Mam dowód, i to na piśmie, że Jerzy Turowicz robił awantury.
Ludzie „Tygodnika” podczas pobytów w Warszawie zatrzymywali się u pani Anieli Urbanowiczowej przy Nowym Świecie. Klucze do jej mieszkania leżały w szufladzie biurka, przy którym pracowała pani Marysia Lachówna i ja. Pewnego dnia pan Jerzy poprosił o nie, otworzyłam więc szufladę, ale… kluczy nie było. Ktoś je zabrał i nie zdążył oddać. Pan Jerzy syknął nieprzyjemnie…
Kilka dni potem dostałam kartkę pocztową, na której był wielki bukiet róż. Tekścik na kartce kończył się słowami: „Przepraszam za awanturę i kłopot. Całuję serdecznie. Jerzy Turowicz”.
Mówiłam: mam dowód na piśmie…
***
Pracowałam w bibliotece miejskiej na osiedlu Azory w Krakowie, wypożyczając książki czytelniczkom, które przeważnie chciały wiedzieć, o czym książka jest i czy się dobrze kończy, kiedy stryj Andrzej Morstin (był to stryj mojego byłego męża, Tomasza Morstina) zapytał, czy nie chciałabym pracować w „Tygodniku Powszechnym” jako sekretarka. Odpowiedziałam od razu: „Rzucam wszystko i idę”.
„Ale oni tak naprawdę potrzebują maszynistki” – usłyszałam. „W takim razie jutro zaczynam się uczyć pisać na maszynie” – odparłam i chyba tego samego dnia pożyczyłam od stryja Andrzeja maszynę do pisania, która należała do jego mamy, Zofii Starowieyskiej-Morstinowej.
Po dwóch tygodniach umówiono mnie na spotkanie w sprawie pracy w redakcji. Przyjęli mnie Mieczysław Pszon i Krzysztof Kozłowski. Pan Mietek usłyszawszy, że dopiero uczę się pisać na maszynie, odpowiedział, że to żadna przeszkoda, każdy może się nauczyć i żebym przyszła do redakcji w najbliższy wtorek, na godz. 10.00. Nadszedł wtorek, 13 sierpnia 1984 roku, rano. Dzień zamknięcia numeru. Pan Jerzy Kołątaj, sekretarz redakcji, podyktował mi przegląd prasy. Następnie zrobił korektę na maszynopisie i trzymając upstrzoną czerwonymi poprawkami kartkę niczym szczura za ogon, przeszedł się po redakcji pokazując, jaka to nowa siła fachowa pojawiła się przy Wiśnej 12. Byłam przekonana, że za chwilę podziękują mi za współpracę. A oni nic. No to pojawiłam się w redakcji następnego dnia.
***
Przez pierwsze miesiące przychodziłam do redakcji rano, trzy razy w tygodniu, po południu pracowałam nadal w bibliotece. W listopadzie zaproponowano mi zatrudnienie na stałe. Poprosiłam więc dyrektorkę biblioteki, bardzo sympatyczną osobę, o rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron.
„Niech się pani zastanowi” – usłyszałam. „Przecież stamtąd nie ma powrotu”. Nie bardzo wiedziałam, o czym ona mówi, bo w moim przekonaniu wygrałam milion w totolotka! Praca w bibliotece nie była, jak można się domyślać, marzeniem mojego życia – więc nie miałam się nad czym zastanawiać, ale i tak mnie zdumiało to ostrzeżenie przed ewentualnym „wilczym biletem”, gdybym kiedyś odeszła z pracy w „TP” i szukała zatrudnienia gdzie indziej.
W redakcji pracowałam jednak jako sekretarka, nie maszynistka. Tą była Janina Stolarczyk, a po powrocie z urlopu macierzyńskiego także Teresa Skoczyńska. Janka wprowadziła mnie w tajniki pracy biurowej, ucząc wszystkiego, od otwierania segregatorów starego typu począwszy. Marysia Lachówna nauczyła mnie z kolei, m.in. obsługi dalekopisu. To ona – znakomicie zresztą – organizowała pracę sekretariatu, prowadziła też redakcyjne archiwum, m.in. dbała o to, by zachować maszynopis tekstu oraz jego wydruk na szpalcie, gdzie cenzura zaznaczała ingerencje. Każdy numer był archiwizowany w taki sposób, a następnie, jako odpowiednio opisana paczka, lądował w szafie. W dniu zamknięcia numeru pani Maria jechała do drukarni, by wspólnie z korektorami dopilnować wprowadzenia cenzury (co było bardzo ważne, bo w przypadku pomyłki pismu groziły poważne konsekwencje).
