Stanisław Rodziński

 

Do sklepu z materiałami galanteryjnymi mojego ojca, który znajdował się przy krakowskim placu Mariackim w kamienicy przylegającej do kościoła p.w. św. Barbary, przyszedł kiedyś kard. Adam Stefan Sapieha. W trakcie rozmowy zgadało się im, że mój ojciec urodził się w Nawojowej koło Nowego Sącza, gdzie w pałacu Stadnickich mieszkała siostra kardynała. Tak zaczęła się przyjaźń między obu panami. W tym samym czasie, a był to koniec lat 40., pojawił się w domu moich rodziców „Tygodnik Powszechny” jako gazeta, którą należy czytać. Podobnie, jak należało słuchać Radia Madryt, Radia Londyn, Głosu Ameryki czy potem Radia Wolnej Europy.

***

Po ukończeniu w 1963 roku Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie przez dwa lata byłem wychowawcą w domu dziecka przy ulicy Siemiradzkiego, a potem w szkole podstawowej przy ulicy Urzędniczej uczyłem wychowania plastycznego. Wśród moich uczniów były dzieci Jacka Woźniakowskiego: Róża, Anna i Jan. Podczas jednej z wywiadówek zacząłem rozmawiać z ich mamą, Mają Woźniakowską, o uczeniu malowania i o malarstwie. W pewnym momencie zaproponowała: „A może by pan do nas zajrzał?”. Zaproszenie do domu Woźniakowskich przy ulicy Wyspiańskiego przyjąłem z ochotą i tak rozpoczęły się moje kontakty z tą rodziną, a z czasem ze środowiskiem „Tygodnika” i Znaku.

Przed swoją pierwszą po studiach większą wystawą obrazów (chodziło zapewne o wystawę w Galerii Pegaz w Zakopanem w 1964 roku albo w Galerii ZPAP, obecnie Pryzmat, w 1965 roku) zaprosiłem do pracowni, która mieściła się przy Starowiślnej, Jacka Woźniakowskiego, prosząc go, by napisał wstęp do katalogu. (Do takiego, jak wówczas one wyglądały: szaro-burego, niczym podziemne wydawnictwa z lat 80.). Zaczęliśmy rozmawiać… Jacek zapytał mnie o ulubionych malarzy. Wymieniłem Emila Krchę, u którego studiowałem, i Józefa Czapskiego, którego obrazy wisiały tylko w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Na to Jacek: „Przecież to wuj mojej żony!”. I także jego ulubiony malarz.

Jacek wstęp napisał, a niebawem i ja zacząłem pisać do „Tygodnika Powszechnego”. Pierwsza recenzja dotyczyła wystawy obrazów Andrzeja Wróblewskiego, podczas której pokazano m.in. „Rozstrzelania”, zorganizowanej w 1967 albo 1968 roku w krakowskiej siedzibie ZPAP przy Łobzowskiej[1]. Najpierw tekst pokazałem Jackowi, który zaprosił mnie do redakcji „Tygodnika” i przedstawił Jerzemu Turowiczowi. Po prezentacji obiecał zatelefonować za kilka dni z oceną tekstu. Tak się stało. Ku wielkiemu zdumieniu, bo jakoś nie wierzyłem w swoje umiejętności pisarskie, usłyszałem od Jacka: „Bardzo ładny tekst, drukujemy”. Po ukazaniu się recenzji, zadzwonił z kolei Jerzy, pytając: „A może by pan do nas pisał?”. Powstała sytuacja dla mnie niezwykła. Wcześniej pisała przecież do „Tygodnika” Helena Blumówna, którą znałem (przyjaźniła się z prof. Krchą) i ceniłem. A teraz ja?…

Gdy już pisałem regularnie, Jerzy poprosił mnie o uczestniczenie w czwartkowych zebraniach redakcyjnych, jeśli, oczywiście, byłoby to możliwe. Z tym rzeczywiście był pewien kłopot, bo w tym czasie prowadziłem zajęcia w szkole (z czasem zacząłem prowadzić zajęcia z wychowania plastycznego w liceum ogólnokształcącym i Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie). Czasami jednak udawało mi się brać udział w kolegiach. Pamiętam, że po dyskusjach, momentami gwałtownych, na temat tekstów, numeru, propozycji redakcyjnych, zapadała cisza. I z którymś tam papierosem z rzędu, Jerzy Turowicz rozpoczynał analizę fragmentów rozmów, wyciągając z każdej najbardziej rzeczowe albo najważniejsze kwestie. W trakcie przemowy Jerzego zaczynaliśmy się orientować, jak ma wyglądać numer.

