Teresa Stankiewicz

 

Do „Tygodnika” przyszłam z ulicy. Przechodziłam obok siedziby redakcji, pomyślałam, że wejdę i zapytam się, czy może potrzebują grafika. Byłam studentką krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, miałam już męża, a na naszym utrzymaniu było dziecko, moja mama i rodzina mojej siostry. Nietrudno się domyślić, że brakowało nam pieniędzy (mieszkałam z rodziną w jakiejś zawilgoconej norze w Podgórzu, gdzie zimą zeskrobywało się szron ze ścian), czasy były ponure, a „Tygodnik” był jedyną gazetą czytaną u mnie w domu od zakończenia wojny. Pomyślałam więc, że może tam uda mi się pozyskać jakieś zlecenia.

Nie chodziło mi jednak tylko o zarabianie pieniędzy, choć było nam wówczas ciężko i każdy grosz się liczył. Przede wszystkim: chciałam coś robić! Czasy były okropne: szare, biedne, w sztuce panował socrealizm, ale czy jakiekolwiek, nawet najbardziej niesprzyjające, warunki spowodują, że artysta zapomni o sztuce? Wybór „Tygodnika Powszechnego” był oczywisty. Uważaliśmy w mojej rodzinie, że to wartościowe, godne zaufania pismo – jedyne, które konsekwentnie reprezentuje inny system wartości, próbując w morzu kłamstwa i fałszu zachować autentyczność. Byłam tak zaambarasowana swoim życiem i troskami finansowymi, że nie zauważyłam jednego „detalu” – „Tygodnik”, do którego przyszłam, został odebrany prawowitym właścicielom. To już nie było pismo wydawane przez Turowicza i jego ekipę, ale Stowarzyszenie PAX, popierające reżim stalinowski w Polsce[1].

Z drugiej strony, skąd niby miałam wiedzieć, że to już jest PAX-owskie pismo? Nie należałam do „Tygodnikowego” środowiska, istniała cenzura, obieg informacji był właściwie żaden, ASP nie była wówczas, przynajmniej dla mnie, solidnym intelektualnym oparciem. Co też miało znaczenie: nie miałam w Krakowie przyjaciół, bo sprowadziłam się tutaj tuż po wojnie z Mościc. (Tam poznałam Jacka Hennela, później męża Ziuty Golmont-Hennelowej, z którego młodszym bratem Wackiem chodziłam do jednej klasy w podstawówce. Nasi ojcowie pracowali razem, jako inżynierowie, w mościckich zakładach azotowych).

Pracę w „Tygodniku” dostałam z miejsca, bo nowym władzom pisma bardzo zależało na młodych ludziach. W PAX-owskim „Tygodniku” poznałam: Jacka Susuła (był recenzentem książek), Bronka Mamonia (pracował jako korektor), Wiesława Pawła Szymańskiego (recenzenta), Tadeusza Kudlińskiego (teatrologa), Włodzimierza Wnuka, Stanisława Roskosza, pracownika fotoskładu, który podobnie jak Zygmunt Pawlus, redaktor techniczny pisma, miał za sobą ciężkie więzienie. Wszyscy byli sympatyczni, życzliwi – to był wspaniały zespół ludzi. Takim go znalazłam, więc nie miałam podstaw przypuszczać, że jestem gdzieś indziej, niż myślałam. Kiedy jednak zaprzyjaźniłam się z nimi wszystkimi, szybko poznałam faktyczną sytuację pisma.

Kiedy na Boże Narodzenie ’56 roku wyszedł pierwszy numer pisma, przygotowany przez prawowitą redakcję, ucieszyłam się, że wśród autorów i redaktorów znalazłam tylu znajomych z PAX-owskiej ekipy: Kudlińskiego, Mamonia, Pawlusa, Susuła. Dla mnie też znalazło się miejsce. Z czasem zaczął pisać do Turowiczowskiego „Tygodnika” nawet Włodzimierz Wnuk, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” w latach, kiedy wydawał pismo PAX.

Nigdy nie słyszałam opinii Turowicza o PAX-owskim „Tygodniku”, co mnie nie dziwi, bo Jerzy był małomówny i bardzo dyskretny. Nie leżały w jego naturze jakiekolwiek komentarze, raczej myślenie w stylu: było, skończyło się. Jeśli cokolwiek mówił na ten temat, na pewno nie na szerokim forum.

