Tadeusz Mazowiecki

„Tygodnik Powszechny” czytałem chyba od pierwszego numeru, a jego naczelny, Jerzy Turowicz, postać już wówczas znana, niemal od zawsze był dla mnie kimś bardzo ważnym. Spotykałem go w różnych okolicznościach. Jednak osobista znajomość z Jerzym datuje się z okresu przed Październikiem ‘56, kiedy w sierpniu 1955 roku z grupą osób wyszliśmy z PAX-u[1], natomiast Jerzy Turowicz wraz z gronem swoich współpracowników czekali na możliwość odzyskania pisma, przejętego przez Stowarzyszenie PAX w czerwcu 1953 roku.

Razem z Jerzym współtworzyliśmy środowisko Klubów Inteligencji Katolickiej, a gdy powstał pomysł wydawania w Warszawie miesięcznika „Więź”, to właśnie „Tygodnik Powszechny” podał nam pomocną dłoń. Jak to się stało, że Turowicz udzielił nam poparcia, zamiast zachowywać dystans wobec dawnych PAX-owców? Co więcej: że z wzajemnych kontaktach szybko zniknęła rezerwa? Jerzy – myślę – dostrzegł, że we mnie nic z PAX-u już nie zostało, że zbuntowałem się przeciwko Bolesławowi Piaseckiemu i Stowarzyszeniu PAX w imię pewnych zasad: demokracji, personalizmu, odmiennej niż PAX-owska wizji społecznej. Kiedy poznał mnie bliżej, nie miał co do tego wątpliwości.

Opinia pisma Jerzego Turowicza była dla nas w „Więzi” niezwykle ważna, uwiarygadniała nas bowiem wobec odbiorcy – inteligencji katolickiej[2]. Co równie ważne: z czasem oba pisma zaczęły blisko ze sobą współpracować, natomiast między Jerzym a mną zawiązała się przyjaźń, która przetrwała wiele prób.

Były to próby niełatwe. W lipcu 1961 roku, kiedy uchwalono ustawę o rozwoju systemu oświaty i wychowania, jako poseł koła Znak, skrytykowałem w Sejmie jej projekt. Ustawodawca zamierzał bowiem (w takiej postaci zresztą ustawę uchwalił 15 lipca) umieścić wśród celów szkoły kształtowanie w uczniach „naukowego poglądu na świat”, czyli po prostu światopoglądu materialistycznego. W wygłoszonym przemówieniu starałem się przekonać posłów, że „szkoła, z której korzystają na równi ludzie wierzący i niewierzący, nie może sobie stawiać jako ustawowego celu wychowawczego ujednolicenia światopoglądowego”. Domagałem się też ustawowego zabezpieczenia prawa do prowadzenia nauki religii poza szkołą[3]. Kilkunastu posłów z pozostałych ugrupowań ostro z moją krytyką ustawy polemizowało. Po tym wystąpieniu zmniejszono nakład „Tygodnika Powszechnego” o 5 tys. egzemplarzy. W pewnym sensie to było zastosowanie odpowiedzialności zbiorowej: za wystąpienie posła koła Znak cenę płaci najważniejsze pismo środowiska. Turowicz to rozumiał, oczywiście nie miał pretensji.

W tym samym czasie trwały prace nad uregulowaniem statusu własności kościelnej na Ziemiach Zachodnich. Władze zamierzały bowiem uregulować sprawę w taki sposób, by Kościół na Ziemiach Zachodnich z dóbr przejętych po wysiedlonych katolikach niemieckich niczego nie miał na własność, nawet świątynie miały być oddane tylko w wieczyste użytkowanie. Też krytykowałem to rozwiązanie, podobnie zresztą jak Stanisław Stomma. Tutaj władze okazały się bardziej ugodowe. Co prawda w ustawie z 21 lipca 1961 roku uchwalono, że nieruchomości należące do niemieckich osób prawnych, które do tej pory nie stały się własnością polskich osób prawnych, przechodzą na własność Skarbu Państwa, ale zastrzeżono, że Rada Ministrów może w drodze uchwały przekazywać je osobom prawnym na własność lub w wieczyste użytkowanie.

Także w czasie konfliktu, wzniecanego przez Janusza Zabłockiego w środowisku „Więzi” i warszawskiego KIK-u od drugiej połowy lat 60., byłem bardzo wspierany przez Jerzego Turowicza. A równocześnie atakowany przez moich przeciwników za nadmierne uleganie wpływom „Tygodnika Powszechnego”. Władzom nasza współpraca też się nie podobała[4].

