Teresa Schroeder-Starowieyska

 

[1]Moja mama, Irena z Grudzińskich-Schroederowa, znalazła się w Goszycach w połowie lat 20. Wcześniej moja babcia, Maria z Hryckiewiczów Grudzińska, uciekła przed bolszewikami, którzy zamordowali jej męża, z Mińszczyzny. Tam pozostawiła dom i cały majątek. Rozpoczęła nowe życie: korzystając z pomocy niepokalanek z Szymanowa, została nauczycielką, miała mieszkanie i małe gospodarstwo. Potem, wraz z młodszą córką, Heleną, wyprowadziła się do Wilna.

Babcia Grudzińska znajdowała się wówczas w trudnej sytuacji materialnej, bez męża i oparcia w rodzinie. Śladem wielu rodzin z dalekich Kresów, pozbawionych domów po zawarciu traktatu ryskiego w 1921 roku, które w związku z tym korzystały z pomocy rodzin ziemiańskich, np. przy wychowywaniu dzieci, babcia Grudzińska wysłała starszą córkę (czyli moją mamę), Irenę, do Goszyc – do majątku pani Zofii Kernowej. Ciocia Kernowa (dla mnie przez całe życie – Babciozia) miała córkę, Annę, o rok młodszą od mojej mamy. Od tej pory dziewczynki wychowywały się razem, jak siostry – ciocia Kernowa nie czyniła między nimi żadnej różnicy. W taki sposób moja rodzina związała się z rodziną żony Jerzego Turowicza.

W Goszycach moja mama poznała swojego męża, a mojego tatę – Jerzego Schroedera, który wpierw był zaręczony z Anną Gąsiorowską. Doszło jednak do zmiany sympatii u mojego ojca z Anny na Irenę i zaręczyny zerwano; Magdalena Smoczyńska znalazła list swojej mamy do mojego ojca, w którym Anna „zwraca mu słowo” i zapewnia, że nie żywi żadnej urazy; oboje pozostali zresztą w bardzo przyjaznych, właściwie rodzinnych, kontaktach do końca życia. Rodzice po ślubie wyjechali do Lwowa, skąd pochodził mój ojciec i gdzie pracował (w Dublanach pod Lwowem na wydziale chemicznym Politechniki Lwowskiej).

Tu dygresja o lwowskiej części mojej rodziny. Dziadek, Artur Schroeder, był legionistą, literatem, a także sekretarzem Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, czyli Pałacu Sztuki, w Krakowie. Z czasów POW był zaprzyjaźniony z Zofią Kernową i całym otoczeniem Józefa Piłsudskiego. Brał udział w obronie Lwowa; był ranny pod Zadwórzem. Jego książkę „Orlęta”, tłumaczoną na trzynaście języków, czytało się w szkole sióstr niepokalanek w Sobięcinie, gdzie się uczyłam, na głos w klasie. I to w latach stalinowskich! Pierwszą żoną dziadka Artura była Maria Daisenberg, pochodząca ze starej lwowskiej rodziny o austriackich korzeniach; miał z nią syna Jerzego i córkę Janinę. Podczas obrony Lwowa dziadek poznał panią Walicką, dla której, by móc się z nią ożenić, przeszedł na kalwinizm. Oboje walczyli o włączenie Lwowa w granice odradzającej się Polski i redagowali pismo „Pobudka”. Związek szybko się rozpadł. Połączyły ich widać przede wszystkim okoliczności historyczne i atmosfera; co jednak równie ważne, dziadek był uroczym człowiekiem i chyba zanadto kochliwym. Trzecią żoną dziadka była Zofia Zarzycka, zwana Tiką, nauczycielka mamy i cioci Anny w Goszycach.

Rodzice pobrali się już po samobójczej śmierci dziadka Artura, który w kwietniu 1934 roku odebrał sobie życie po tym, gdy został bezpodstawnie oskarżony o defraudację pieniędzy przez prof. Adolfa Szyszko-Bohusza.