***

Z Jerzym trudno było rozmawiać. Oczywiście, wymienialiśmy się opiniami o sztuce przy okazji jakichś wystaw, ale poza tym… Sam nie rozpoczynał rozmowy, niezbyt chętnie się do niej włączał, a gdy już się z nim było sam na sam w gabinecie, przede wszystkim słuchał. Niewiele mówił, raczej wsłuchiwał się w kogoś i wpatrywał – był cały dla tego człowieka, skupiony na sprawie, którą mu przedstawiał. Jerzy onieśmielał, nawet paraliżował, ale jeśli decydował się zabrać głos, było to ze wszech miar trafione. Działał na ludzi trochę jak kard. Karol Wojtyła – taki „milczący autorytet”: słynny lisi uśmieszek i słuchanie. Kiedyś szliśmy ulicą, ja trajkotałam, Jerzy jak zwykle milczał. Nie wytrzymałam i powiedziałam: „Wiesz, Jerzy, czasami nie umiem z tobą rozmawiać…”. Zaczerwienił się…

Gdy byliśmy młodzi, bawiliśmy się wszyscy w „Tygodniku” jak szaleni. Pomijam takie okazje, jak Sylwester w redakcji, imieniny czy rocznice, kiedy autorzy i przyjaciele pisma zbierali się w dużej sali, by wspólnie świętować (nie można było wejść, tak było ciasno). Ale zbieraliśmy się też po domach, choćby z okazji imienin, chrzcin czy innych uroczystości rodzinnych redaktorów i współpracowników. Jerzy był zawsze i miał sporo pomysłów na to, co zrobić, by było jeszcze weselej.

Na przykład coś takiego. Moje mieszkanie w Podgórzu było dosyć okropne, ale duże, więc na środku największego pokoju kładło się gar z bigosem, do tego było wino albo wódka, i rozpoczynała się impreza. (Ale wina nie pijało się zbyt wiele, raczej „kosiliśmy żyto” – dominowała zwykła wódka żytnia.) Kiedyś wpadliśmy na pomysł, by wpakować do kosza, w którym zwykle wylegiwał się jamnik, Jerzego i panowie z „Tygodnika” obwozili go po wszystkich pokojach. A znowu innym razem (to już było w mieszkaniu przy Miechowity na Olszy, które później odstąpiliśmy Bronkowi Mamoniowi i jego rodzinie), kiedy w Kościele ogłoszono Tydzień Miłosierdzia i zbierano dary dla ubogich, towarzystwo wyciągnęło kosz na bieliznę i chodząc po mieszkaniu, zgarniało co cenniejsze przedmioty, z przeznaczeniem „dla biednych”. U Magdy Turowiczówny-Smoczyńskiej wisi zdjęcie zrobione w naszym kolejnym mieszkaniu przy Grabowskiego podczas jednego z takich spotkań: Jerzy stoi pod krzyżem w meloniku mojego ojca.

Przyjaciele z „Tygodnika” byli ze mną także wtedy, gdy zmarł nagle mój mąż, Adam Chamielec.

Gadaliśmy wszyscy dużo i o wszystkim, nie tylko o „Tygodniku”. Na omówienie trudnych spraw szukaliśmy jednak innych okazji. Pamiętam, że jakaś podejrzana osoba wkręciła się kiedyś w nasze środowisko, a miałam z pewnego źródła informacje, że jest ona współpracownikiem SB. Poprosiłam Jerzego, żebyśmy się razem przeszli po Plantach, „bo tak jest ładnie dzisiaj” (bałam się podsłuchu). Jerzy zareagował z pełnym zaufaniem do tego, co mówiłam: „Rzeczywiście, trzeba będzie uważać, bo mnie się też tak wydaje”. Potem jakoś się ta osoba rozpłynęła.