Za sprawą zebrań zobaczyłem też, że redakcja „Tygodnika”, choć składała się z silnych osobowości, tworzyła zespół. Ludzie świetnie się ze sobą rozumieli, mimo różnic w poglądach. Byli też znakomitymi specjalistami – jak Jacek Susuł czy Tadeusz Żychiewicz – w swoich dziedzinach. Dzięki temu czwartkowe zebrania były właściwie wydarzeniami intelektualnymi.

Przekonałem się o tym nie raz, choćby przy okazji tak niepozornego zdarzenia. Po napisaniu jednego z pierwszych tekstów, zadzwonił do mnie Jurek Kołątaj z prośbą: „Zajrzyj do nas przy okazji…”. Przychodzę i dostaję swój tekst z zaznaczonymi poprawkami: „Przyjrzyj się im, bo mam wrażenie, że twój tekst jest trochę za długi”. „Jak to za długi?” – pomyślałem. „Taki świetny tekst i ma być za długi?”. W domu spokojnie przeczytałem tekst raz jeszcze, spozierając na adnotacje poczynione na marginesach. I rzeczywiście: to niepotrzebne, i tamto, i to też. Tekst skróciłem, bez jakiejkolwiek szkody dla jego wartości, zgodnie z radami Jurka Kołątaja.

Ze względu na takie właśnie, z pozoru drobne zdarzenia, czas intensywnej mojej współpracy z „Tygodnikiem” był dla mnie najbardziej przejmujący w swoim charakterze, napięciu i ważności w latach PRL-u.

***

Fantastycznym wydarzeniem było zaproszenie Turowicza i ekipy „Tygodnika” do mojej i żony Ireny pracowni przy Wrzesińskiej. Przyszli wszyscy, oglądali obrazy i ogólnie było miło. Wtedy Jerzy Turowicz zaproponował: „Od dzisiaj bądźmy na ty”. To był przełom lat 60. i 70., kiedy moja współpraca z pismem była już systematyczna, a więzy przyjaźni łączące mnie z ludźmi tego środowiska stawały się coraz silniejsze.

Odwiedzaliśmy się ze Skwarnickimi, Żychiewiczami, Szczepańskimi. Parę razy byłem też u Jerzego przy Lenartowicza. Z Janem Józefem Szczepańskim łączyły mnie godziny rozmów o malarstwie, ale też o polityce, a moja córka Judyta, która była jego wierną czytelniczką, bywała na wakacjach u Szczepańskich w Kasince. Z Tadziem Żychiewiczem z kolei wydaliśmy wspólnie książeczkę rozważań na Drogę Krzyżową. Medytacje napisał Tadeusz, mojego autorstwa były stacje, które w oryginalnej postaci znajdują się w kaplicy księży misjonarzy w ich domu na Woli Justowskiej.

Przyjaźnie zadzierzgnięte w „Tygodniku” wpłynęły na całe moje życie. To w redakcji przy Wiślnej poznałem Czesława Miłosza czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, z którym później przez wiele lat utrzymywaliśmy intensywny kontakt. Ogromne znaczenie integracyjne, ale też duchowe, miały rekolekcje redakcyjne w Tyńcu u benedyktynów, na Bielanach u kamedułów czy w Przegorzałach u jezuitów. Zdarzały się też redakcyjne wyjazdy na Jasną Górę, dokąd zawsze przyjeżdżał kard. Karol Wojtyła.

