Barbara Strzelecka

 

[1]Z mojego świadectwa chrztu można się dowiedzieć, że w chrzest Barbary Strzeleckiej, urodzonej 26 października 1938 roku, zaangażowani byli trzej bracia Turowiczowie. Ojcem chrzestnym został najstarszy brat mamy, dr Andrzej Turowicz; ponieważ jednak był we Lwowie, w jego zastępstwie trzymał mnie do chrztu najmłodszy wuj – inż. Jerzy Turowicz. (Wuj Jerzy studiował wówczas na Politechnice Lwowskiej i stąd ten tytuł – to chyba zresztą jedyny dokument, w którym występuje on jako inżynier.) Chrztu udzielił środkowy brat – ks. dr Juliusz Turowicz. Uroczystość odbyła się oczywiście w Kolegiacie św. Anny – kościele ważnym i dla Turowiczów, i dla Strzeleckich. Między innymi moja babka Strzelecka, która wcześnie owdowiała i została z siedmiorgiem dzieci, choć było jej ciężko, haftowała obrusy do kolegiaty. Może nawet gdzieś jeszcze zachowały się ich szczątki?

***

Po kampanii wrześniowej w 1939 roku mój ojciec, Stanisław Strzelecki, znalazł się w obozie jenieckim w bawarskim Murnau, a moja mama z dwiema córkami przyjechała spod Lwowa, gdzie mieszkaliśmy przed wojną, do dziadków w Krakowie. Tak więc razem z siostrą Zosią wychowywałam się w domu rodzinnym Jerzego Turowicza przy Sobieskiego.

Największym autorytetem w rodzinie był dziadek, August Turowicz. Wyczuwałam to, nawet będąc małym dzieckiem. Pamiętam, że kiedyś podczas okupacji przyjechał wuj Jerzy z Goszyc i wieczorem dokądś miał odejść, chyba na dworzec, i dziadzio zbierał się, by go odprowadzić. Byliśmy święcie przekonani, że jeśli wuj Jerzy pójdzie z dziadkiem, będzie bezpieczny. Wierzyłam w siłę opatrznościową dziadka, zabezpieczającą nas przed wszystkim, co złe. Dużo później dziadkowie przyznali z kolei, że wojenny koszmar osładzała im obecność dzieci, czyli mojej siostry i mnie, oraz nasze pokładane w nich zaufanie. Bo też rodzina była kochająca się i dość liczna. Dom zaś tworzyły w istocie dwa mieszkania na jednym piętrze, które jeszcze moi pradziadkowie połączyli, wybijając między nimi drzwi. Podczas okupacji mieszkało nas tam wielu.

Byli dziadkowie: babcia Klotylda i dziadek August; trzy ciotki Turowiczówny, siostry mojej mamy, Anny: Maria, Olawia i Krystyna; była moja mama z dwiema córkami. Gdzieś w połowie okupacji dołączył do nas wuj Andrzej, który w 1945 roku wziął plecaczek, wszystkich ucałował i poszedł do klasztoru w Tyńcu, gdzie został benedyktynem. Młodszy wuj, Juliusz, który był bardzo szanowanym wykładowcą, mieszkał przy krakowskim kościele p.w. św. Marka. Był zawsze bardzo wesolutki – podobno, kiedy postanowił pójść do seminarium, któraś z ciotek powiedziała, że Julek to się nadaje, ale do cyrku… Andrzej i Juliusz często trzymali się razem, w pewien sposób się dopełniali: wuj Andrzej był dobrze ułożony, umiał się zachować, a z wujem Julkiem było różnie, także śmiesznie. Z kolei wuj Jerzy, który odwiedzał czasami rodzinę na Sobieskiego, był spokojny, małomówny, czasami żartował i okazywał nam duże przywiązanie.