O tym, jak ważny jest dla mnie Jerzy przekonałam się podczas pierwszego wyjazdu za granicę: do Francji (byłam m.in. w Vence, gdzie poznałam Witolda Gombrowicza) i do Wiednia. Pojawiły się pierwsze momenty zagubienia i oszołomienia „wielkim światem”, ale też samotności. Kiedy popadłam w lekką depresji, zrobiłam listę przyjaciół, którzy byli mi szczególnie bliscy – Jerzy był na jej pierwszym miejscu; następne zajmowało kilkoro przyjaciół z „Tygodnika”. Patrzyłam na tę listę za każdym razem, gdy chciałam się utwierdzić w przekonaniu, że nie jestem sama. Zewsząd zresztą, z każdego wyjazdu, pisałam kartki do niego i Anny; raz nawet spotkaliśmy się – w Rzymie u Dudy Chmieleckiej-Alovisi.

„Tygodnik” to było coś dużo więcej niż miejsce pracy i zarabiania pieniędzy. To drugie zresztą w tamtych czasach liczyło się najmniej. Kiedy otrzymałam propozycję pracy w „Kierunkach”, tygodniku PAX-owskim – propozycję kuszącą, bo miałam dostawać co miesiąc ryczałt (dość ładną sumę), a oprócz tego honorarium za każdy rysunek – odmówiłam bez wahania. To jednak nie był „Tygodnik”, a tylko on się dla mnie liczył.

Podobnie się stało, gdy starało się o mnie „Życie Literackie”. Zwierzyłam się z tej propozycji (finansowo bardzo interesującej) Jackowi Susułowi, który jako Bibliofil prowadził  w „Tygodniku” rubrykę „Chodząc po księgarniach”: „No, chyba nie zamienisz naszego środowiska na takie?”. „Na pewno nie” – odpowiedziałam. Do „Tygodnikowych” honorariów dorabiałam, wykonując polichromie i witraże dla kościołów.

Wszyscy bardzo się lubiliśmy w „Tygodniku”, chcieliśmy ze sobą przebywać, nie tylko pracować. I chyba byliśmy wierni w swoich przyjaźniach. Były takie chwile, kiedy zbieraliśmy się w redakcji przez nikogo nie zwoływani, dlatego, że coś się stało. I chcieliśmy być razem, np. po zamachu na papieża w maju 1981 roku, w tej niepewności, przerażeniu, przygnębieniu nawet. Gdy kard. Wojtyła został papieżem, też pobiegłam od razu do redakcji przy Wiślnej. Było tam już mnóstwo dziennikarzy zagranicznych, prawdziwe szaleństwo. Nagle pośród tego harmidru rozległ się głos: „Chłop przyszedł!”. Wszyscy porzucili tych nieszczęsnych dziennikarzy i polecieli do chłopa z Liszek, który raz na jakiś czas przyjeżdżał do redakcji z teczką wypchaną mięsem i podrobami, by ludzie mogli się zaopatrzyć. Były przecież pustki w sklepach… Oczywiście, nie zabrakło słynnego „móżdżku dla naczelnego”.

***

Robiłam rysunki do tekstów w „Tygodniku” oraz okładki i ilustracje dla książek Znaku, mając kontakt przede wszystkim z Malewską, Zofią Starowieyską-Morstinową i Jackiem Woźniakowskim. Ani razu nie odrzucono mi rysunku czy projektu okładki. (Dopiero gdy zaczęła się era grafiki komputerowej, skończyły się dla mnie zlecenia.) Żona Gołubiewa, Janina, też graficzka, burczała na mnie: „Dlaczego wy, młodzi, nie rysujecie liternictwa?”, bo według przedwojennej tradycji wszystkie czcionki powinny być rysowane odręcznie i zamiast używać standardowych czcionek, rysowano różne fantazyjne litery. My korzystaliśmy głównie z tego, co już było.

Za moją przyczyną znalazł się w redakcji Jerzy Skąpski. Turowicz poszukiwał redaktora graficznego – proponował mi nawet tę posadę, ale odmówiłam, nie wierząc, że dam radę biegać między domem, redakcją a drukarnią. Jurka poleciłam z czystym sumieniem, wiedząc jak pracuje, bo razem z nim i jego pierwszą żoną, Marią Roga-Skąpską, malowaliśmy polichromie w kościołach, projektowaliśmy witraże. Jerzy Turowicz wielokrotnie mi później dziękował za polecenie mu do pracy takiej osoby jak Jurek Skąpski.