W latach 70., wraz z ks. Józefem Tischnerem, Markiem Skwarnickim i prof. Władysławem Stróżewskim, przygotowywaliśmy na obrady Synodu Krakowskiego materiały o roli kultury w życiu duchowym. Podczas tamtych dyskusji przekonałem się, jak ważna była sztuka dla kard. Wojtyły. To doświadczenie nie pozostało we mnie bez konsekwencji, bowiem po wygłoszeniu przez kardynała rekolekcji w Watykanie „Znak, któremu sprzeciwiać się będą”, powstał cykl moich rysunków „Ukrzyżowany wśród obojętnych”. Prosząc Wojtyłę o dedykację w książeczce z tymi rozważaniami, wspomniałem, że zainspirowany tymi tekstami narysowałem coś. „A dałoby się to przywieźć do kurii?”. „Oczywiście, żeby się dało”. To było jedno z najbardziej niezwykłych spotkań w moim życiu: pokazałem kardynałowi rysunki i dwa obrazy, a on długo pytał mnie: „dlaczego tak? skąd się bierze ten rodzaj deformacji? a dlaczego taki kolor?”. Objaśniając różne kwestie – na tyle, na ile to jest możliwe przy dziele sztuki – zorientowałem się, jak głęboki kardynał ma kontakt ze sztuką.

Wiele lat później, już jako Jan Paweł II, napisał w „Liście do artystów” z kwietnia 1999 roku o kwestii niepokoju artysty w taki sposób, że – jestem tego pewien – wiedział, o czym mówi. Paweł VI był koneserem sztuki, założył nawet galerię sztuki współczesnej w Muzeum Watykańskim. Przyznawał jednak, że nie wie, o co chodzi w sztuce współczesnej – więcej: że ona go właściwie przeraża. A Jan Paweł II potrafił napisać: historia sztuki nie jest tylko historią dzieła, ale i ludzi.

W gabinecie redaktora naczelnego „Tygodnika” wisi obraz przeze mnie namalowany, który miał być wręczony papieżowi podczas jego drugiej wizyty w Polsce, w 1983 roku. Do spotkania z Janem Pawłem II nie doszło, więc zostawiłem obraz w redakcji, natomiast do Watykanu dwa lata później zawiozłem jego replikę.

***

Dlaczego o tym wszystkim mówię? Bo do tych spotkań i rozmów doszło dzięki „Tygodnikowi” i Jerzemu Turowiczowi, który zaprosił mnie do współpracy ze swoim pismem. Kiedy człowiek się starzeje – a ja już jestem w takim wieku – uświadamia sobie, jaką łaską Bożą było to, że w pewnym momencie złączyłem się z zespołem pisma, którego znaczenie w Polsce owych czasów było najzupełniej zasadnicze. Ale, co obserwuję od dłuższego czasu, zaczyna nam umykać nadzwyczajność tego, co ludzie z „Tygodnika” robili. Natomiast młodsze pokolenie, które jako dziecko wchodziło w III RP, zdaje się w ogóle naszych zmagań nie rozumieć. Sam zacząłem siebie pytać, jak mam im dzisiaj wytłumaczyć odwagę moich przyjaciół z „Tygodnika”? Sens bojów z cenzurą.

Trudno wytłumaczyć, że ludzie tak utalentowani – był to przecież zespół wybitnych intelektualistów – zaryzykowali jakość życia, a momentami życie po prostu, w imię swoich poglądów. Czym innym są bowiem dowcipy, jak to Krzysztof Kozłowski podczas rozmowy redakcyjnej podnosi słuchawkę, by zapytać: „Panie pułkowniku, czy dobrze słychać?”, a czym innym życie wśród podsłuchów i inwigilacji dzień w dzień. A także rezygnacja z kariery, uznania, bezpiecznego życia. I to w imię czego? Niepodległej Polski, która miała zostać wskrzeszona nie za naszego życia? To naprawdę trudno wytłumaczyć, tym bardziej, że ostatnio nawet ci, którzy w poprzednim ustroju żyli jak najbardziej świadomie, piszą o PRL-u i pracy w „Tygodniku” w taki sposób, jakby nic nie pamiętali albo nie rozumieli.

Mam wrażenie, że słowo jest bezradne wobec absurdów, w których przychodziło wówczas ludziom żyć, a które traktowano jako coś oczywistego. Jak to przekazać współczesnemu odbiorcy, by potrafił zrozumieć nasze życie? Obawiam się, że są sytuacje, których wytłumaczyć współczesnemu odbiorcy nie można; można je tylko wspominać. Tymczasem bez adekwatnego opisu trudno zrozumieć, kim byli wówczas tacy ludzie jak: Turowicz, Woźniakowski, Kisiel, Szczepański.