Te próby – tak różne, a każda z nich na swój sposób trudna – dobrze pokazują, że bliskość „Tygodnika Powszechnego” i jego ludzi: Jerzego, Antoniego Gołubiewa, Stanisława Stommy, Jacka Woźniakowskiego, miała dla mnie zupełnie zasadnicze znaczenie. Ta przyjaźń była stara, głęboka i trwała, bo oparta na niełatwych doświadczeniach.

***

Nikt nie zrozumie tamtych czasów, dopóki nie uświadomi sobie, jak wielkie znaczenie miała przemiana październikowa z 1956 roku. Dla nas Październik był punktem odniesienia do poszerzania wolności – do utrzymania i ugruntowania tych zdobyczy, które przyniosła tzw. odwilż. Bo przecież zmieniło się niemało: stosunki państwo–Kościół stały się mniej opresyjne, zwolniono z miejsca internowania prymasa Stefana Wyszyńskiego, zaniechano kolektywizacji, kulturze zapewniono względną swobodę rozwoju, nieporównanie szerszą, niż to miało miejsce przed ’56 rokiem.

Nie doszło do zmiany ustrojowej w tym sensie, że nie zlikwidowano rządów monopartyjnych. Ale ta partia, mimo niepodzielności władzy, musiała się już liczyć ze społeczeństwem. Co równie ważne, to już nie były rządy policyjne. Dlatego właśnie przypominam, że zasadniczym programem naszego środowiska – Tygodnikowo-Znakowego, „Więzi” i KIK-ów – było poszerzanie strefy wolności. I tego właśnie, w najogólniejszym ujęciu, dotyczyły nasze debaty i zastanowienia. Musieliśmy bowiem rozstrzygać, biorąc pod uwagę bieżące wydarzenia, kiedy mamy wolności bronić, a kiedy ją poszerzać. Chodziło także o poszerzanie wolności wewnętrznej ludzi, bo nasze pisma i środowiska były przecież pomyślane jako miejsca azylu wolnościowego. Zdawaliśmy sobie sprawę, że tę rolę spełniamy, chociaż jedynie wobec ograniczonej liczby ludzi, nie tak znowu dużej. Nie zmienia to faktu, że była to działalność istotna i warto ją było podjąć.

Obok poszerzania sfery wolności wewnętrznej, drugą kwestią równie istotną dla naszego środowiska była pozycja Kościoła w państwie i społeczeństwie oraz przemiany w Kościele, rozpoczęte wraz z pontyfikatem Jana XXIII i Soborem Watykańskim II. Jerzy Turowicz z „Tygodnikiem Powszechnym”, podobnie jak „Więź”, bardzo mocno w te przemiany się zaangażował. Wyjeżdżał na sesje (nie uczestniczył tylko w trzeciej, kiedy nie wydano mu paszportu w odwecie za podpisanie Listu 34 w marcu 1964 roku), dużo pisał.

Nasze myślenie w tej dziedzinie było bardzo podobne. Uważaliśmy bowiem, że pogłębianie świadomego katolicyzmu – otwartego i dialogicznego – nie jest jego zubażaniem, lecz wychodzeniem naprzeciw mentalności współczesnego człowieka. I Kościół musi sprostać temu wyzwaniu. Wielkie osiągnięcia Soboru: otwarcie na świat, ekumenizm, zmiana stosunku do judaizmu, to były kroki milowe Kościoła i myśmy tak to odczuwali. Przy czym, myślę, zarówno Jerzy Turowicz, jak i my wszyscy widzieliśmy łączność między tym, co się dzieje w Kościele, a tym, czego potrzebują – czy oczekują – od Kościoła ludzie.

Co równie ważne, szczególnie w państwie pozbawionym demokracji, jakim wówczas była Polska: aggiornamento Kościoła poszerzało ludzką wolność. Zmiany posoborowe budziły w wiernych świadomość, że Kościół nie jest tylko instytucją nakazów i zakazów, ale sferą kształtowania wolności i godności ludzkiej. W „Więzi” nazywaliśmy to podmiotowością społeczeństwa – uważaliśmy ją za coś bardzo ważnego i walczyliśmy z państwem, by nauczyło się ją szanować. Kościół otwarty tę podmiotowść społeczeństwa umacniał.