***

Urodziłam się we Lwowie – 9 września 1939 roku, w pierwszy dzień bombardowania miasta. Mama schroniła się w kościele, gdzie przypadkowy ksiądz sam zaproponował chrzest. Moim ojcem chrzestnym został dziad kościelny. Jak wspominała mama: śmierdzący, po którym chodziły wszy; nominalną matką chrzestną została później babcia Zofia Kernowa.

W Goszycach pojawiliśmy się na początku 1941 roku. Ojciec został wykładowcą na Tajnym Uniwersytecie Jagiellońskim, był żołnierzem Batalionu „Skała” Armii Krajowej , w goszyckim dworze bywał rzadko. Pamiętam, że każde dziecko modliło się wieczorem „za swojego partyzanta”.

Dwór podczas okupacji tętnił życiem. Mieszkało w nim mnóstwo ludzi, w tym liczne stadko dzieci, co powodowało, że groza okupacji właściwie do nas nie docierała – dzieci miały prawo czuć się we dworze Kernów jak na długich wakacjach.

Jedną z osób przez dzieci uwielbianą był wuj Jerzy Turowicz, ponieważ był ciepły, gadatliwy, a przede wszystkim zwracał się do dzieci jak do dorosłych, bez infantylnego zdrabniania. Nie siedział z dziećmi, był zajęty własnymi sprawami, dlatego mówił nam: „Zobacz, tam coś jest za drzwiami, w tym ciemnym kącie. Idź i zobacz, nie bój się”. Wymyślał to chyba po to, by się nas pozbyć, po prostu. Lubiliśmy bowiem z nim rozmawiać i przebywać w jego towarzystwie, nie zważając na to, że mu przeszkadzamy.

Na ile warunki okupacyjne pozwalały, ludzie starali się żyć normalnie: dbali o rodzinę, utrzymywali kontakty ze sobą. Do wuja Jerzego przyjeżdżał Kazimierz Wyka; nawet mam zdjęcie, gdy udaje, że karmi mnie śniegiem podawanym na zwiniętej w rulonik kartce.

Osobą czarującą i powszechnią uwielbianą była ciocia Lusia, czyli Helena Pawłowska, siostra mamy: śliczna, zgrabna, elokwentna. Wtedy intensywnie starała się wydobyć z obozu koncentracyjnego swojego pierwszego męża, co jej się nie udało. Ale i tak nie brakowało cichych adoratorów: Rysio Straszewski wystawał pod oknem jej pokoju, byle tylko się pokazała; Wacław Wójcik kochał się w niej jeszcze przed wojną i mimo jej pierwszego małżeństwa. No i ostatecznie się jej doczekał… Przysyłano po nią konie – co było wielkim wyczynem podczas okupacji, kiedy każdy zaprzęg był na wagę złota – z zaproszeniem na brydża czy inne spotkanie.

Czesław Miłosz, który pojawił się w Goszycach jesienią 1944 roku, czytał wiersze bujając się w wiklinowym fotelu. Pamiętam, że ciocia Lusia, udając egzaltację, powiedziała, graserując: „Niewiarygodne, proszę o jeszcze. Tak cudownie skrzypi ten fotel”. Miłosz lekko zastygł, ale, oczywiście, się nie obraził, tym bardziej na Lusię! Wiersze znalazły się w pierwszym powojennym tomiku poety – „Ocalenie”.

Pamiętam też strych goszyckiego dworu, gdzie na stelażach suszyły się owoce, a pod dachem spały nietoperze. Mama była bardzo wrażliwa na przyrodę i uczyła mnie tego samego: pokazywała, jak piękne są te latające ssaki, kładała mi na ręce ślimaki i żaby, a ja… umierałam z obrzydzenia. Tak na łące, jak pod nietoperzami na strychu.