Wtedy jednak tak z nim, jak z jego rodziną, mieliśmy słaby kontakt, bo Jerzowie mieszkali w Goszycach, gdzie ani razu nie udało nam się wyjechać. Okupacja rzecz jasna nie sprzyjała nawet tak krótkim wyprawom, ale chodziło o to, że mama ciągle czekała na przyjście zezwoleń na wysyłkę korespondencji albo paczek do taty w Murnau. Z tego powodu mama wolała być jak najbliżej domu, a ja zobaczyłam Goszyce po raz pierwszy dopiero pół wieku po wojnie.

***

W drugiej części mieszkania były trzy siostry babci Klotyldy: dwie panie Kopeckie, które wyszły za braci – Olawia (to imię rodzinne) i Ida, oraz Stefania Turnauówna. Mężowie pań Kopeckich wcześnie zmarli, ale trudno mi powiedzieć, dlaczego Olawia i Ida znalazły się z powrotem na Sobieskiego. Obie miały przecież dzieci. Jedna dwie córki, które w czasie wojny były w Krakowie i dość często przychodziły ją odwiedzać; druga miała m.in. syna, który mieszkał na Siemiradzkiego. Najmniej potrafię powiedzieć o Olawii Kopeckiej, natomiast Ida Kopecka była niezmiernie energiczną osobą i mocno zaangażowaną działaczką katolicką. Chorowała – miała rany na ciele, coś w rodzaju róży – ale gorąco modliła się o uzdrowienie za wstawiennictwem Andrzeja Boboli, jeszcze wówczas błogosławionego. I cud nastąpił, tak przynajmniej wierzyła… Został też uznany w Rzymie i przyczynił się do kanonizacji Boboli w 1938 roku. Ojciec opowiadał mi, że kiedy, jako żołnierz gen. Władysława Andersa, był w Rzymie, bodaj w jezuickim kościele Il Gesù znalazł tablicę, na której wypisano cuda, które uwzględniono w procesie kanonizacyjnym św. Andrzeja Boboli i wśród wymienionych była Ida Kopecka. Troszkę żeśmy się śmiali, bo babcia Ida była gruba i nieduża, a tam została uwieczniona jako smukła, wysoka kobieta.

Najbardziej z moją rodziną była związana Stefania, która chciała wstąpić do klasztoru i nawet była przez jakiś czas u sióstr wizytek, ale z powodu złego stanu zdrowia musiała zrezygnować z realizacji swojego powołania. Stefania była nadwrażliwa, zbyt nerwowa, ale z zapałem oddała się wychowaniu rodzeństwa mojej mamy, a potem mojej siostry i mnie. To była taka ukochana ciocia, a później babcia.

To ona właśnie w czasie wojny chodziła jeszcze, a właściwie snuła się, po mieszkaniu; nie pamiętam, by wychodziła. Natomiast dwie pozostały siostry leżały zupełnie plackiem. Wszystkie Turnau‘ówny miały jakieś schorzenia sercowe – opiekował się nimi troskliwy lekarz, który jednak robił im krzywdę, bo w przypadku jakichkolwiek problemów szybko kładł je do łóżka. Podobno kiedy się dowiedział, że Klotylda wychodzi za mąż, załamał ręce, obawiając się, że umrze przy pierwszym porodzie. A potem, chwała Bogu, Klotylda urodziła ośmioro zdrowych dzieci, z których jedno tylko, August, zmarło jako kilkumiesięczne niemowlę. Między tymi porodami było jeszcze kilka poronień.

Babcia Klotylda miała też braci. Jerzego – dziadka Ireny Turnauówny i Jana Turnaua; Adolfa – mieszkał w majątku w Bieżanowie; Lucjana – to najmłodszy wuj, któremu z siostrą dużo zawdzięczamy.

Zdałam do liceum Joteyki przy Podwalu, ale mimo to skreślono mnie z listy przyjętych. Jeden z nauczycieli powiedział później, że przy moim nazwisku były dwie adnotacje: „matka Turowicz, ojciec u Andersa”. To mnie przekreśliło i, jak siostra wcześniej, wylądowałam w liceum sióstr prezentek. Czesne było dość wysokie, mimo że, ponieważ byłyśmy tam dwie, miałyśmy zniżki. Mój ojciec był jednak najpierw zwykłym urzędnikiem w PZU, potem pracował w sklepie Ars Christiana i naprawdę trudno mu było samodzielnie naszą edukację opłacić. Rodzina nam oczywiście pomagała, ale czesne w szkole prezentek płacił właśnie brat babci, Lucjan[2].