Nie wszyscy nas w tych dążeniach rozumieli, nie raz toczyliśmy o to spór, np. z prymasem Wyszyńskim. Dzisiaj spłyca i banalizuje się różnice między nami, zatracając to, co najważniejsze: stanowiska nasze i prymasa były w gruncie rzeczy komplementarne. Jego przywiązanie do pobożności spod znaku masowych aktów modlitewnych i nasz nacisk na intelektualne pogłębianie osobistej religijności, wzajemnie się dopełniały. To, że prymas nie dostrzegał tej komplementarności, było naszym dramatem.

***

Po Październiku władze liczyły się z istnieniem Kościoła Polsce, doceniały jego rolę. Inaczej niż w latach stalinowskich, kiedy posuwano się do łamania prawa, byle Kościół sobie podporządkować i uczynić go częścią totalitarnego systemu państwa. Te próby, na szczęście, spełzły na niczym. O ile jednak od 1956 roku zaczęto się liczyć z instytucją, o tyle sam katolicyzm – rozumiany jako przekonania, wedle których ludzie chcą układać sobie życie – usiłowano zepchnąć do getta.

Odwoływano się przy tym, choć nie zawsze wprost, do tradycji pozytywistyczno-agnostycznej, rodem z XIX wieku, wedle której Kościół to instytucja zamknięta, niepostępowa, trochę obskurancka… Polityka władz wpisywała się więc w stary podział inteligencji na katolicką i laicką, czy też agnostyczną. Katolickie środowiska otwarte – m.in. środowisko Tygodnikowo-Znakowe i „Więź” – wychodziły temu zagadnieniu naprzeciw i to, moim zdaniem, miało ogromne znaczenie w dziejach polskiej inteligencji. Doprowadziły do przełomu w kontaktach tych grup między sobą, bo podważyły wzajemne stereotypy i pokazały, że potrafi nas też coś połączyć, choćby starania o poszerzanie wolności w realiach PRL-u, o czym tu już kilkakrotnie wspominałem. Otwarcie, także poprzez kontakty osobiste (nie wszyscy przecież od razu chcieli na łamach naszych pism publikować), na ludzi kultury dalekich od Kościoła – przekraczanie owych rowów podziału – przeciwdziałało także próbom zepchnięcia katolicyzmu i środowisk katolickich do getta. Nie ma co ukrywać, że uprzedzenia przełamywały się po obu stronach. Zasługą Turowicza jest, że w ogóle rozpoczęto ten proces.

Proces zbliżania dwóch odłamów polskiej inteligencji do siebie łatwy nie był, co pokazał np. spór o film Jerzego Kawalerowicza „Matka Joanna od Aniołów” z 1961 roku. Prymas uznał film za bluźnierczy atak na religię i oczekiwał od „Tygodnika” jego pryncypialnej krytyki. Nie zadowolił go nawet daleki od zachwytów tekst Jacka Woźniakowskiego[5]. Co tu dużo mówić: trzeba było chcieć się narazić, choćby na gniew prymasa, co zresztą teraz tak chętnie jest Turowiczowi post mortem wypominane. Ale przecież jemu o coś chodziło!

Z publikacji Jerzego wynika, że myślenie otwarte i zapraszające było w nim obecne od lat młodzieńczych. Przypuszczam, że wynikało ono z jego głębokiego osadzenia w Kościele, wręcz ze współodczuwania z Kościołem. U niego jednak to sentire cum Ecclesia nie miało nawet odrobiny chęci zamknięcia się na innych. Był całe życie intelektualnie otwarty i odnosił się z szacunkiem do ludzi inaczej myślących. Pozbawiony kompleksów. Sobą samym świadczący o wartości, jaką ma wiara oparta na podstawach intelektualnych, która nie jest tylko fideizmem.

Nie można też zapominać o drugiej stronie tych starań. Jerzy, głęboko zainteresowany kulturą, chciał otworzyć Kościół na nowe jej zjawiska. Przekonać – tak hierarchów, jak wiernych – że nie tylko nie tkwią w nich żadne zagrożenia dla wiary. Wręcz przeciwnie: kultura jest dobrym podglebiem pogłębiania wiary. Jerzy – posiadacz czułego zmysłu historycznego – wiedział coś jeszcze: jak wiele Kościół, ale też religia i indywidualna wiara tracą, gdy nie rozumie się rozwoju kultury. I jak bardzo się wzbogacają, otwierając na nią. On rozumiał, że kultura to jakby pokazywanie innej rzeczywistości człowieka, więc nie można oddzielać kultury i otwartości na kulturę od myślenia religijnego. Nieprzypadkowo wokół „Tygodnika” skupiło się grono wybitnych pisarzy i krytyków: Hanna Malewska, Zofia Starowieyska-Morstinowa, Antoni Gołubiew, Paweł Jasienica, Kisiel, Jan Józef Szczepański, Jacek Woźniakowski, Jerzy Zawieyski.

