Jerzego Turowicza poznałam przez Piwnicę pod Baranami, gdzie występowałam od 1959 roku. Byłam już wówczas scenografem i dla występów w kabarecie Piotra Skrzyneckiego przyjeżdżałam co tydzień z teatru w Gnieźnie, gdzie wówczas pracowałam. Właśnie dlatego, że od razu po studiach, które kończyłam w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, zaczęłam pracować w teatrze i dość dużo jeździć po kraju, nie miałam czasu, by stale i wiernie czytać „Tygodnik Powszechny”, choć oczywiście pismo znałam.
Dużo ludzi podkreśla, że „Tygodnik” ich ukształtował – ja na pewno nie mogę tak o sobie powiedzieć. Pamiętam jednak kilka ważnych dla mnie tekstów, np. prof. Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto” ze stycznia 1987 roku. To był dla mnie tekst uderzający – odważnie podejmował nieobecny w powojennej publicystyce temat, który za sprawą pisma Jerzego Turowicza zaczął być obecny w przestrzeni publicznej i dyskutowany.
Natomiast środowisko „Tygodnika Powszechnego”, skupione wokół Jerzego, ale też jego dom stworzony razem z Anną przy Lenartowicza, były dla mnie naturalne – wychowałam się przecież w domu i środowisku podobnie myślącym. Nie czułam żadnej obcości czy inności – że oto spotykam coś nadzwyczajnego, co pomoże mi się w jakiś zasadniczy sposób ukształtować. Oczywiście na pewno jakieś wpływy były, ale byłam już tak mocno ukształtowana przez własny dom rodzinny, że po prostu tego nie potrzebowałam.
***
Jerzy był obecny na premierze każdego nowego programu kabaretu. Zdarzało się też, że przyprowadzał na występy kabaretu swoich gości „Tygodnikowych”, także z zagranicy. W ogóle bywał u nas często, odpowiadało mu widocznie poczucie humoru, z jakim Piwnica przygotowywała swoje programy.
Nie pamiętam natomiast, bym choć raz spotkała się w Piwnicy z Anną, choć wiem, że nas lubiła: gdy przychodziliśmy z Piwnicy na Lenartowicza była nadzwyczajnie miła, pogodna i życzliwa. Poza tym wyjątkowo inteligetna, odrobinę złośliwa, z dużym poczuciem humoru. Ale, jak domniemywałam, nie lubiła wychodzić na żadne imprezy. Sama rozumiem to teraz coraz lepiej, choć kiedy ją poznałam Anna była dużo młodsza ode mnie w tej chwili.
Robiła świetne zdjęcia, co chciałabym kiedyś pokazać na wystawie (fotografią zajmowała się od dzieciństwa, kiedy dostała pierwszy aparat). Czy zrezygnowała z siebie na rzecz męża? Nigdy nie rozumiałam takiego stawiania sprawy. Anna, myślę, niczego dla Jerzego nie poświęciła. Zdawała sobie sprawę, że on ma coś ważnego do zrobienia, a ona może i chce mu w tym pomóc. Na tym, zakładam, polega dobre małżeństwo – że sobie pomagamy.
Po jakieś Piwnicznej zabawie, która oczywiście zakończyła się w środku nocy, podwoziliśmy Jerzego cichutko pod dom, by Anny nie obudzić. Oddaliśmy też Jerzemu naręcza kwiatów, które od kogoś dostaliśmy, z prośbą obdarowania nimi żony, gdyby miała żal o jego nocne wyprawy. Robiliśmy to jednak bardziej żartem niż na serio, bo Anna nie należała do kobiet, które witają mężów pretensjami.
***
Nie pamiętam zupełnie, kiedy i w jakich okolicznościach Jerzego poznałam. Córki Turowicza opowiadają mi, że tato notował w kalendarzach m.in. spotkania z Piwnicą i ze mną. Ja tego nie robiłam i bardzo tego teraz żałuję. Dla Jerzego na pewno było to jedno z wielu spotkań, w jakich brał udział; dla mnie spotkanie i rozmowa z nim były za każdym razem czymś wyjątkowym.