***

Rodziną kierował dziadek. Nasza mama nigdy nie pracowała zawodowo; do powrotu taty z wojny w 1947 roku byłyśmy na utrzymaniu sióstr mamy i dziadka. Dziadek miał bardzo małą emeryturę, ale po wojnie ujął się za nim Bolesław Drobner, socjalista, który po wojnie zdecydował się współpracować z komunistami, i emeryturę dziadka podwyższono. Spłacił w ten sposób dług wdzięczności, jaki zaciągnął wobec niego przed wojną, kiedy skazano go, jako socjalistę, za działalność polityczną na osadzenie w Berezie Kartuskiej. Drobner złożył apelację i w jej ramach dziadek August, który był sędzią, go ułaskawił, postępując zgodnie z własnym sumieniem, że za poglądy nie idzie się do więzienia. Skończyło się tak, że Drobner owszem nie pojechał do Berezy, ale dziadek stracił posadę i nigdy do zawodu sędziego nie wrócił. Przez lata pracował jako radca prawny w „Kurierku”, czyli „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”.

Dziadek był dla mnie wielkim autorytetem i lubiłam wszędzie z nim chodzić. W zimie zawsze się troskliwie pytał: „Nie zimno ci?”. „Zimno”. „A w co ci zimno?”. „W nos”. „Dobrze, to idziemy dalej”. I szliśmy np. do kurii, bo dziadek zdaje się miał częste kontakty z kard. Adamem Stefanem Sapiehą. Działał bowiem w Sodalicji Mariańskiej, a że był radcą prawnym, więc może kardynał radził się go w jakichś sprawach. Bałam się tej kurii, było tam według mnie czarno i groźnie, a kardynał, choć niewielkiego wzrostu, wydawał mi się ogromny. Dziadek uczył mnie, że należy przed kardynałem uklęknąć i ucałować go w pierścień – dla mnie to było za dużo, nigdy w ten pierścień nie potrafiłam trafić.

Dziadkowie byli bardzo kochającym się małżeństwem i wychowywano nas w przekonaniu, że największą zbrodnią jest niegrzeczne zachowanie wobec babci. Z dziadkiem były kumpelskie układy: on się z nami bawił, opowiadał nam śmieszne historie. Kiedyś opowiadał o swoim rodzeństwie i wspomniał o siostrze Florze, które to imię strasznie mnie rozbawiło. Dziadek powiedział: „Nic się nie martw, fauna też była”. Babcia go upominała, by nie przesadzał w opowiadaniu takich rzeczy, bo potem będzie miał głupie wnuczki.

Z rodzeństwa, poza zmarłą wcześnie Florą, dziadek miał jeszcze siostrę Wandę, po mężu Wysoczańską, która była u nas parę razy (nie mieszkała w Krakowie), oraz braci: Mieczysława, który mieszkał przy Krupniczej (gdy był już chory, odwiedzaliśmy go z dziadkiem), i Zygmunta, który mieszkał w Gorlicach[3].

***

Przez całą wojną mojej siostrze i mnie opowiadano o naszym ojcu, czekałyśmy na niego, ale kiedy ostatecznie wrócił po ośmiu latach, jeszcze długo, mając jakiś problem, biegałam nie do niego, ale do dziadka. Tak mocno byłam z nim związana – potrzeba mi było czasu, by poznać i zaufać własnemu, przez lata nieobecnemu, ojcu (potem jednak byliśmy sobie bardzo bliscy). Przez jakiś czas mieszkaliśmy jeszcze razem na Sobieskiego, ale potem moja rodzina wyprowadziła się na Krupniczą. Na obiady biegałam jednak do dziadków, bo byłam chorowita i rodzina doszła do wniosku, że potrzeba mi domowych obiadów. Rodzice natomiast korzystali z jakiejś stołówki.

