Jerzy był kimś niezwykłym. Był przy tym dyskretny – za wielki nietakt uznawał mówienie o sobie czy zwracanie na siebie uwagi. Mimo to, jego obecność i opinia liczyły się dla wielu ludzi. Choć poznałam go będąc osobą dorosłą, stał się w moim życiu bliskim i ważnym człowiekiem. Kiedy w stanie wojennym, bywało, baliśmy się przesłuchań i aresztowań, pokonywałam strach mówiąc sobie, że muszę się w sytuacji zagrożenia zachować tak, aby zasłużyć na uśmiech Jerzego…
Jakkolwiek by to teraz zabrzmiało muszę przyznać, że „Tygodnik Powszechny” i Jerzy Turowicz ukształtowali mnie na całe życie. Bez tamtego okresu w moim życiu – przełomu lat 40. i 50., kiedy publikowałem w piśmie Turowicza – byłbym później innym człowiekiem.
Nigdy nie usłyszałem jednak od Jerzego, żeby powiedział coś złego o innych. On nie narzekał, stwierdzał jedynie fakty. Mógł powiedzieć: „Można było zrobić to inaczej…”, ale nie krytykował. Czasem jednak jego milczenie było wystarczającą krytyką.
Jerzy – co poświadczali później i młodsi ode mnie koledzy – był szefem przedziwnym, bo robił wrażenie nieśmiałego i niepewnego siebie. A przecież, o czym nie raz się przekonywaliśmy, doskonale wiedział, czego chce.
Moja przyjaźń z Jerzym działa się w biegu, co tu dużo mówić – prowadziłem dość nieprzytomny tryb życia człowieka, który miał zawsze dużo na głowie. Zawsze jednak, choć bywało, że lata całe spotykaliśmy się wyłącznie przy okazji różnych oficjalnych spotkań, mieliśmy poczucie głębokiego wzajemnego porozumienia.
Turowicz – jak każdy znakomity redaktor – miał odruch wyszukiwania nowych autorów. Miał też wyczucie – talent! – poznawania się na zdolnych debiutantach.
Był niesłychanie delikatny i koncyliacyjny, starał się nikomu nie wyrządzić przykrości. Co nie znaczy, że nie miał ostrych sądów czy własnego zdania. Tyle, że on nikomu by nie powiedział: napisałeś bzdury, ale: to należałoby zmienić, to jest ujęte niewłaściwie. Jerzy Turowicz nie upokarzał ludzi ani publicznie, ani w prywatnej rozmowie.
Pamiętam, że był niesłychanie delikatny, pełen empatii, otwarty na ludzi, łagodny. Przystojny brunet o aksamitnym tembrze głosu, nawet w ciemnych oczach pojawiał się jakiś miękki wyraz. Sympatyczny, o miłym uśmiechu. Co rzadko się zdarza u mężczyzn, nie było w nim agresji ani szorstkości. Był uważny: skupiony na rozmówcy, czuło się, że przyjmuje go takim, jaki jest.
W mojej pamięci zamiast słów zostały z tamtych czasów uśmiechnięte oczy Turowicza, takie szpareczki, zdradzające człowieka przyjaźnie nastawionego do świata i ludzi. Miałem też poczucie, że kiedy mnie zauważał gdzieś tam w korytarzu i podawał mi rękę na powitanie, a ja spłoniona jak pensjonarka się uśmiechałam, zawsze miałam wrażenie, że ta chwila jest rzeczywiście dla mnie. To ja w tej chwili byłam dla niego najważniejsza – na mnie, szarej myszy, skupiała się jego uwaga.
Jerzy zachęcał nas do patrzenia na trudne sprawy z nieoczywistej perspektywy, do brania pod uwagę różnych punktów widzenia. On chyba sam szukał, a na pewno nie uważał, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Miał u nas autorytet właśnie dlatego, że myśmy wiedzieli, iż z każdą wątpliwością możemy do niego przyjść, bo on dylematy i znój intelektualnych poszukiwań przerabia na co dzień.
Jerzy był człowiekiem łagodnym i ciepłym, ale charakter miał zasadniczy, dlatego, myślę, potrafił przez lata tak umiejętnie prowadzić „Tygodnik”, zawsze znajdując najlepsze drogi wyjścia z najbardziej dramatycznych okoliczności. I stworzyć taki zespół. Po prostu miał zasady i zdecydowane poglądy, tyle że nie był dogmatyczny, a w stosunkach z ludźmi – życzliwy i otwarty.