Jerzy był człowiekiem łagodnym i ciepłym, ale charakter miał zasadniczy, dlatego, myślę, potrafił przez lata tak umiejętnie prowadzić „Tygodnik”, zawsze znajdując najlepsze drogi wyjścia z najbardziej dramatycznych okoliczności. I stworzyć taki zespół. Po prostu miał zasady i zdecydowane poglądy, tyle że nie był dogmatyczny, a w stosunkach z ludźmi – życzliwy i otwarty. Starał się wszystkich zrozumieć, nie zatracąc jednak własnych niezależnych sądów na każdy temat. Ten osobny, własny sposób myślenia, jednocześnie dyskretny, nikomu się nie narzucający, był dla Jerzego bardzo charakterystyczny.
W każdej sprawie miał jasny pogląd. Żadnego: może tak, a może tak; tylko: tak albo tak. O takich ludziach Norwid pisze w „Mojej piosnce (II)”, że to ci, u których jest „tak za tak – nie za nie,/ Bez światło-cienia…”. Jerzy był właśnie osobą „bez światłocienia”, nie było w nim jednak bezlitosnej zasadniczości, nie afiszował się tym, że jest „człowiekiem z zasadami”. Gdy ktoś miał inne poglądy czy inny sposób życia, nigdy nie demonstrował własnej odmienności w tym względzie.
W Piwnicy czuliśmy jego życzliwość, która była dla nas niesłychanie ważna – uważaliśmy, że skoro taki człowiek do nas przychodzi, to znaczy, że akceptuje to, co robimy. W końcu człowiekowi wychowanemu w tradycyjnym domu i prowadzącemu stateczne życie – żona, dzieci, praca – nasze Piwniczne towarzystwo, dosyć cygańskie, mogłoby się nie podobać.
Podobnie nie przeszkadzało mu, że kwestie religijne są środowisku Piwnicznemu doskonale obojętne. Nie to, żebyśmy byli antyklerykalni czy ateistyczni – po prostu te kwestie nie miały dla nas znaczenia. Z kolei dla Jerzego sprawa wiary była jedną z najważniejszych w życiu, choć oczywiście nigdy tego nie wprost nie powiedział, był na to zbyt dyskretny. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro temat wiary i niewiary uważał za tak prywatny, że właściwie intymny, więc na jakiekolwiek zwierzenia nie było tu miejsca.
Mimo tych różnic, Jerzy był z nami blisko, a z Piotrem Skrzyneckim się przyjaźnił. Co też ważne: zasadniczość Jerzego w sprawach istotnych nie przekładała się na drobne kwestie. Przecież zdaję sobie sprawę, jaką Piwnica i Piotr mieli opinię w Krakowie: straszne towarzystwo, rozpustne, pijące na umór… Jerzy do opinii ludzi nie przywiązywał widać nadmiernego znaczenia.
Jego obecność wśród Piwnicznej widowni i na naszych imprezach świadczyła też o podobnym odbieraniu rzeczywistości: to samo nas śmieszyło, to samo chcieliśmy wyśmiać. A poczucie humoru to była w ustroju demokracji ludowej ważna rzecz – nieprzypadkowo dygnitarze minionego reżimu nie mieli poczucia humoru…
Łączyło nas lekceważenie materialnej strony życia. Piotr Skrzynecki ubierał się w cokolwiek bądź, mieszkał kątem u Janiny Garyckiej. Jerzy w tym nieprzywiązywaniu się do spraw materialnych był podobny – razem z Anną posiadali jedynie zawalone książkami mieszkanie kwaterunkowe. Z mieszkania przy Lenartowicza pamiętam bowiem tylko to, że wszędzie stały stosy książek i sterty gazet, m.in. jedna kanapa była założona na stałe książkami. Trochę to było tak, że Jerzy nie pozwalał robić gruntowniejszych porządków, ale też pani Anna była osobą, która wiele rzeczy dopuszczała na zasadzie dopustu Bożego: są książki, no to są, niech będzie. Taka postawa była też zapewne podszyta przekonaniem, że istnieją na świecie ważniejsze rzeczy od posiadania uporządkowanego mieszkania. Wszystko więc było tam skromne: i urządzenie kuchni, i wyposażenie łazienki, i meble. Ale to też nas, Piwniczan, do nich zbliżało: że to nie ma znaczenia jak jest – ma być po prostu tak, żeby było możliwie wygodnie i funkcjonalnie. Bez fanaberii, o luksusie nie wspominając. Oni na pewno nie zajmowali się gromadzeniem dóbr materialnych, poza książkami oczywiście. Instynktownie ciągnęliśmy więc do siebie, bo każdy z nas był pozbawiony materialistycznego podejścia do życia.
