyli z komunizmem, że zaangażowanie po jego upadku w politykę musiało im się wydawać naturalną konsekwencją wcześniejszych, wieloletnich działań.
Stanisław: Zgoda, ale „Tygodnik” i Znak były odbłyskami Kościoła, a ten jest z natury uniwersalny. Kiedy ten odbłysk się upolitycznia, więź z Kościołem słabnie. Przestaje się być odbłyskiem, zaczyna się emitować własne światło.
***
Ludmiła: Poznaliśmy się z mężem w mieszkaniu Turowiczów przy ulicy Lenartowicza, gdzie pod koniec lat 60. ks. Adam Boniecki zapraszał studentów ze swojego duszpasterstwa, jakie prowadził przy Kolegiacie Św. Anny. Tamtego dnia Adam zorganizował spotkanie z ks. Francesco Riccim z ruchu Communione e Liberazione, którego znał Staszek, i dlatego się tam pojawił.
Stanisław: Poznaliśmy się z Ludką w drzwiach, bo ona mi je otworzyła, gdy nacisnąłem dzwonek. Do Turowiczów chodziłem dość często. Pamiętam z tego mieszkania coś, co nazwałbym „żywym bałaganem”.
Ludmiła: Dlatego zazwyczaj urzędowaliśmy w kuchni, bo to było jedyne miejsce niezagracone stertami gazet. Tam pani Anna smażyła powidła albo gotowała pranie (bo to był czas, kiedy jeszcze w garnkach gotowało się pranie). Podziwiałam gościnność i cierpliwość Turowiczów. Tam zawsze ktoś przychodził, masa młodych ludzi pałętała się po kuchni, tymczasem pani Annie nigdy to nie przeszkadzało. Tamtego dnia siedzieliśmy u Turowiczów chyba do drugiej w nocy. Około pierwszej pani Anna usmażyła dla niedobitków jajecznicę, co oznaczało: „koniec wieczoru”.
Stanisław: Wyszliśmy stamtąd już razem.
Ludmiła: Kiedy w 1980 roku zamieszaliśmy w Rzymie, Turowiczowie bywali z kolei u nas. Anna przyjechała niedługo po wyborze kard. Wojtyły i dłużej zamieszkała w Domu Polskim na via Cassia, bo tłumaczyła wówczas książkę rozmów z papieżem André Frossarda. Była miłośniczką Rzymu, wciąż coś nowego udawało jej się znaleźć do zwiedzenia.
Stanisław: Rozmowy z Turowiczami, mimo że prowadzone przy kolacji czy obiedzie, nigdy nie były plotkowaniem. Rozmawiało się na tematy ważne – o tym, co dzieje się w Rzymie i w kraju – ale prosto, bez wielkiej, że tak powiem: wzniosłości. Nigdy nie usłyszałem jednak od Jerzego, żeby powiedział coś złego o innych. On nie narzekał, stwierdzał jedynie fakty. Mógł powiedzieć: „Można było zrobić to inaczej…”, ale nie krytykował. Czasem jednak jego milczenie było wystarczającą krytyką.
Ludmiła: Choć na pewno swoje wiedział i wyciągał z tego konsekwencje dla swoich decyzji. Rozmawiając z nimi o tym kogo spotykali, z kim podtrzymywali przyjaźnie, łatwo było zauważyć, jak bardzo oboje są wrośnięci w środowisko międzynarodowe. Oczywiście, wyciągali z tego korzyści także dla „Tygodnika”.
Takimi ich pamiętam: cały czas zajęci, aktywni, z kalendarzem pełnym spotkań. Pani Anna planująca, co chce dzisiaj zwiedzić, z kim się spotkać. Pan Jerzy z listą redaktorskich spraw do załatwienia. Zawsze serdeczni, uśmiechnięci. Nigdy znudzeni czy zgorzkniali. Ciekawi świata i ludzi.
Kraków, 1 sierpnia 2011 r.
LUDMIŁA GRYGIEL (ur. w 1943 roku w Wicyniu na Kresach) ukończyła historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, jest eseistką i tłumaczką. Publikuje w Polsce i we Włoszech. Przetłumaczyła listy (W Drodze, Poznań 1988) i modlitwy (W Drodze, Poznań 1990) św. Katarzyny ze Sieny oraz wybór listów tej włoskiej mistyczki do polityków (Miasto duszy. Listy o Bogu i polityce, W Drodze, Poznań 2001). Wydała także m.in. następujące książki: Dziesięciu sprawiedliwych (WAM, Kraków 1997), Zawierzyć Bożemu Miłosierdziu. Mistyka siostry Faustyny (Znak, Kraków 2000), Świętość dwojga. Pierwsza błogosławiona para małżeńska (Biblioteka Więzi, Warszawa 2002), Święty Benedykt, pierwszy Europejczyk (Wyd. Benedyktynów Tynieckich, Tyniec 2005). Mieszka w Rzymie i w Krakowie.
Prof. STANISŁAW GRYGIEL (ur. 10 grudnia 1934 roku w Zembrzycach koło Suchej Beskidzkiej – zm. 20 lutego 2023 roku w Rzymie) był filozofem. Współpracownik kard. Karola Wojtyły; w latach 1962–1980 redaktor miesięcznika „Znak”. Wykładowca Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego, kierownik Katedry Karola Wojtyły w Instytucie Nauki o Małżeństwie i Rodzinie im. Jana Pawła II, współzałożyciel kwartalnika kulturowego „Il Nuovo Areopago”. Autor wielu książek, tłumaczeń i publikacji z zakresu filozofii i etyki oraz teologii. Mieszkał w Rzymie i w Krakowie.
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja
© Fundacja Jerzego Turowicza