Jerzy Turowicz był jednym z tych, który zaryzykował wszystko, poświęcając życie „Tygodnikowi” (on sam na pewno nigdy by tego tak nie ujął). We wspomnieniu po jego śmierci[2], opisałem jak widywałem go z Anną na mszy o dziesiątej rano w Kolegiacie św. Anny, bo o tej porze odprawiał bp Jan Pietraszko. To nie jest opowiastka o tym, że Jerzy Turowicz był pobożny. Widząc, jak Jerzy idzie do komunii, byłem przekonany, że to człowiek bez reszty oddany Panu Bogu. Mogłem zakładać – i nie sądzę, bym się mylił – że wszystko, co Jerzy robił nie miało charakteru działalności li tylko politycznej czy społecznej. Redagując takie pismo jak „Tygodnik Powszechny”, nie chodziło Jerzemu tylko o tworzenie w miarę niezależnego pisma, by ludzie mieli do czytania coś więcej, niż jedynie prasę reżimową albo rozrywkową. Działanie Jerzego, całe jego życie, wynikało z jego stosunku do Pana Boga. Było konsekwencją jego wiary. Wybory tekstów Jerzego – „Chrześcijanin we współczesnym świecie”, „Kościół nie jest łodzią podwodną” czy „Bilet do raju” – ukazują to znakomicie, choć dzisiaj czyta się je zupełnie inaczej, niż wtedy, gdy były publikowane po raz pierwszy.

***

Jeszcze w latach 70. koledzy z Akademii Sztuk Pięknych rozpoczęli starania o zatrudnienie mnie na uczelni. „Nie ma mowy, bo Rodziński współpracuje z »Tygodnikiem«” – usłyszeli w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Krakowie (bo taka instancja wypowiadała się wówczas o możliwości zatrudnienia na niektórych stanowiskach). Fiaskiem zakończyły się też zamiary uczynienia mnie dyrektorem Liceum Sztuk Plastycznych, gdzie pracowałem, ponieważ postawiono mi jeden warunek: rezygnacja z kontaktów z „Tygodnikiem Powszechnym” i takimi osobami, jak: Jerzy Turowicz, Jan Józef Szczepański, Jacek Woźniakowski. Odparłem, że to w ogóle nie wchodzi w rachubę.

Na pierwszą rozmowę z funkcjonariuszami SB wezwano mnie już w 1958 roku, kiedy byłem studentem ASP. Rozmowa trwała ponad dwie godziny i dotyczyła duszpasterstwa akademickiego u św. Anny. Pytania były przedziwne, np. indagowano mnie o ustawę o przerywaniu ciąży uchwaloną wówczas w Bułgarii. Na końcu musiałem podpisać oświadczenie, że nikt się o naszej rozmowie nie dowie. Tyle że ja o wszystkim od razu opowiedziałem ks. Pietraszce, który zaprowadził mnie do biskupa Wojtyły na Kanoniczą (to był mój pierwszy z nim kontakt). To on udzielił mi rady o dużym znaczeniu: bym nigdy niczego nie podpisywał po takich rozmowach, bo z podpisem można zrobić wszystko.

Później wzywany byłem na tzw. rozmowy regularnie, przeważnie dlatego, że współpracowałem z „Tygodnikiem” (ostatnią rozmowę miałem w 1986 roku!)[3], ale także z powodu moich spotkań z Józefem Czapskim. O wezwaniach i treści rozmów opowiadałem w „Tygodniku”, m.in. Turowiczowi. Esbecy zadawali np. takie pytanie: „I jak pan to widzi?”. Mówiłem to, co uważałem za słuszne: redaktorzy „Tygodnika” to ludzie, którzy różnią się w poglądach, ale którym zależy przede wszystkim na sprawach polskiej kultury, sztuki, literatury, pozycji Kościoła.

***

Tyle mówię o różnych sprawach, a mało o Jerzym, tymczasem bez niego to wszystko by się nie stało. Bez niego byłbym o coś uboższy. Te kilka słów od Jerzego usłyszanych: „bardzo dobrze napisałeś”, „znakomicie to ująłeś” sprawiały, że czułem się jak w siódmym niebie! Jestem zresztą pewien, że stałem się znany dzięki „Tygodnikowi” – najpierw kojarzono mnie jako faceta, który pisze o sztuce w „TP”, dopiero później dzięki temu co maluję[4].