Podobnie rozumieliśmy znaczenie kultury i to w każdym systemie, nie tylko ograniczonej demokracji. Mieliśmy podobny gust, podobne rzeczy nam się podobały. Jerzy przychodził na wszystkie premiery teatralne i był zorientowany we wszystkim, co się dzieje w kulturze.
Nie pamiętam natomiast konkretnych spotkań z Jerzym: ich przebiegu, tematów rozmów. Na pewno jednak nie traciliśmy czasu m.in. na dyskusje o polityce, mimo że programy kabaretowe o politykę się ocierały, ale w bardzo delikatny, nawet zapośredniczony sposób. Zwrócił mi na to uwagę Andrzej, mój mąż, który mieszkał wówczas w Warszawie. Pojawił się kiedyś w Piwnicy, a że bywał też w STS-ie od razu zauważył, że Piwnica to kabaret zupełnie innego rodzaju. STS odnosił się do bieżącej polityki PZPR-u, u nas tego w ogóle nie było. Dlatego właśnie cenzura tak często bywała wobec nas bezradna – to, co robiliśmy w żaden sposób nie było polityczne. No bo jak uznać za politykę wywoływanie przez Piotra Skrzyneckiego Wiesia Dymnego na scenę skandowaniem: „Wiesław na scenę!”, „Wiesław na scenę!”… Choć, oczywiście, jako że rzecz miała miejsce pod koniec lat 60., widzowie domyślali się, o którego Wiesława może również chodzić.
***
W 1971 roku przeprowadziłam się do Warszawy, więc wszystkie późniejsze zdarzenia przeżyłam tam, także spotkania z Turowiczem, który bywał u nas, czyli u mnie i mojego męża, Andrzeja Wajdy. (Ale to nie ja przedstawiłam mojego przyszłego męża Jerzemu Turowiczowi; gdy poznałam Andrzeja podczas pracy nad „Biesami” w Starym Teatrze w Krakowie, w 1971 roku, panowie już się znali[1]. Gdy z kolei my się pojawialiśmy w Krakowie, przychodziliśmy na Lenartowicza. Ale znowu: nie pamiętam żadnych konkretnych rozmów. Ani o moich scenografiach, ani o filmach Andrzeja, ani o spektaklach czy wystawach, które nas interesowały. Także o ważnych sprawach tamtych czasów, kiedy szukaliśmy u Turowicza właśnie tego sądu bez światłocienia.
Jak bardzo Jerzy był dla nas ważny, przekonaliśmy się, gdy odszedł. Nagle zabrakło kogoś, do kogo zawsze można było pójść, poradzić się, przedstawić wątpliwości. O Jerzym wiadomo było, że dobrze wyważy racje. Jego zdanie właściwie rozsądzało i przesądzało sprawę – jeżeli on tak uważał, to znaczy, że tak ma być, że właściwszej decyzji nie sposób podjąć.
Jerzy niewątpliwie posiadał umiejętność prowadzenia rozmów na najważniejsze tematy – mówił w klarowny, ciekawy sposób, bez cienia pretensjonalności. To właściwie zadziwiające, ale dopiero gdy Jerzy był mocno starszym panem, Andrzej i ja zaczęliśmy sobie uświadamiać z jak niezwykłą osobą mamy do czynienia. Jakoś przyzwyczailiśmy się do tego, że obcujemy z mądrym, miłym w obejściu człowiekiem, któremu na dodatek podobało się to, co robiliśmy.
Kiedy jesteśmy młodzi, nie mamy poczucia, że wszystko ucieka i się już nie powtórzy. Dopiero stopniowo – i z reguły za późno – pojawia się poczucie, że mamy do czynienia z kimś niezwykłym, wyjątkowym, więc każda rozmowa i spotkanie powinno było zostać opisane. Nie myślimy o tym nawet wówczas, gdy odchodzą nasi przyjaciele, gdy od czasu do czasu i w nas pojawia się myśl, że nas też to czeka za chwilę i wszystko, co nam bliskie – zniknie. Oczywiście na co dzień trudno byłoby dźwigać taki kamień jak pamięć o tym, że wszystko zaraz się skończy, niemniej teraz żałuję, że tak niewiele ocaliłam z tamtych spotkań i rozmów, bo ich nie zapisywałam. Teraz, bez choćby zdawkowych notatek, trudno mi zwerbalizować to, co dzięki Turowiczowi stało się moim i Andrzeja przeżyciem.