Otwartość na innych mogła jednak zawsze oznaczać wyłącznie polemikę albo po prostu rozmowę, po której każdy pozostałby u siebie. Nam chodziło o coś więcej – o głębsze wzajemne zrozumienie. I, co za tym idzie, zapraszanie tych ludzi do siebie; szczególnie, gdy w odwecie za nieprawomyślne zachowania wypychano ich z innych środowisk czy uniemożliwiano publiczną obecność. Właśnie w takich momentach środowisko katolickie się na nie otwierało – zapraszało do siebie; oczywiście, bez jakichkolwiek konsekwencji konfesyjnych. Jeżeli nam się to udało, to także za sprawą „Tygodnika” Jerzego Turowicza, który za jego sprawą stał się ważkim partnerem w kulturze. Na tym polegał paradoks i nasze zwycięstwo: pismo, które chciano zepchnąć do getta, stało się pismem, które zabiera głos i nie można go lekceważyć. Nie ulega wątpliwości, że to starania Jerzego w dużej mierze pozycję pisma stworzyły.

***

Turowicz w mniejszym stopniu niż ja czy inni wierzył, że system PRL-u można zreformować. Rok ’68 – najpierw brutalne rozprawienie się z polskim Marcem, potem zduszenie Praskiej Wiosny, czyli humanistycznej wersji socjalizmu – był apogeum naszych rozczarowań. Właściwie położył kres wszelkim nadziejom, jakie jeszcze mogliśmy żywić w kwestii demokratyzacji systemu. Jerzy uważał, że należy na system oddziaływać i poszerzać, o ile to możliwe, sferę ludzkiej wolności, do której wciąż się tu odwołuję. W tamtym czasie, na przełomie lat 60. i 70., zaczyna się jednak coś nowego: działalność naszych środowisk w sferze półlegalnej, m.in. Jerzy w „Tygodniku”, a ja w „Więzi” zaczęliśmy drukować autorów zakazanych, np. Adama Michnika, który, rzecz jasna, publikował pod pseudonimem.

Rok ’68 był zdecydowanie najpoważniejszą cezurą w środowisku, także z innego powodu. Kolejny zadaliśmy sobie pytanie: czy jest sens istnienia koła Znak w Sejmie? Jakich konsekwencji możemy się spodziewać w przypadku niewystawienia kandydatów na posłów? Liczyliśmy się z tym, że przerwanie tej obecności odbije się na całym środowisku, a brak osłony politycznej w postaci koła Znak może nas kosztować nawet byt. Niewystawienie kandydatów na posłów rządzący odebraliby bowiem jednoznacznie jako manifestację i mogliby uderzyć w nasze pisma, które nabierały coraz większego znaczenia, także – choć nie wprost – politycznego.

A zależało nam bardzo i zawsze, żeby ten niezależny głos w Polsce się utrzymał – to on bowiem stanowił o odmienności naszego kraju w bloku państw socjalistycznych. Bo tak jak „Tygodnik Powszechny” był jedynym tego rodzaju pismem od Łaby do Władywostoku, tak koło posłów Znak było jedynym takim fenomenem grupy niezależnej, ale uczestniczącej w oficjalnym życiu politycznym. To uczestnictwo nie wykluczało naszej obecności wszędzie tam, gdzie otwierało się coś nowego, pozasystemowego, choćby w 1964 roku, kiedy Jerzy podpisał List 34. To, że w tym dokumencie znalazł się podpis redaktora naczelnego oficjalnie wychodzącego pisma, miało swoją ogromną wagę.

Podejmując te wszystkie działania, nie liczyliśmy na to, że za naszego życia dojdzie do tak wielkich zmian, jakie miały miejsce w 1989 roku. Świat był podzielony i to między mocarstwa atomowe, więc wydawało się, że każda próba poważniejszej zmiany tego stanu rzeczy może zagrozić egzystencji świata. Nie wykluczaliśmy natomiast możliwości wewnętrznej ewolucji tego stanu rzeczy. Na to właśnie byliśmy nastawieni.