Każdy maszynopis (lub rękopis) tekstu, jaki pojawiał się w redakcji, otrzymywał tzw. koszulkę, na niej wpisywało się informacje o tekście (autor, jego adres, data wpłynięcia artykułu do redakcji, dział) i opinie redaktorów – z reguły trzy osoby czytały i recenzowały tekst. Na tej podstawie sekretarz redakcji lub jeden z redaktorów pisał odpowiedź dla autora, którą sekretarka miała przepisać na maszynie i wysłać. Kiedy pierwszy raz przepisywałam taką odpowiedź, wysłałam ją razem z koszulką, a więc razem z opiniami, które były przeznaczone tylko do wiadomości redakcji. Na dodatek odpowiedź była dla autora negatywna…
Mimo wpadek radziłam sobie jakoś, a pani Maria sukcesywnie podsuwała mi różne prace, przez co zdobywałam kolejne „sprawności”. Komfortem była jednak świadomość, że ona jest obok i zawsze może mi pomóc. Kiedy zaczęłam zajmować się przyjmowaniem nekrologów, pani Marysia żartowała: „No to masz już własną rubrykę”. Posiadała zdolności mediacyjno-koncyliacyjne, potrafiła też poznać się na ludziach. Po wierzchu szurpata, jednocześnie bezinteresownie wyświadczała ludziom bardzo zwyczajne przysługi: zacerowała dziurę w swetrze, kupiła koszulę, upiekła ciasto. W redakcji była kimś dużo więcej, niż tylko sekretarką. Z racji kontaktów z autorami, współpracy z panem Jerzym, biegłej orientacji w pracach redakcyjnych, stała się właściwie drugim sekretarzem redakcji.
W 1987 roku pani Maria ogłosiła, że odchodzi na emeryturę, a ja na pewno podołam samodzielnie wszystkim obowiązkom. Odwodziliśmy ją od tego pomysłu, bo to jednak była iluzja, że ja sama dam sobie radę. Kiedy jednak okazało się, że jestem w ciąży, pani Maria zdecydowała się przełożyć odejście na emeryturę i poczekać na mój powrót z urlopu macierzyńskiego.
Moje kontakty z Jerzym Turowiczem w tamtym czasie? Ograniczały się do tego, że mówił mi „dzień dobry” i miło się uśmiechał, gdy przechodził obok kanciapy, w której pracowałam z panią Marią.
***
W maju 1988 roku byłam na urlopie macierzyńskim po urodzeniu młodszej córki Małgosi, kiedy dzień przed moimi imieninami ogłosiłam w redakcji, że jeśli ktoś ma ochotę i czas, zapraszam do siebie na Dunajewskiego, na kawę i ciastko. Spodziewałam się ówczesnych młodych: Romka Graczyka, Maćka Kozłowskiego, Jacka Rakowieckiego, Jaśka Rogóża. I dziewczyn: pani Marii Lachówny, Tereski Skoczyńskiej, Janki Stolarczyk, pań z administracji i księgowości. A tu, poza nim oczywiście: Krzysztof z panem Mietkiem, Bronek Mamoń.
W głowie mi nie postało, że sam szef napisze do mnie liścik z życzeniami i wyjaśnieniem, że nie może przyjść, bo najpierw idzie do dentysty, a potem ma sesję na uniwersytecie. To był pierwszy list od pana Jerzego, jaki otrzymałam. Wtedy poczułam, że jestem w „Tygodniku” naprawdę.
Wróciłam do pracy po kilku miesiącach urlopu macierzyńskiego. O 13.00 sekretarz redakcji ryczał na pół redakcji: „Matki karmiące do domu!”. Pan Mietek Pszon na moje obiekcje, że nadużywam wyrozumiałości redaktorów odpowiedział: „»Tygodnik« sobie bez ciebie poradzi, a twoje dziecko – nie”. Proszę się nie dziwić moim oporom: byłam zatrudniona na całym etacie, tymczasem przychodziłam do pracy na 10.00 a wychodziłam trzy godziny później. Owszem, czasami brałam jakieś przepisywanie do domu.