Poza dziećmi wszyscy mieli jakieś obowiązki, m.in. latem zbierano płatki róży cukrowej, sprowadzonej niegdyś z Perepelnik, z których ucierano konfiturę różaną, ale dużą część transportowano do zakładów cukierniczych w Krakowie. (Przypomina mi o tym zdjęcie, na którym stoję w ogromnym koszu w płatkach róży cukrowej.) Powszechny był zwyczaj haftowania, cerowania, robótek na drutach, robienia mereżek i haftowania krzyżykami. Po wojnie, kiedy wyrzucono nas z Goszyc i wciąż brakowało pieniędzy, te umiejętności były jak znalazł.

W Goszycach ponoć ukrywano Żydów. Jak mi opowiadano, dwór uratował się tylko dlatego, że ktoś w porę przyszedł z ostrzeżeniem, że niemiecka żandarmeria jest we wsi. I tak jednak pewnego dnia wyprowadzili wszystkich mieszkańców przed budynek i trzymali pod karabinami przez całą noc. To był jedyny zapamiętany przeze mnie moment grozy.

Drugi przeżyłam, kiedy pojawili się we dworze czerwonoarmiści, a tak naprawdę maruderzy – Kałmucy, którzy ponoć zostali później rozstrzelani przez swoich. Jeden z nich wszedł do pokoju, gdzie spały dzieci po obiedzie, i zerwał ze mnie kocyk, by zrobić sobie onuce. Obudzona, wskoczyłam do windy, którą z kuchni wyciągano jedzenie do jadalni, i zaczęłam się drzeć: „mamo, mamo”. W kuchni była mama i ciocia Lusia, które natychmiast przybiegły na górę. Mama chciała jakoś załagodzić sytuację, ale ciocia Lusia po prostu wyrwała mu kocyk z ręki i jeszcze srebrną papierośnicę, którą też zdążył już zagarnąć. Żołnierz od razu zaczął odbezpieczać broń, by ją zabić. Mama nie straciła jednak zimnej krwi i dalej mu tłumaczyć, że „mama zwariowała, bo jej męża zabili Niemcy”. Ostatecznie dał się wyprowadzić ze dworu, a na onuce mama dała mu jakieś moje stare pieluszki.

Z goszyckich czasów, poza zdjęciami, dzięki mojej mamie zachowały się moje dziecięce rysunki, robione – z oszczędności, oczywiście, bo nie było bloku rysunkowego – na odwrocie niemieckich blankietów urzędowych wujka Romualda Kerna.

***

W lutym 1945 roku wyrzucono nas z Goszyc. Tato, jako chemik na państwowej posadzie, miał największe szanse, by po wojnie dostać mieszkanie z kwaterunku. Najpierw otrzymał lokum przy ulicy Lea i tam się wprowadziliśmy, wraz z Turowiczami i ciocią Lusią. Po zaledwie kilku tygodniach okazało się, że mieszkanie przeznaczono dla funkcjonariuszy UB (instytucja mieściła się niedaleko, przy Placu Inwalidów) i musieliśmy się wyprowadzić. Wtedy tato wystał – dosłownie: stojąc dwa dni i dwie noce w kolejce – mieszkanie przy ulicy Lenartowicza 3/10. Gdy się tam wprowadzaliśmy w osiem osób (moi rodzice, ja, Turowiczowie z dwiema córkami, ciocia Lusia), było zupełnie puste; nie wiem, do kogo należało wcześniej.

Mała dygresja: mój ojciec opowiadał, że w urzędzie kwaterunkowym pracowali sami Potoccy, Radziwiłłowie, tudzież potomkowie innych arystokratycznych rodzin. Otóż, byli to Żydzi, którzy zmienili sobie nazwiska. Ojciec trafił do pana Radziwiłła. „Oj niedobrze, niedobrze” – usłyszał zaraz na wejściu. „Co niedobrze?”. „Nazwisko. Niemieckie”. „Ale ja walczyłem o Polskę, jestem Polakiem. Mój dziadek był legionistą”. „Rozumiem, ale teraz wszystko się zmieniło. Niech pan zmieni nazwisko, np. na Schroederowski”… Nie posłuchaliśmy rady urzędnika, ale rzeczywiście: zmieniło się wszystko.