Kiedy wybuchły strajki na Wybrzeżu w sierpniu 1980 roku, rozmawiałem z Janem Józefem Szczepańskim o tym, jak pomóc strajkującym robotnikom. Miałem poczucie, że znajdujemy się w dwóch obozach: z jednej strony robotnicy, z drugiej – inteligenci. Okazało, że może dużo pomóc sama nasza obecność tam, w stoczni. Wyjechałem więc do Gdańska na strajk, potem zostałem ekspertem Solidarności.

Jerzy Turowicz nigdy nie zdecydował się na osobiste zaangażowanie w politykę – a konkretnie ani w 1957 roku w trakcie pierwszych po odwilży październikowej wyborów do Sejmu, ani w 1989 roku, u progu transformacji. Na pewno, inaczej niż np. Stanisław Stomma, Jerzy nie miał temperamentu do uprawiania bieżącej polityki. Niemniej ważna był jego troska o pismo, które miało przecież służyć różnym ludziom, niezależnie od ich poglądów politycznych. Uwikłanie w bieżącą politykę mogłoby to utrudnić. Turowicz to była jednak chodząca mądrość, refleksja, więc dla nas, osób aktywnych politycznie, jego zdanie bardzo wiele ważyło.

To nie przypadek, że właśnie Jerzy Turowicz wygłaszał przemówienie na rozpoczęcie obrad Okrągłego Stołu. Sam fakt, że Turowicz uznał rozpoczęcie obrad za ważne wydarzenie – za realną szansę na rozpoczęcie koniecznych w Polsce reform – był nie do przecenienia. Mam list od Jerzego do mnie – z dopiskiem pani Anny – napisany do mnie po tym, gdy zostałem premierem. Dzielą się swoją radością…

Ocena upolitycznienia pisma, które później tak szalenie zaważyło na trudnościach „Tygodnika”, zwłaszcza z duchowieństwem krakowskim, może wyglądać inaczej u kogoś, kto patrzył z zewnątrz na to środowisko. A inaczej u kogoś takiego jak ja, kto był w środku i jednocześnie sam stanął w centrum wydarzeń. Proszę jednak sobie zadać następujące pytania: co było najpierw? Środowisko, które przez 40 lat dążyło do tego, by Polska na powrót stała się krajem demokratycznym, czy partia polityczna, którą z Jerzym współtworzyliśmy? Idąc do polityki, przejęliśmy to, co ukształtowało nasze środowisko: „Tygodnika Powszechnego”, Znaku i „Więzi”. I to było najpierw. Nikt nie narzucił temu środowisku myślenia politycznego. To, co robiliśmy w 1989 roku i później było ukoronowaniem naszych działań z wcześniejszych lat. Podejmowaliśmy przecież te same idee: wolności, zmiany, uniezależnienia się – wzięliśmy po prostu odpowiedzialność za Polskę, kierując się wciąż tą samą formacją, która nas ukształtowała. Zaangażowanie tego środowiska, a zwłaszcza „Tygodnika Powszechnego”, w demokratyzację i transformację kraju było więc naturalne.

Zdaję sobie sprawę, że zabrałem wówczas Jerzemu najlepszych ludzi: Krzysztof Kozłowski został wiceministrem, a następnie ministrem spraw wewnętrznych; Mieczysław Pszon pełnomocnikiem premiera do spraw stosunków polsko-niemieckich; Józefa Hennelowa została posłanką z ramienia Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Wyobrażałem sobie, że Turowicz powinien zostać pierwszym polskim ambasadorem przy Watykanie. Ale pomyślałem: „Jezus Maria, a co z »Tygodnikiem«?! To w ogóle niemożliwe, by zabierać Jerzego z Krakowa”. I skreśliłem tę myśl.

Jakżeż oni wszyscy – tak wtopieni w to, co rozpoczęły obrady Okrągłego Stołu, a jednocześnie tak Tygodnikowi z ducha – mieliby być neutralni? Jak pismo miało wyważać racje, jednocześnie pozostając lojalnymi wobec swoich ludzi? Łatwo teraz doradzać, mówiąc o konieczności zachowania nadrzędności, trudniej było to zrealizować. Czytelnicy może mieli prawo oczekiwać od pisma Turowicza nadrzędności – bycia ponad podziałami. Turowicz zaś uważał zapewne, ja zresztą również, że w takiej sytuacji, w jakiej znalazł się nasz kraj na początku lat 90., nie ma innego wyjścia. Przecież spór toczył się o kształt nowej Polski. To było zbyt poważne zadanie, by pozwolić sobie na komfort zachowania nadrzędności…