„Tygodnik” przez wszystkie te lata był miejscem niesłychanie gościnnym, głośnym, otwartym. Takim go zapamiętałam. Jeżeli byłam w Śródmieściu, niemożliwością było bym nie wstąpiła do redakcji: przywitać się z ludźmi, porozmawiać z Jerzym, Tadeuszem Żychiewiczem, Susułem, Mamoniem. Gdy wykonywałam jakieś prace za granicą, po powrocie przychodziłam do Jerzego, by opowiedzieć mu, gdzie byłam i co robiłam. Na podstawie tego pisał notatkę do „Tygodnika”. Innej możliwości napisania o tym przecież nie było, a uważał te informacje za na tyle cenne, że znajdywał na taki drobiazg miejsce na łamach.

Po śmierci Jerzego notatki o moich wystawach zamieszczał w swojej rubryce Bronek Mamoń. Gdy był już chory i nie wychodził z domu, na moją wystawę w galerii przy Kanoniczej przysłał córkę, Agatę, by ze mną porozmawiała i obejrzała wystawę, a potem zrelacjonowała mu wszystko, co mu posłużyło do napisania krótkiej recenzji do swojej rubryki „Notatki”. Bronek był w przyjaźni wierny nadzwyczajnie…

Ze śmiercią Turowicza wiele się dla mnie skończyło. Przede wszystkim doszłam do wniosku, że to już nie jest mój „Tygodnik”. Tym bardziej, że odeszło tylu jego redaktorów, a moich przyjaciół: Susuł, Żychiewicz, ks. Andrzej Bardecki, Mamoń, Józef Pociecha (postać mniej znana, ale to był wierny fan „Tygodnika”, często zachodził do redakcji, prywatnie był przyjacielem mojego męża). W pewnym momencie przestałam przychodzić do redakcji, bo już naprawdę nie miałam do kogo. Poczułam pustkę, gdy zniknęło mi to moje miejsce w mieście, ale skoro zabrakło przyjaciół… Jerzy miał skończone 86 lat, gdy umarł, ale i tak czasami łapię się na myśli, że umarł zbyt wcześnie, że moi przyjaciele z „Tygodnika” poodchodzili tak szybko.

Powstał inny „Tygodnik”, nie chcę go oceniać, tym bardziej że wcześniej na korzyść „Tygodnika” przemawiało to, że był jedyny – to było jedyne takie pismo. Z młodszymi redaktorami pisma nie nawiązałam już jednak kontaktu.

Przyszłam do „Tygodnika” PAX-owskiego przez pomyłkę, bez większej orientacji w kulturze i polityce. Po latach mogę powiedzieć, że ukształtowało mnie właśnie to pismo, już wydawane przez prawowitą redakcję, i związani z nim ludzie, którzy stali się moimi przyjaciółmi. Tego nie da się przecenić.

Kraków, 22 lipca 2009 r.

TERESA STANKIEWICZ (ur. w 1928 roku w Lublinie) studiowała malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Miała sześć wystaw indywidualnych w Krakowie i trzynaście zagranicą. Autorka projektów polichromii i witraży w wielu kościołach w Polsce i zagranicą (m.in. witraże i tryptyk ołtarzowy w kościele p.w. św. Anieli Salawy w Krakowie, fresk w kaplicy Amönberg w diecezji Fulda, witraże w kościele Fundacji „Radosna Nowina” w Piekarach k. Krakowa, szesnaście obrazów „Drzewo Życia” dla Domu Diecezjalnego w Linzu, projekty szat liturgicznych do katedry w Tarnowie). Jako ilustratorka i graficzka, współpracowała z „Tygodnikiem Powszechnym” od 1953 r., a z wydawnictwem Znak od momentu jego powstania w 1959 r.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Rysunki Teresy Stankiewicz po raz pierwszy ukazały się w „Tygodniku Powszechnym” nr 18 (13 września 1953, s. 9), ilustrując tekst Oskara Stefańskiego Pocztówki pienińskie. Komitet Redakcyjny pisma tworzyli wówczas: Jan Dobraczyński, Mieczysław Kurzyna, Andrzej Mycielski, Włodzimierz Wnuk.