Z tamtych czasów pamiętam mamę, która podawała jedzenie – bodaj w więzieniu przy Montelupich – cioci Lusi, którą wraz z kilkoma innymi goszyczanami zatrzymało NKWD za posiadanie broni. I wizytówkę na drzwiach, w języku polskim i rosyjskim, z danymi mojego ojca, chemika. Jeśli się nie mylę, zdjęto ją chyba dopiero po śmierci cioci Anny Turowiczowej w 2000 roku. Bo tak się złożyło, że moja rodzina już w 1946 roku wyjechała z Krakowa: najpierw do Chorzowa, a potem do Wrocławia, gdzie się osiedliliśmy.

Z powojennych czasów pamiętam jeszcze jedno – biedę. Goszyckie umiejętności szycia i przerabiania ubrań okazały się więc na wagę złota. Zachował się list, w którym ciocia Anna radzi mojej mamie, jak uszyć sukienkę z bluzki – że ona już coś takiego zrobiła, bodaj dla Magdaleny, i udało się. Mama szyła więc ubrania dla nas wszystkich, przychodziły też paczki od znajomych czy rodziny z zagranicy, m.in. od siostry taty, Janiny Kostner, która jeszcze przed wojną zawędrowała z mężem aż do Kalifornii, szukając lekarzy dla ich córki, Ewy, która od dziecka poważnie chorowała.

Na początku wydawało się, że nie będziemy sami we Wrocławiu. W 1947 albo 1948 roku zaproponowano bowiem Romualdowi Kernowi dyrektorowanie ogrodem zoologicznym we Wrocławiu. Pamiętam, że chwaliłam się w szkole, że mam dziadków w zoo… Ogród był jeszcze nieczynny: mogłam sama po nim chodzić, wożono mnie na kucyku etc. Niestety, niewiele z tego wyszło i wujek Kern z posady zrezygnował. Jemu brakowało Goszyc, do końca życia zresztą, i żaden ogród zoologiczny nie był w stanie zrekompensować mu tej straty.

Mimo oddalenia, wakacje spędzaliśmy przez wiele lat razem z Turowiczami: w Jasienicy koło Myślenic, w Kasince u Danuty i Jana Józefa Szczepańskich, u Zofii Stryjeńskiej w Poroninie. Dom w Kasince, jeśli chodzi o ciepło i ważność miejsca, był kontynuacją Goszyc. Słuchaliśmy tam zupełnie zmyślonych, ale bardzo interesujących opowiadań jednego z górali, Stanisława Bolsęgi, który wrócił z Ameryki, a potem stał się bohaterem książki Jana Józefa Szczepańskiego „Portki Odysa”.

Na wakacje wyjeżdżały jednak przede wszystkim mamy z dziećmi; ojcowie dojeżdżali. W miejscach wspólnej kanikuły pojawiał się także Turowicz, który, podobnie jak w goszyckich czasach, błyskawicznie nawiązywał kontakt ze wszystkimi dziećmi. Był spokojny, nigdy nie podnosił głosu. Sama łagodność i cierpliwość.

Poza wakacjami utrzymywaliśmy z Turowiczami kontakt listowny. Pisała jednak przede wszystkim ciocia Kernowa. Mama, bywało, że tygodniami nie odpisywała, bo była mocno zapracowana, a na początku przygnębiona obcością Wrocławia. Odwiedzano nas jednak – wuj Jerzy, jadąc do Wrocławia, np. na spotkania tamtejszego KIK-u, zawsze do nas wpadał, a nawet się u nas zatrzymywał przy Norwida, gdzie mieszkaliśmy od 1949 roku. Pamiętam też nocne rozmowy rodziców po zamknięciu „Tygodnika”: co teraz będzie z Turowiczami. Oboje rodzice do śmierci czytali pismo Turowicza.