Za to od wojny w każdą niedzielę, aż do śmierci babci w grudniu 1979 roku, odbywały się na Sobieskiego podwieczorki, na które przychodziły dzieci, a potem także wnuki, z rodzinami. Nie podawano niczego szczególnego: kawa i herbata, do tego coś słodkiego, legumina dla dzieci. O polityce rozmawialiśmy niewiele, ale jeśli wuj Jerzy akuratnie wracał z zagranicy, opowiadał, co dzieje się na świecie, tzn. trzeba było z niego wyciągać te opowieści.

Babcia Klotylda, jak wcześniej jej siostry, też w pewnym momencie położyła się do łóżka – chyba zaraz po wojnie i to na wiele lat. Dziadek August zmarł 26 października 1960 roku w wieku 85 lat. Babcia czasami wychodziła jeszcze z domu, chociaż było to zaledwie wyjście do kościoła zmartwychwstańców przy Łobzowskiej. Umarła w Wilię Bożego Narodzenia 1979 roku; na początku października rozpoczęła 99. rok życia. Zmarła we śnie, przy swoich córkach i przy mnie.

Babcia już od dłuższego czasu gorzej się czuła i pamiętam, że któregoś piątkowego popołudnia zadzwoniłam z Wiślnej na Sobieskiego, by się zapytać, jak się miewa. Bodaj ciocia Ola powiedziała mi: „Z babcią jest niedobrze”. Rzuciłam wszystko i popędziłam do dziadków. Weszłam do pokoju, nastawiona na najgorsze, a babcia uniosła się na łokciach znad poduszek i poleciła: „Olu, Basia idzie prosto z pracy, daj jej jakąś rybkę, bo dzisiaj jest piątek”. O mało nie zemdlałyśmy z wrażenia…

***

W „Tygodniku” pojawiłam się w Dzień Zaduszny 1959 roku. Najpierw pracowałam w prenumeracie, a potem przeszłam do działu handlowego wydawnictwa Znak. Prenumerata przeniosła się zresztą na Kanoniczą, a potem na Starowiślną. Ja byłam cały czas na Wiślnej, aż Znak się przeniósł na Kościuszki na początku lat 90.

Książki sprzedawały się szybko, problem był z ich sprawiedliwym rozdzieleniem, choć nierzadko od razu drukowało się 10 tys. egzemplarzy. Nieraz latami starano się o pozwolenie wydania książki, nakład określano z góry – nie sposób więc było wydać tyle, ile mogliśmy naprawdę sprzedać.

W „ekipie administracyjnej” był wówczas późniejszy redaktor „Tygodnika” pan Mieczysław Pszon – wypełniał jakieś druczki. Od czasu do czasu przychodził do mnie, by sprawdzić jego rachunki – „bo to niemożliwe, że mi się to od razu zgodziło”. Mietek Pszon zajmował się różnego rodzaju sprawami gospodarczymi i wynikały z tego czasami śmieszne historie. Ponieważ w tamtych czasach wszystko trzeba było zdobywać, m.in. węgiel na zimę, Pszon znalazł jakiegoś węglarza, nazwiskiem Proboszcz. Kiedyś węglarz zadzwonił, a telefon odebrała najstarsza z naszego grona, pani Janina Dobrowolska, główna księgowa, niezmiernie nobliwa i pobożna. Podniosła słuchawkę i zrobiła się czerwona jak piwonia, bo rozmowa była taka: „Tu Proboszcz, czy jest pan Pszón”?”. A ona mówi: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Proszę księdza, pan Pszon wyszedł na chwilę, ale będzie za godzinę”. A węglarz na to: „O k…, jaki ja tam ksiądz!”. Dopiero po godzinie pani Dobrowolska ośmieliła się powiedzieć nam na ucho, co usłyszała…