***
W 1988 roku i Jerzy, i ja z Andrzejem znaleźliśmy się w Komitecie Obywatelskim przy Lechu Wałęsie, więc często spotykaliśmy się na tym forum, gdzie, jak przypuszczam, rozmawialiśmy o tym, jaka powinna być ta przebudowywana Polska. Szczegółów, oczywiście, nie pamiętam. W pamięci został mi wstyd, z jakim słuchałam przemowy Wałęsy do Turowicza w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego, w czerwcu 1990 roku.
Wałęsę znaliśmy od września 1980 roku (Andrzej poznał go jeszcze wcześniej, w czasie strajków w sierpniu ’80 roku), potem zostaliśmy zaproszeni do komitetu budowy pomnika dla stoczniowców poległych w grudniu 1970 roku. Na spotkania komitetu jeździłam sama, bo Andrzej przygotowywał już wówczas „Człowieka z żelaza”, miałam więc wrażenie, że poznaliśmy Lecha dobrze, życzliwie. To, co stało się z nim po 1989 roku było więc dla nas kompletnym i bolesnym zaskoczeniem – nie potrafiliśmy tego zrozumieć. Dzisiaj wydaje mi się, że Wałęsa został po prostu zmanipulowany przez swoje ówczesne otoczenie polityczne. Parę lat później Wałęsa przeprosił Turowicza za swoje zachowanie, więc tym bardziej mogę domniemywać, że zachowanie Wałęsy w Auditorium Maximum było nie w jego stylu – to było coś fałszywego.
Niemniej całe zdarzenie było dla nas bolesne i ze względu na Jerzego, któregośmy kochali, i na Wałęsę, który, jak nam się wydawało, nie jest zdolny do popełniania tego rodzaju głupich błędów. Atak Wałęsy na Turowicza zadziwiał i oburzał, także dlatego, że Jerzy nigdy nie był ekspansywny. Siła, która z niego promieniowała, opierała się na czymś, co nazwałabym jądrem wewnętrznej zasadniczości.
***
Adam Zagajewski napisał kiedyś o Józefie Czapskim: „Każdy, kto go spotykał, wiedział po chwili, że Czapski był z całą pewnością jednym z tych trzydziestu sześciu sprawiedliwych, w których czujny pobyt na ziemi wierzą chasydzi”. Jerzy również był jednym z tych sprawiedliwych, nie mam co do tego wątpliwości.
W kontaktach z nim nigdy nie miałam poczucia fałszu. To była czysta dobroć – kryształ. Nigdy jednak się z tym nie obnosił, nikogo nie pouczał, dlatego z takim zaufaniem wszyscy się do niego zwracali. Najlepszym tego dowodem jest kształt i linia „Tygodnika Powszechnego” w czasie, kiedy Turowicz był jego redaktorem naczelnym. Za czasów Jerzego nie było podziałów wewnątrz zespołu. Dopiero gdy go zabrakło, i redakcja, i czytelnicy przekonali się, że nikt poza Turowiczem nie potrafi tak wszystkich jednoczyć i scalać.
Z czego bierze się taki fenomen, jak Jerzy Turowicz? Na pewno ważny jest dom rodzinny – Jerzy wyrastał w kochającej rodzinie, wśród książek, co na pewno ukształtowało go na całe życie. Ale tak naprawdę to recepty nie ma, bo taki charakter i usposobienie, jakie miał Jerzy, to nie są cechy wyuczone. Z tym trzeba przyjść na świat. To dar.
Kraków, 28 listopada 2011 r.
KRYSTYNA ZACHWATOWICZ-WAJDA (ur. w 1930 roku w Warszawie) jest scenografem teatralnym i filmowym, aktorką. Ukończyła historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim i scenografię na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Jako scenograf była związana przede wszystkim z Teatrem Starym w Krakowie. Przez wiele lat była artystką Piwnicy pod Baranami. Obecnie jest wykładowcą w krakowskiej ASP. Sekretarz zarządu Fundacji Kyoto–Kraków Andrzeja Wajdy i Krystyny Zachwatowicz (inicjatora powstania i fundatora Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie), członkini rady Fundacji Jerzego Turowicza.
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja
© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza
[1] O znajomości panów świadczy list Andrzeja Wajdy do Jerzego Turowicza z 4 stycznia 1971 r., w którym reżyser pisze do redaktora m.in. „(…) w lutym zjeżdżam do Krakowa postawić na scenie Starego Teatru »Biesy«. Żyję nadzieją, że to mi przywróci równowagę”.