Nie ma co ukrywać, że z upływem lat kontakt między nami się rozluźnił; pozostało jednak wzajemne zainteresowanie – wciąż traktowaliśmy siebie jak rodzinę, co najlepiej widać w listach. Zachowały się np. listy cioci Anny z czasów, kiedy byłam związana z Zygmuntem Kałużyńskim, pierwszym mężem Julii Hartwig, z którą Turowiczowie bardzo się przyjaźnili i chyba przez to uważali, że Zygmunt jest potworem. Pani Anna zaklinała moją mamę na wszystkie świętości, by mój związek z Zygmuntem zerwać. Nie kryła natomiast zachwytu Franciszkiem Starowieyskim, z którym związałam się na początku lat 70. Kiedy miałam urodzić starszego syna, chciałam dać mu na imię Kamil, a Franek – Dominik. Ciocia Anna napisała ogromny list, przestrzegający nas przed nadaniem dziecku imienia, które niesie ze sobą – jak tego dowodzą losy Norwida czy Baczyńskiego – nieszczęście. Na wszelki wypadek posłuchaliśmy jej: starszy syn ma na imię Antoni, młodszy – Mikołaj.

Wyszłam za mąż za Franciszka Starowieyskiego, spokrewnionego z Zofią Starowieyską-Morstinową, matką-założycielką „Tygodnika Powszechnego”, i bardzo zaprzyjaźnionego z jej synem, Andrzejem, od czasów burzliwej młodości, którą razem spędzili w Krakowie. Bratem Franciszka jest ks. prof. Marek Starowieyski, wybitny biblista i przez lata stały autor pisma z Wiślnej. Jak widać, nie oddalałam się zanadto od ludzi z kręgu „Tygodnika” i wuja Jerzego.

***

Ostatni raz widziałam Turowiczów w 1998 roku, kiedy Franek, mój mąż, przygotowywał w krakowskiej galerii Artemis retrospektywną wystawę swoich szkiców. Zadzwoniłam na Lenartowicza, pytając, czy mogę wpaść? Oczywiście! Wypiliśmy razem kawę.

Warszawa, 16 marca 2011 r. – Kraków, 17 maja 2011 r.

TERESA SCHROEDER-STAROWIEYSKA (ur. w 1939 roku we Lwowie) jest historykiem sztuki. Pracowała w warszawskim Muzeum Narodowym; specjalizacja: zabytkowe meble. Mieszka w Warszawie.

Jej mąż, Franciszek Starowieyski (ur. w 1930 roku w Bratkówce koło Krosna – zm. w 2009 roku w Warszawie), był wybitnym grafikiem, malarzem, rysownikiem i scenografem; jednym z największych kolekcjonerów dzieł sztuki w Polsce. Ojciec, Jerzy Schroeder (ur. w 1912 roku we Lwowie – zm. w 2000 roku we Wrocławiu), zaprzyjaźniony z domem Zofii Gąsiorowskiej-Kernowej w Goszycach, był absolwentem Korpusu Kadetów i Politechniki Lwowskiej, wykładowcą Tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego, żołnierzem Batalionu „Skała” AK. Profesor Politechniki Wrocławskiej, chemik i technolog. Jego żoną była Irena z Grudzińskich Schroederowa (ur. w 1915 roku w Wilnie – zm. w 2000 roku we Wrocławiu), wychowanica Goszyc. Mieli trójkę dzieci: Teresę, Dorotę (ur. 1947) i Marcina (ur. 1952).

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]         Relację Teresy Schroeder-Starowieyskiej należy czytać wraz z opowieścią jej kuzynki, Agnieszki Skąpskiej, i siostry, Doroty Schroeder.