Wsparcie, jakie wówczas znalazłam w redakcji, uświadomiło mi, że co prawda ja tam tylko przepisuję teksty i odbieram telefony, ale moi szefowie, dużo starsi ode mnie, przecież szanują mnie, ufają mi, interesują się moimi sprawami. Chyba właśnie dlatego, mimo że byłam w „Tygodniku” wyłącznie sekretarką, nigdy nie miałam poczucia, że to źle, bo przecież mogłabym robić tyle innych, ważniejszych rzeczy. Nie – czułam, że to jest właśnie moje miejsce.
***
Potem wiele się zmieniło, bo rozpoczęła się transformacja.
W poniedziałek, 5 czerwca 1989 roku, przyszli do redakcji prof. Jacek Baluch (bohemista, później ambasador RP w Czechosłowacji) i Stefan Jurczak (z wykształcenia: technolog obróbki skrawaniem, działacz Solidarności, w latach 1991–2001 – senator). Chwycili się za ręce z Krzysztofem Kozłowskim, skacząc z radości jak dzieci…
Czy zaangażowanie się redaktorów „Tygodnika” w działalność publiczną było stratą dla pisma? Być może, jednak w 1989 roku nie tylko ja byłam przekonana, że Józefa Hennelowa, Krzysztof Kozłowski, Mieczysław Pszon idą robić coś ważnego, a poza tym, kto poza nimi miałby się zająć transformacją kraju? Myśleliśmy trochę jak pan Mietek, gdy mówił że dziecko jest ważniejsze niż praca: „Tygodnik Powszechny” da sobie radę, ich teraz potrzebuje Polska. Czy to było naiwne?
Zaczęli odchodzić czytelnicy, mieliśmy jednak poczucie, że to fala, która minie. Że to reakcja na zmiany, ale ostatecznie wszyscy przyznają nam rację. Że Tadeusz Mazowiecki będzie lepszym prezydentem niż Lech Wałęsa, więc trzeba pomóc publicystycznie temu pierwszemu. Że wejście Jerzego Turowicza do władz Ruchu Obywatelskiego – Akcji Demokratycznej, z którego powstała później Unia Demokratyczna, to jego obywatelski obowiązek. Po co innego, niż dla tworzenia wolnego i demokratycznego kraju, dłubali przez 40 lat w komunizmie?
Gdy przed wyborami prezydenckimi w 1990 roku pojawił się w Krakowie premier Tadeusz Mazowiecki, okazało się, że złoży wizytę w redakcji „Tygodnika”. Mój mąż z córkami, Martą i Małgosią na barana, poszli witać kandydata na prezydenta na Rynek Główny. Ja na wiadomość o wizycie premiera w „Tygodniku” rzuciłam się… do kuchni. Małgosia krzyczała znad głowy męża: „Moja mama piecze dla pana ciasteczka!”. I dziecko mówiło prawdę: piekłam ciastka, które robię tylko raz w roku, na Boże Narodzenie, bo są czasochłonne, poza tym każde potrzebuje całej połówki orzecha włoskiego. (Ciasteczko ma kruchy spód nakryty bezą z orzechem na wierzchu.) Dotąd nazywały się ciasteczkami orzechowymi. Od czasu wizyty premiera Mazowieckiego w „Tygodniku” ciastka zmieniły nazwę na mazowerki.
Tuż przed wyborami, 10 listopada 1990 roku, uczestniczyłam w uroczystości nadania Wielkiego Krzyża Orderu Zasługi RFN panu Mieczysławowi Pszonowi w dowód uznania za, jak napisano w laudacji: „ponad trzydziestokilkuletnią działalność jednego z czołowych polskich znawców problematyki niemieckiej na rzecz porozumienia niemiecko-polskiego”. Tereska Skoczyńska i ja siedziałyśmy koło korespondenta „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i Jana Józefa Szczepańskiego. (Nawiasem mówiąc: my dwie wśród takich postaci i notabli. Kto takie rzeczy robił, zapraszając na ważną dla siebie uroczystość? Tylko pan Mietek…). Korespondent był ciekaw naszego zdania na temat szans wyborczych premiera. „Proszę się nie martwić, na pewno Mazowiecki zostanie prezydentem” – zapewniałam go. Dziennikarz spojrzał na mnie z najwyższym zdumieniem… Zapamiętałam ten wzrok.