Administracja była wspólna dla „Tygodnika”, miesięcznika „Znak” i wydawnictwa. Zajmowaliśmy duży pokój, podzielony na dwie części: w jednej urzędował dyrektor administracyjny Tadeusz Nowak z księgowością, w drugiej kierownik działu handlowego wydawnictwa, Antoni Ochęduszko. Zostałam jego współpracowniczką. Główną księgową, jak już wspomniałam, była pani Dobrowolska, której zastępczynią, a potem następczynią, była pani Józefa Pączek; ją z kolei, ale to już w pierwszej połowie lat 80., zastąpiła pani Krystyna Strzelecka. W księgowości pracowały też panie: Halina Paciorek i Kazimiera Fiszer. Wśród zatrudnionych były też dwie siostrzenice pana Nowaka: pani Barbara Rosińska pracowała w księgowości, pani Magdalena Żurakowska w wydawnictwie[4].

Moim przełożonym był dyrektor wydawnictwa, Jacek Woźniakowski. To był groźny szef, ale niezwykle prawy człowiek. Raz była jakaś sprawa z panem Ochęduszko, który był od pana Woźniakowskiego grubo starszy: ten coś mu powiedział, a Woźniakowski ostro odpowiedział. Po godzinie zeszedł z pokoiku wydawnictwa na pięterku i na dużej sali, przy wszystkich powiedział: „Bardzo pana przepraszam, nie miałem racji”. Niesłychanie nam to zaimponowało.

Wuj Jerzy z kolei był szefem w tym sensie, że był prezesem całej instytucji – wedle prawa: spółki z ograniczoną odpowiedzialnością – i wśród wszystkich pracowników miał duży autorytet, chociaż był niezmiernie uprzejmy, delikatny i taktowny. Wszystkie teksty i listy tłukło się wówczas na maszynie, nieraz szef przychodził, by mu coś przepisać. Choćby człowiek był nie wiem jak zajęty czy zmęczony, jemu nikt nie umiał odmówić, choć wuj Jerzy nie wydawał poleceń, ale prosił. Czasem dzwonił do mnie, prosząc o wyszukanie czegoś w jakiejś książce, mówiąc: „Ja tę książkę mam, ale nie wiem gdzie”. Założone książkami mieszkanie rzeczywiście utrudniało czasami dojście do tego, czego akurat wuj Jerzy potrzebował.

Turowicz był szefem nie narzucającym się, ale jego zdanie było dla nas wszystkich niezmiernie ważne. Sprawami administracyjnymi, np. rozdzielaniem zadań pomiędzy pracowników, by każdy był odpowiednio zajęty, w ogóle się nie zajmował. Kiedy jednak się zdenerwował, wzbudzał popłoch. Tak było, kiedy wydano pokątnie, w nakładzie kilkunastu egzemplarzy, książkę wspomnieniową dyrektora Nowaka „Wielka przeprawa”. Koledzy chcieli mu widać zrobić przyjemność, a może dał do zrozumienia, że byłoby mu miło, gdyby otrzymał taki prezent? Książka wyszła bez zezwolenia i poza cenzurą – wuj Jerzy zrobił o to straszną awanturę, ale też konsekwencje mogły być bardzo poważne. Nowak długo to przeżywał, bo szef zawsze postępował wobec niego grzecznie i spokojnie, to już prędzej Woźniakowski nie wytrzymywał nerwowo i padały ostre słowa. Zawsze jednak w takich sporach chodziło o sprawy ważne.

Przy okazji sprostuję jedną rzecz: nie było w administracji zbiorowego odmawiania modlitwy „Anioł Pański” w południe. Natomiast w maju, przed rozpoczęciem pracy, odmawiano Litanię Loretańską. Pan Nowak klękał przed krzyżem i rozpoczynał. Uczestniczył, kto chciał. Ponieważ redakcja przychodziła do pracy później (administracja rozpoczynała funkcjonowanie o ósmej), a interesantów o tak wczesnej porze nie było – nie było więc w tym żadnej ostentacji.