Zupełnie inaczej zachował się np. Jerzy Giedroyc. Niewątpliwie wielki człowiek i wielki redaktor, ale jego stosunek do tego, co się działo w Polsce po ’89 roku był podejściem człowieka nie wiadomo dlaczego ciągle zawiedzionego. To znaczy on podawał powody, dla których ta odrodzona Polska nie zawsze mu się podobała, ale też nie rozpoczynaliśmy transformacji w idealnej sytuacji, kiedy wszystkim wymaganiom, jakie stawiał Giedroyc, można było sprostać.

Zastrzegam, że nie jestem właściwą osobą, aby ocenić, czy można było inaczej kształtować zaangażowanie „Tygodnika”. W każdym razie nie powiem złego słowa o Turowiczu, bo pamiętam, jak wiele wsparcie i głos Turowicza wówczas dla mnie znaczyły. Raz jeszcze powrócę do pytania przed momentem przeze mnie zadanego: co było najpierw? Ono jest niezwykle ważne, jeżeli chcemy sprawiedliwie ocenić „Tygodnik” i Jerzego Turowicza z tamtego okresu początku transformacji. Takiego podejścia, niestety, brakuje.

***

Nie chciałem kandydować na urząd prezydenta w 1990 roku. Nie ukrywam, że na podjęcie decyzji o udziale w wyborach duży wpływ miała rozmowa z Jerzym i Stanisławem Stommą. Obaj bardzo mnie do tego namawiali, a „Tygodnik” poparł moją kandydaturę[6]. Nim jednak doszło do podziałów w Solidarności i nim wybuchła tzw. wojna na górze, miało miejsce słynne wystąpienie Lecha Wałęsy, przewodniczącego Solidarności, w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego. Nie byłem świadkiem tego wydarzenia, które uważam za bardzo nieszczęśliwe, ponieważ byłem wtedy zagranicą. Ta okoliczność oszczędziła mi tego widoku…

Wobec subtelnego intelektualisty, jakim był Jerzy Turowicz, słowa Wałęsy były więcej niż brutalne. Był w tym również brak szacunku dla starszego człowieka. No i fatalne przekonanie, że on, Wałęsa, może sobie na to pozwolić… Trzeba jednak też przypomnieć, że było to wydarzenie, którego późniejszy prezydent się wstydził. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, skąd to się w Wałęsie wzięło, ale nie sądzę, by założyciel Solidarności zdecydował się na taki krok pod wpływem innych ludzi. Wałęsa zdawał sobie sprawę, jak bardzo waży głos Turowicza, dlatego, przypuszczam, pozwolił sobie na ten atak. Myślę też, że odezwały się po prostu złe cechy charakteru Wałęsy. Jak wiadomo, przywódca Solidarności posiada znakomitą intuicję, ale i łatwość konfabulacji. Zawsze się dziwiłem, kiedy mówił, że wychował się na „Tygodniku Powszechnym”, skoro jednocześnie zapewniał, że nigdy nie przeczytał żadnej książki…

Jerzy Turowicz uważał, że w mojej biografii politycznej ważniejsza niż premierowanie okaże się funkcja Specjalnego Sprawozdawcy Komisji Praw Człowieka ONZ w krajach byłej Jugosławii[7]. Bardzo emocjonalnie, bardzo pięknie reagował na to, co usiłowałem zrobić dla ludzi borykających się ze skutkami wybuchu krwawego konfliktu bałkańskiego. Na jego ocenie zaważyło zapewne to, że Jerzy żywo interesował się tym konfliktem w sercu Europy (podobnie wysoko cenił misje Janki Ochojskiej i wspierał ją w organizowaniu pomocy humanitarnej dla krajów byłej Jugosławii) i uważał, że dałem wielkie świadectwo wykonując tę misję. Jestem mu za to głęboko wdzięczny…

***

Dla mnie, redaktora „Więzi”, Jerzy Turowicz był wzorem redaktora. On czuł misję… Odnosiłem wrażenie, że z „Tygodnikiem Powszechnym” jest niemal zrośnięty. „Tygodnik” można wręcz traktować jako wyraz jego odpowiedzialności za Polskę i za Kościół.