Jerzy zawsze przychodził na moje wernisaże, podczas których rozmawialiśmy o moich obrazach, ale też o innych wystawach. To były rozmowy z jego strony niezwykle kompetentne, bo on był znawcą współczesnej sztuki – podobne do tych, jakie toczą między sobą malarze, a które są z reguły o wiele ciekawsze niż prowadzone z historykami sztuki. Miał też Turowicz swoje ulubienia w malarstwie, np. bardzo się interesował Picassem, Rouaultem, Braque‘m – podobnie jak ja. Mieliśmy też wspólne fascynacje literackie, m.in. książki François Mauriaca.

Kiedy Jerzy zmarł, w styczniu 1999 roku, malowałem cykl poświęcony Marii Magdalenie. Jeden z obrazów zadedykowałem pamięci Jerzego.

Kraków, 8 sierpnia 2011 r.

Prof. STANISŁAW RODZIŃSKI (ur. w 1940 roku w Krakowie – zm. w 2021 roku w Krakowie) był malarzem (studiował w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych w pracowni prof. Emila Krchy). Od 1963 roku prowadził samodzielną działalność artystyczną i edukacyjną. W latach 1972–1980 prowadził Pracownię Malarstwa i Rysunku w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych we Wrocławiu (obecnie ASP im. Eugeniusza Gepperta). W 1981 roku został wykładowcą w krakowskiej ASP (w latach 1996–2002 był jej rektorem), ale zajęcia prowadził także w Uniwersytecie Jagiellońskim i Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (obecnie Uniwersytet Papieski im. Jana Pawła II).

Sygnatariusz Deklaracji Towarzystwa Kursów Naukowych, w latach 1981–1989 uczestnik Ruchu Kultury Niezależnej. Przez wiele lat, od końca lat 60., był publicystą „Tygodnika Powszechnego” (z czasem także innych czasopism, m.in. miesięcznika „Znak”) zajmującym się tematyką sztuki. Wydał m.in.: Sztuka na co dzień i od święta (Biblos, Tarnów 1999), Obrazy czasu (Gaudium, Lublin 2001), Mój szkicownik (Gaudium, Lublin 2005), Dzieła. Czasy. Ludzie (Salwator, Kraków 2007), Autoportret malarza (Petrus, Kraków 2012). Autor kilkudziesięciu wystaw indywidualnych i uczestnik wielu zbiorowych.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]        Stanisław Rodziński, Wystawa Andrzeja Wróblewskiego w Pryzmacie, „Tygodnik Powszechny” nr 17, 28 kwietnia 1968, s. 4.

[2]        Stanisław Rodziński, W papierosowym dymie, „TP” nr 6, 7 lutego 1999, s. 16.

[3]        Podczas autoryzacji tekstu prof. Rodziński opowiedział, jak zapamiętał tę ostatnią rozmowę. Przesłuchujący malarza oficer SB powiedział wprost, że zdaje sobie sprawę z trudnych warunków mieszkaniowych jego rodziny: mieszka z żoną i córką oraz mamą i jej siostrą (obie wówczas chorowały, o czym esbek także wiedział) w dwóch pokojach. Tymczasem mógłby się przenieść do dużego, wygodnego mieszkania, wraz z pracownią, jakie zamierzano mu przyznać, jeżeli zgodzi się z SB współpracować. Rodziński kolejny raz odmówił, po czym usłyszał od esbeka, że wszystko mu się „popierdoliło”: „Panu się wydaje, że my tutaj, niczym UB w latach 40., wyrywamy ludziom paznokcie. Tymczasem jesteśmy służbą zorganizowaną wedle zachodnioeuropejskich wzorców, powołaną do zapewnienia bezpieczeństwa w tym kraju i musimy w cywilizowany sposób zbierać informacje o ludziach, którzy dostają paszporty, wyjeżdżają na stypendia…”.

[4]        O przyjaźni z redakcją „TP” prof. Rodziński opowiada też w katalogu towarzyszącym wystawie jego malarstwa w Galerii Pryzmat (listopad–grudzień 2007; wyd. ZPAP, Kraków 2007, s. 9–12).