***

Gdy wydawnictwo Znak przeniosło się na ulicę Kościuszki, straciłam orientację w przemianach zachodzących na Wiślnej. Nawet w domu śmiano się ze mnie, bo gdy kiedyś usiłowałam przedstawić mamie osoby na wspólnej „Tygodnikowej” fotografii, nie wiedząc kto zacz, mówiłam: „Sporniak”… Potem jednak, gdy Artur Sporniak zamieszkał przy wydawnictwie Znak na Kościuszki, przynajmniej jego z nowej ekipy udało mi się bliżej poznać.

Coraz częściej jednak było mi dane obserwować konfrontację dwóch światów: „starych” i „młodych”, choćby podczas zebrań planujących prace spółki, w których brali udział pracownicy. Kilka razy szef przedstawiał pomysł wydania książki ks. Karla Adama „Istota katolicyzmu”, która wyszła nakładem Księgarni Św. Wojciecha (w ramach Książnicy Akcji Katolickiej) w 1930 roku. Sam był w teologii i religii bardzo otwarty, nowoczesny, ale pozostał wierny różnym swoim przemyśleniom z młodości i widać dużo dzięki tej książce zyskał, że nawet po latach ją cenił i uważał, że należy ją wznowić. Pomysłu młodzi nie podchwycili, a książka wyszła dużo później, już w latach 90., nakładem Frondy.

Z panem Ochęduszką bywało, że przychodziliśmy w niedzielę po rannej mszy, by jakąś pracę skończyć. Traktowaliśmy to jako rzecz normalną, młodsi nie zawsze. Czasami bywałam zmęczona, ale strasznie tę pracę kochałam. Poza tym, byliśmy zżytym zespołem. Nie tylko dlatego, że zdarzało się urządzać zabawy sylwestrowe czy przyjęcia imieninowe w redakcji, bardziej z racji ludzi, którzy ten zespół tworzyli. Mieliśmy przecież w swoim gronie takie osoby, jak: Ludwik Kubik (wieloletni, doświadczony prawnik), Zygmunt Pawlus czy Mieczysław Pszon, którzy mieli za sobą nie tylko przeszłość AK-owską, ale i stalinowskie więzienia. To nas wszystkich umacniało.

Byłam bardzo zżyta z wieloma redaktorami „Tygodnika”: Żychiewiczem, Susułem, Skwarnickim; właściwie wszyscy byliśmy ze sobą bardzo blisko.

***

Za komuny nigdzie nie wyjeżdżałam zagranicę, najwyżej w czeskie Tatry, ale po wyborze papieża chciałam pojechać na inaugurację pontyfikatu. Wyjazd umożliwił mi ks. Kazimierz Suder – kolega papieża z tego samego roku w seminarium. Odstąpił mi miejsce w samolocie, mówiąc, że skoro teraz jest tylu ludzi chętnych do spowiedzi, zajmie się nimi, zamiast jechać na uroczystości w Rzymie. Wuj Jerzy przyszedł wtedy do mnie i wręczył mi 50 dolarów. Teraz to może wydawać się mała kwota, ale wówczas był to cenny prezent. Tym bardziej że wuj Jerzy też się tym moim wyjazdem ucieszył i chciał w ten sposób w tej mojej radości uczestniczyć.

Kraków, 25 listopada 2008 r.

BARBARA STRZELECKA (ur. w 1938 roku w Krakowie) była w latach 1959–1999 pracownikiem wydawnictwa Znak; po śmierci dyr. Antoniego Ochęduszki w 1982 roku została kierownikiem działu handlowego SIW Znak. Mieszka w Krakowie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Relację Barbary Strzeleckiej należy czytać wraz z opowieścią jej siostry, Zofii Dunikowskiej.

[2]        Rodzeństwo babci Klotyldy z Turnauów Turowiczowej: Jerzy, Adolf, Sylwia, Maria, Olawia, Ida, Klotylda, Stefania, Lucjan.

[3]        Rodzeństwo dziadka Augusta Turowicza: Mieczysław, Władysław, Zygmunt, August, Wanda, Flora, Kazimierz, Stanisław Adolf, Maria.

[4]        O pracy w wydawnictwie Znak Barbara Strzelecka opowiada też w książce Ludzie Znaku (Znak, Kraków 2015).