Jednocześnie było to pismo redagowane w niespotykanym przeze mnie gdzie indziej intelektualnym bałaganie. Wchodząc do redakcji przy Wiślnej, człowiek zaczynał się zastanawiać, jak to pismo powstaje: wszyscy krążyli, wchodzili, wychodzili, gadali, czasem się spierali… Jednak co tydzień brałem do ręki numer od pierwszej do ostatniej strony przemyślany, w którym nie znajdowało się nic przypadkowego. Za wszystko redaktor mógł wziąć odpowiedzialność. Turowicz nad tym wszystkim czuwał i piętno jego osobowości na pewno w tym redagowaniu było obecne.

Pamiętam kwadratowe tekturki z paczek po papierosach, na których Jerzy zapisywał sprawy do załatwienia, ale też sporządzał podręczne notatki. Drugą jego charakterystyczną cechą było… przysypianie na solennie ważnych i nudnych jednocześnie konwentyklach. Potrafił się zdrzemnąć i nagle ocknąć – dokładnie wtedy, kiedy trzeba. W filmie Marii Zmarz-Koczanowicz (z 1997 roku) pamiętam 85-letniego Jerzego, który opowiada o tym, czym się niepokoi jako redaktor. Otóż np. tym, że nie znajdzie autora do tematu. To mnie autentycznie wzruszyło i zafascynowało – napęd, jaki Jerzemu dawała praca redaktorska i kolejne dziennikarskie wyzwania.

***

Wiele świadczy o tym, choć może to tylko wiedza powierzchowna, że katolicyzm otwarty, któremu Jerzy poświęcił całe swoje życie, poniósł porażkę. Nie uważam jednak, by było możliwe całkowite zaniknięcie idei Kościoła otwartego. To, co zostało w myśli i postawach ludzi, jest trwałe. Może natomiast nabrać jakiegoś innego wyrazu.

Myślę, że Kościół jest bardzo podzielony, zwłaszcza w swojej strukturze hierarchicznej, trudno więc orzec, jaka jego część będzie przybierała na sile, a jaka zanikała. Mam jednak nadzieję – mimo wszystko – że to otwartość będzie się powiększać. Ale nawet gdyby miało stać się inaczej i tak uważam, że ten wózek: pracy nad otwarciem Kościoła na współczesność i człowieka takim, jaki jest tu i teraz – choćby i pod górę – trzeba pchać.

***

Cała ta rozmowa nie oddaje uroku, jaki miał Jerzy Turowicz. A on miał ogromny urok jako człowiek! Są ludzie, którzy nie potrafią słuchać. Turowicz to umiał. Są ludzie, którzy mówią, wykluczając innych i odmienny od własnego punkt widzenia. Turowicz bardzo rzadko i tylko w ostateczności wykluczał opinie, z którymi się nie zgadzał. Miał swoiste poczucie humoru i ironiczny dystans do świata. I ten jakiś urok, łagodność, ciepło…

Przeżyłem dwie tragedie: moja pierwsza żona, Krystyna, zmarła na gruźlicę w 1951 roku, a druga, Ewa, na raka w 1970 roku. Na dwie choroby, które w tamtym czasie były nieuleczalne. Po śmierci Ewy, którą Jerzy znał, przyszedł do mnie na Marszałkowską. Siedziałem wtedy w domu, nie chodziłem do redakcji, nie chciałem się z nikim spotykać. Musiałem jakoś dojść do siebie… Ale Jerzy się pojawił, zaczął ze mną rozmawiać. Mówił w duchu Księgi Hioba: Bóg dał, Bóg wziął. Nie mogłem się z tym pogodzić i się buntowałem. Zresztą, to nie miało znaczenia, o czym Jerzy mówił… Ważne, że do mnie przyszedł, że ze mną rozmawiał, że ze mną był, po prostu. Jak ktoś bardzo bliski – a Jerzy był mi bliski – potrafił wczuć się w sytuację drugiego człowieka, wejść w jego buty. Nigdy mu tego nie zapomniałem.

Warszawa, 3 lutego 2012 r.