Następnego dnia po pierwszej turze wyborów, kiedy okazało się, że Mazowiecki przegrał nie tylko z Wałęsą, ale nawet z nieznanym biznesmenem z Peru, przyszłam do pracy. Pan Jerzy już był w redakcji. Poszłam do niego, jak zwykle, z herbatą na „dzień dobry” (pan Jerzy zaczynał dzień od herbaty; kawa czarna raczej po południu). Postawiłam ją na biurku, pytając: „I co teraz?”. Nic nie powiedział, tylko mnie objął i tak żeśmy stali dłuższą chwilę.
Wszystkim nam zawalił się świat po tej pierwszej turze, kiedy się okazało, że ludzie wolą jakiegoś Tymińskiego z czarną teczką, który nie wiadomo co robił i kim jest, od Tadeusza Mazowieckiego. Czy to dowodzi, jak byliśmy odklejeni od tego, co się działo wówczas w Polsce? Że to jednak było życie na wyspie?
Chwilę później, wchodząc do redakcji niemalże z futryną, pojawił się Stanisław Lem, rycząc na głos, że nie wiedział, że Polska to banda kretynów. I prosto do pana Jerzego. Bo trzeba pamięać, że w tamtych latach, jak powiedział Jacek Woźniakowski w przemówieniu wygłoszonym podczas jubileuszu 80. urodzin pana Jerzego (10 grudnia 1992 roku), drzwi do gabinetu naczelnego musiały być stale otwarte: „(…) i każdy, za przeproszeniem, dziad, który przychodził z ulicy, pruł prosto do Jerzego, dlatego że z rozpędu przelatywał przez wszystkie poprzednie pokoje i opierał się dopiero na samym ostatku. Ta zasada, czyli polityka drzwi otwartych dla każdego – dla każdego – to była bardzo typowa cecha »Tygodnika Powszechnego«”.
***
Świat się zmieniał. Zmiany zachodziły także w redakcji: od likwidacji dalekopisu czy konieczności przepisywania tekstów przez kalkę w czterech kopiach, które trzeba był zawieźć do cenzury, po zwiększanie liczby stron „Tygodnika” i składanie numerów pisma w komputerze.
Pojawili się nowi ludzie: Witek Bereś i Krzyś Burnetko (czyli Dzicy), Jerzy Pilch, Adam Szostkiewicz. I nowe pomysły na pismo. Patrzyłam na zmiany bez obaw, przekonana, że nie mogą zachwiać „Tygodnikiem”, skoro starszyzna redakcyjna nie widzi w tych działaniach żadnego zagrożnia. Mniej więcej od końca lat 80. w tzw. środkowej izbie ciągle trwała dyskusja z udziałem m.in. Romka Graczyka, Jurka Kołątaja, Maćka Kozłowskiego, Bronka Mamonia, Marka Skwarnickiego, Jacka Susuła, Tadzia Żychiewicza (skład się zmieniał). Siedzieli i obradowali, a debaty bywały burzliwe, np. gdy rozsierdzony Żychiewicz wykrzykiwał, by Wałęsę zrobić jeszcze prymasem, wtedy nareszcie w kraju będzie cudownie… Wybijała 15.00, trzeba było, np. odebrać dzieci z przedszkola, zakupy zrobić, do domu biec na obiad, i rewolucje się kończyły. Niemniej, co często podkreślał pan Mietek: „Każdy ma prawo powiedzieć co myśli”. Po czym dodawał przytomnie: „Chociaż nie wiadomo, po co”.
A mówiąc poważnie: nie sądzę, by ktokolwiek mógł mieć wówczas w redakcji poczucie, że nie może się odezwać albo przedstawić zdania odmiennego od tego, co myślała większość. Weźmy panią Janeczkę Stolarczyk, która przecież wygłaszała w sekretariacie zupełnie nie-Tygodnikowe opinie.
Muszę jednak przyznać, że moje pierwsze traumatyczne przeżycie, wynikające z różnicy poglądów między redaktorami, jest związane ze słowem „kurwaaaaa”, jakie wyryczał Tadzio Żychiewicz w czasie rozmowy z ks. Andrzejem Bardeckim. To były początki mojej pracy w „Tygodniku”, zaczęłam się więc rozglądać skonsternowana, ale wrzask na nikim nie zrobił wrażenia: Bronek dalej czytał, Jerzy Kołątaj wstawiał przecinki. Marysia Lachówna uspokoiła mnie: „To tylko Tadzio wykłóca się z Andrzejem o ostatni tekst”. Żychiewicz poruszał bowiem tematy niebagatelne, np. kwestię rozwodów w Kościele, i ks. Andrzej bez trudu znajdywał w tekstach Tadeusza różne niezgodności z ortodoksją. Marysia uspokajała mnie: „Nie martw się. Na końcu Andrzej powie: »Tadziu, ale Pan Jezus tak powiedział«”.
Różnice poglądów między redaktorami nie przeradzały się we wzajemne animozje. Na przykład na początku 1991 roku, kiedy kard. Franciszek Macharski odwołał ks. Andrzeja Bardeckiego z funkcji asystenta kościelnego pisma po tym, gdy w tym samym numerze „Tygodnika” ukazał się tekst Waldemara Kuczyńskiego krytykujący Lecha Wałęsę i list pasterski metropolity na Wielki Post[1], „Dzicy” uważali, że list hierarchy należy opublikować. W ten sposób wszyscy mieli się dowiedzieć, jak krakowski metropolita, następca ojca-założyciela „Tygodnika”, kard. Adama Stefana Sapiehy, wyobraża sobie redagowanie katolickiego pisma i co zarzuca ks. Andrzejowi. Tymczasem pan Jerzy spokojnie powiedział: „Nie, nie zrobimy tego”. Ks. Andrzej też się na to nie zgadzał.
Pan Jerzy przedstawiał argumenty w wyważony sposób, spokojnym głosem. Kiedy Romek Graczyk odchodził w 1991 roku z „Tygodnika”, ponieważ – tak to przynajmniej dzisiaj pamiętam – pismo było jego zdaniem nie dość odważne w ocenie polskiego Kościoła i działań Jana Pawła II, Andrzej Romanowski uważał, że racje Romka należy jakoś uznać i przyjaźń z papieżem nie ma tu nic do rzeczy. Taki argument rzekomo został przez pana Jerzego w rozmowie z Romkiem użyty: że w przyjaźni pewnych rzeczy nie krytykuje się publicznie. Andrzej zdecydował się wówczas porozmawiać z panem Jerzym, dając do zrozumienia, że i on w jakiejś mierze stanowisko Romka podziela. Od Andrzeja wiem, jak bardzo pana Jerzego zdenerowało i jego stanowisko, i argumenty.
Kozłowski naczelnym? Wydawało mi się, że Krzysztof tego nie chce, po prostu. W redakcji też chyba nikomu nie przychodziło do głowy, że skoro pan Jerzy ma coraz poważniejsze kłopoty ze zdrowiem, należy pomyśleć o jego następcy. W dawnych latach pan Jerzy wyjeżdżał na wiele tygodni i miesięcy, a jednak redakcją jego wyjazdy nie zachwiały, bo pismo prowadziło „biuro polityczne”, czyli Ziuta Hennelowa, pan Mietek Pszon, Krzysztof Kozłowski, wcześniej Antoni Gołubiew. Podobnie w drugiej połowie lat 90., kiedy pan Jerzy więcej przebywał już w szpitalu albo w domu, niż w redakcji, to nie miało znaczenia, bo przecież nadal on i reszta redakcji nie różnili się ani w kwestii wytyczonych celów, ani w wyborze środków ich realizacji.
***
Kiedy pan Jerzy wyjeżdżał, przesyłałam mu „Tygodnik”, czasami ośmielając się dołączyć do tego liścik z kilkoma zdaniami o tym, co słychać w redakcji. On pisał do mnie listy przede wszystkim wówczas, gdy zdrowie nie pozwalało mu przyjść na Wiślną. Pisał, co i do kogo mam wysłać, które gazety mam mu przesłać, a które zostawić w redakcji, co mam skopiować, co i komu przekazać etc.[2] Zawstydzał mnie na każym kroku, bo w niemal każdym liście zapewniał, że to, o co prosi, nie musi być zrobione od razu, że to nie jest konieczne, ale gdyby…
Przez Michała Smoczyńskiego, który sekretarzował dziadkowi, przekazywałam panu Jerzemu korespondencję i gazety, o które prosił. A gdy szef był dłużej nieobecny pilnowałam, by pisać do niego listy wspólne, tzn. chodziłam po redakcji z kartką papieru i prosiłam, by każdy napisał kilka zdań.