TADEUSZ MAZOWIECKI (ur. w 1927 roku w Płocku – zm. w 2013 roku w Warszawie) był działaczem społecznym i politykiem. W latach 1949–1955 należał do Stowarzyszenia PAX. Współzałożyciel Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie, poseł koła Znak w latach 1961–1969, redaktor naczelny miesięcznika „Więź” w latach 1958–1981. Ekspert Solidarności, działacz opozycji demokratycznej, redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność” w latach 1980–1989, uczestnik obrad Okrągłego Stołu. W latach 1989–1990 był premierem pierwszego niekomunistycznego rządu w Polsce. Współzałożyciel Unii Demokratycznej i Unii Wolności, z ramienia których wykonywał mandat posła. W latach 1992–1995 pełnił funkcję Specjalnego Sprawozdawcy Komisji Praw Człowieka ONZ w krajach byłej Jugosławii, z której zrezygnował na skutek bezczynności mocarstw zachodnich wobec zbrodni wojennych dokonywanych podczas wojny w Bośni.

Wydał m.in.: Rozdroża i wartości (Biblioteka Więzi–Znak, Warszawa 1970), Powrót do najprostszych pytań (II obieg, Oficyna Literacka, Warszawa 1986), Druga twarz Europy (Biblioteka Więzi, Warszawa 1990), Raporty Tadeusza Mazowieckiego z byłej Jugosławii, red.: Renata S. Hliwa, Roman Wieruszewski; przekład z ang.: Cecylia Gorzoń, Agnieszka Pacholska, Adam Szostkiewicz; przekład z franc.: Renata Hliwa (wyd.: Fundacja Promocja Praw Człowieka – Badania i Nauczanie, Poznań; Agencja Scholar, Warszawa 1993), Kredowe koła i dwa inne eseje (Biblioteka Więzi, Warszawa 1997), Rok 1989 i lata następne. Teksty wybrane i nowe (Prószyński i S-ka, Warszawa 2012).

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]        Powody odejścia grupy działaczy ze Stowarzyszenia PAX Bolesława Piaseckiego opisane są m.in. w tekstach: Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Mikke, List otwarty do Redaktora Naczelnego Słowa Powszechnego, „Po Prostu” nr 31, 29 lipca 1956, s. 1–2; Stefan Bakinowski, Rudolf Buchała, Zygmunt Drozdek, Tadeusz Mazowiecki, Tadeusz Myślik, Ignacy Rutkiewicz, Janusz Zabłocki, Wielkie sprzeniewierzenie, „Po Prostu” nr 46, 11 listopada 1956, s. 2.

[2]        Jerzy Turowicz udzielił wówczas wywiadu miesięcznikowi „Więź”, w ramach cyklu: Rozmowy o Emmanuelu Mounier (rozmawiali: Juliusz Eska i Andrzej Krasiński, „Więź” nr 2, marzec 1958, s. 42–46).

[3]        Tadeusz Mazowiecki, Przemówienie sejmowe, „Tygodnik Powszechny” nr 31, 30 lipca 1961, s. 2, 4.

[4]        Konflikt w środowisku Klubów Inteligencji Katolickiej i koła poselskiego Znak narastał od połowy lat 60. Część działaczy – w tym posłowie Znaku: Wacław Auleytner, Konstanty Łubieński i Janusz Zabłocki – uważała, że należy być bardziej uległym wobec władz, bo to może dać szersze możliwości działania. Władze takiej zmianie poglądów były przychylne, gdyż koncyliacyjność środowiska dałaby jej możliwość usunięcia spośród posłów Znaku osoby jej niewygodne. W 1976 roku w ruchu Znak doszło do głębokiego kryzysu wewnętrznego na tle wprowadzenia zapisów do konstytucji PRL o „przewodniej roli partii” oraz sojuszu z ZSRR. Zabłocki, który popierał zmiany w konstytucji, wystąpił wraz z grupą działaczy z szeregów KIK, współzałożył nowe koło poselskie Znak oraz Polski Klub Inteligencji Katolickiej, którego prezesem został Konstanty Łubieński.

[5]        Jacek Woźniakowski, Diabły i ludzie, „TP” nr 13, 26 marca 1961, s. 1, 4–5. Tekst ukazał się zamiast pochlebnej recenzji filmu, autorstwa Jana Józefa Szczepańskiego, co ten opisuje w Dzienniku (tom 2: 19571963, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 431).

[6]        Wierzę w społeczną dojrzałość – z Tadeuszem Mazowieckim, premierem, rozmawia Jerzy Turowicz, „TP” nr 46, 18 listopada 1990, s. 1–2.

[7]        Ostatni raport – z Tadeuszem Mazowieckim, byłym Specjalnym Sprawozdawcą Komisji Praw Człowieka ONZ w krajach byłej Jugosławii, rozmawia Jerzy Turowicz, „TP” nr 33, 13 sierpnia 1995, s. 1, 4.