W 1994 roku, z okazji 10-lecia mojej pracy w „Tygodniku”, po raz pierwszy zaprosiłam redakcję i szerokie grono współpracowników do siebie na pierogi. Przyszli wszyscy, chwalili, siedzieliśmy do pierwszej w nocy. Potem były jeszcze dwa „przyjęcia pierogowe”. Na ostatnie, w grudniu 1996 roku, państwo Turowiczowie przyszli spóźnieni. Weszli ze słowami: „Jesteśmy punktualnie, tylko w innym terminie”. Bałam się że w ogóle nie przyjdą, bo, na co dopiero Krzysztof Kozłowski zwrócił mi uwagę, pan Jerzy miał coraz poważniejsze trudności z chodzeniem i wejście na trzecie piętro kamienicy, w której mieszkam, to już był dla niego wyczyn.
Gdy okazało się, że pan Jerzy nie może wchodzić tak wysoko, doszłam do wniosku, że organizowanie „pierogów”, w których nie może wziąć udziału, nie ma sensu.
***
Na Lenartowicza byłam może trzy razy i to już w ostatnich latach życia pana Jerzego. Pierwszy raz z życzeniami urodzinowymi, w większej grupie. Drugi raz z Tomkiem Fiałkowskim poszliśmy złożyć życzenia świąteczne: zanieśliśmy pocztę i gałązkę jedliny. Chwilę posiedzieliśmy. Nim weszliśmy, Tomek mamrotał ni to do mnie, ni to do siebie, ale chyba dlatego, że wie, jak potrafię być gadatliwa: „Muszę pamiętać byśmy nie siedzieli zbyt długo, żeby nie męczyć pana Jerzego rozmową”. Tymczasem siedzieliśmy ponad godzinę, bo pan Jerzy pytał, pytał i pytał, ciekaw wszystkiego, co się działo w redakcji.
***
Panią Annę wyobrażałam sobie jako osobę z trochę innego świata, nawet anegdotycznie. Jak to mówił Jerzy Pilch: „Odezwie się do mnie po francusku i co wtedy zrobię?”… Poznałam ją, gdy pewnego dnia przyszła do pana Jerzego, a że trwało jeszcze zebranie redakcyjne, przysiadła w sekretariacie, przy moim biurku. Oczywiście natychmiast zapaliłyśmy papierosa… Okazało się, że można z nią rozmawiać nie tylko o literaturze francuskiej i Maritainie, ale też np. o konfiturach czy dzieciach. I interesuje się cudzymi problemami nie zdawkowo, jej pytania dyktowało osobiste, nieudawane zainteresowanie.
Nawet kiedyś dostałam od niej prezent: słoik konfitur śliwkowych, tzw. śliwki w paski (niewtajemniczonym podpowiadam: owoce pokroić w paski i dopiero wtedy smażyć z cukrem).
***
Trzy ostatnie sezony wakacyjne Turowiczowie spędzili w domu Jadwigi i Stanisława Kracików w Niepołomicach. Stamtąd pochodzi moje ostatnie zdjęcie z panem Jerzym, zrobione podczas imienin pani Anny w lipcu 1998 roku.
Innym razem przyjechałam do Niepołomic z Andrzejem Morstinem. Pan Jerzy podał mi zaadresowaną kopertę. W kopercie znajdował się wycinek z „Gazety w Krakowie” z menu restauracji „C.K.Dezerter”, dla której robiłam wówczas pierogi. Notka zawierała i takie wyrażenie: „fenomenalne, wręcz najlepsze w mieście, pierogi ruskie, z kapustą i kaszą gryczaną”. Panu Jerzemu chciało się takie rzeczy czytać, potem wyciąć, włożyć do koperty, zaadresować…
Kraków, 31 marca 2011 r.
ZOFIA KATARZYNA MORSTIN (ur. w 1951 roku w Iwoniczu) ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 1984–2007 była sekretarką w redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Mieszka w Krakowie.
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja
© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego
[1] Waldemar Kuczyński, Waga prezydenckiego słowa, „Tygodnik Powszechny” nr 8, 24 lutego 1991, s. 3.
[2] Korespondencja znajduje się w posiadaniu Zofii K. Morstin.